Przeprowadziła mnie przez całą podstawówkę oraz wszystkie zakamarki książek szkolnej biblioteki. Nasza klasa nie miała szczęścia do wychowawczyń po Myszorce (o niej będzie w części drugiej), więc do końca podstawówki przeprowadziła mnie tak naprawdę Róża. Z całą pewnością rozmawiałem z nią o tym, dlaczego została bibliotekarką, ale nie pamiętam odpowiedzi ani na to, ani na wiele innych pytań. Ale pamiętam coś, co stało się dla mnie ważne: warto pytać i nie bać się rozmawiać. Myślę, że między innymi nauczyła mnie cierpliwości w rozmowach i chyba dzięki niej kompletnie nie odczuwałem niepewności przed rozmową i poznawaniem starszych, mądrzejszych i ciekawszych ode mnie. Polubiłem to tak, jak polubiłem przesiadywanie w bibliotece, która w moich oczach była jakimś osobnym wszechświatem. Lubiłem czytać, a ona lubiła – lub może uważała za słuszne – takie dzieciaki jak ja wtajemniczać w książki i słowo trochę bardziej. Nie muszę sięgać pamięcią do wspomnień, żeby usłyszeć, jak – podając książkę – mówi coś w stylu: „to jest taka historia o…”. Jednocześnie nigdy nie zdradzała, o czym tak naprawdę jest książka, za to rozbudzała ciekawość. Ciekawość opowieści w książkach, która prowadziła do zaciekawienia światem i oswajała z rosnącą potrzebą obserwacji i uważności, zatrzymywania obrazów. Dziś pewnie tego uczą na kursach mindfulness czy innych wynalazkach, wtedy wystarczyło pogadać z Różą przy wypożyczaniu i oddawaniu książek w bibliotece.
Byli jednak i tacy uczniowie, którzy pojawiali się przed starą, drewnianą ladą biblioteczną raz na jakieś dwa tygodnie, kiedy musieli zwrócić niedoczytane rozdziały. Przyznaję, że jako nieletni bibliofil czułem się nieco lepszy od nich, włączony w coś tajemnego, jak Zbyszek i Tomek z „Więźniów skalnego grodu”. Tę książkę kupiłem sobie tylko dlatego, żeby otworzyć swoją własną, domową biblioteczkę! – ale jednak ta domowa to nie to samo. W szkole książki były oprawione w szorstki, szary papier pakunkowy, zbierający kurz tak samo, jak rzędy kart bibliotecznych na drewnianej ladzie. Czasami zrywaliśmy się z lekcji, żeby za przyzwoleniem lub na polecenie Róży zrobić inwentaryzację księgozbioru, a przy okazji odkurzyć te mniej wypożyczane tomy. Może dlatego do dziś mam wrażenie, że z każdym podniesieniem książki do oczu strząsam z jej opowieści jakiś kurz. I może dzięki temu staram się wyciągać ludzi z kart pamięci na tyle często, by nie dać się im zakurzyć? Możliwe.
Oczywiście nie przeszedłem z Różą nigdy na ty, i nawet dziś nie ośmieliłbym się w jej obecności tak do niej powiedzieć. Ale jak nie popaść w pewną zażyłość w ciągu ośmiu długich lat niemal codziennego kontaktu? Właściwie i dziś, kiedy o niej myślę, jest dla mnie jakoś “ciocią” Różą – może dlatego, że była kimś o wiele ważniejszym i droższym, niż kolejną osobą z grona nauczycieli. Fanem szkoły zresztą nigdy nie byłem i zawsze mnie raczej nudziła, co zresztą podtrzymuję do dziś, choć większość nauczycieli zasługiwała na spore uznanie i szacunek. Ale dzięki godzinom, miesiącom i kolejnym semestrom w bibliotece stałem kimś o wiele bardziej interesującym, niż po prostu uczniem – stałem się fanem słowa. A przede wszystkim drogi słowa: od drukowanego znaku do jego obecności między ludźmi – i to całkiem dosłownie, bo to ona zasiała we mnie fascynację teatrem, która niemal nie zaprowadziła mnie zawodowo na scenę. Teatr stał się moim naturalnym językiem rozumienia zdarzeń i sposobem szukania pytań i odpowiedzi, odnajdowania się w wyobraźni, która już nie była tylko marzycielstwem, ale przestrzenią tworzenia.
Również moje drogi filozoficzne związały się z filozofią słowa, dialogu i tischnerowskiego dramatu, a redaktorskie pasje ciągle widzą swój początek w rozmowach o książkach, o stylu, o słowie i ludziach. Brzmi to teraz niemal pompatycznie, ale wcale takie nie było. Za drewnianą ladą znalazł się po prostu ktoś, kto potrafił w kolejnym przewijającym się przez rzędy karty bibliotecznych dzieciaku znajdować takich ancymonów, którym dawało się szansę rozwinięcia swoich talentów.
A że słowa mają i swoją ciemna stronę – zdarzyło mi się też być źle ocenionym, właściwie pomówionym przez inną nauczycielkę. Róża dała się podejść, źle zareagować, potem zorientowała się, że sprawy miały się inaczej – i chyba pierwszy raz usłyszałem od dorosłej osoby najprostsze słówko “przepraszam”. Nic szczególnego, po prostu przeszliśmy dalej i po kilku dniach znów widziałem uśmiechowe zmarszczki wokół oczu, które pewnie do dziś u siebie lubi. To była pierwsza taka lekcja przyzwoitości budującej zwykły, codzienny szacunek i więź mocniejszą od głupstw.
Być może to czyta i wcale nie mam pewności, że tak samo pamiętamy tamten czas. Ale to świat Róży był chyba jedynym powodem, dla którego szkoła jako instytucja była warta coś więcej, niż sterty zeszytów. I pewnie sam jeszcze nie wiem, ile z jej świata dostałem, ile pożyczyłem, a ile zrabowałem, kiedy udawała, że nie patrzy. Nie jestem też pewien, czy dobrze oddaję innym dług zaciągnięty w tym banku wyobraźni, którego papierowa waluta była tym cenniejsza, im częściej znikała z regałów do rąk młodych czytelników. Ale wiem, że jest tam w świecie ktoś, komu coś ważnego zawdzięczam. Bibliotekarka, dzięki której książka nie stała się ani przykrym obowiązkiem, ani idolem, lecz pretekstem do spotkania i opowieści. Nauczycielka małego słowa, którym zaopiekowała się tak, że może do dziś rosnąć w niepuste zdania.
Świat Róży. Coś, czego nie da się zamknąć w etacie i pensum. Coś, przez co przeszedłem, żeby zobaczyć, ile jest dróg, którymi mogę jeszcze chcieć pójść.