Był rok 1914, chwila przed świętami Bożego Narodzenia. Chyba mieli dość strzelania do siebie, do nich, siedzenia w błotach tej idiotycznej wojny. I pewnie tęsknili do przyjaznych wieczerzy, choinek i wizyt u sąsiadów. Tam dzwoniły świąteczne dzwonki, tu grzechotały karabiny. Ktoś odłożył na chwilę lufę. Po obu stronach szeregowi zaczęli stroić okopy. Czym się dało. Ostatecznie lepiej, gdy łuski nabojów udają choinkowe ozdoby, niż przypominają o pogwizdującej nad głowami śmierci. Ktoś zaczął nucić, może nawet grać na szkockich dudach świąteczną melodię. I po chwili zza zwałów ziemi, zamiast strzałów, ci z drugiej strony usłyszeli kolędy. Na moment zrobiło się cicho. Z początku sami zaskoczeni, nieśmiało zaczęli przejmować melodię wigilijnej. Ktoś…
-
-
Opowieść wigilijno
I. To było tak, że świenta robiło sie już od Mikołoja. Wcześniej nie było co o tym myśleć, bo była Barbórka, a na Górnym Ślonsku sie wtedy wyrobiały takie rzecy, że w ramach tradycji Ponbócek dowoł powszechne łozgrzeszynie i to nie tela bergmonom w karczmach piwnych, ale głównie śwyntej Barbórce, bo ta tak zowżdy wywijała z młodymi karlusami, że jakby nie to ponbóckowe łozgrzeszynie, to by była patronkom szóstego przykozanio, a nie tych, co za mały geltag fedrowali pod ziemiom. Ale miała honor swój w niebiesiech, bo uparcie chciała te chodniki dokopać aże do piekła, co by upadłe dusze stamtond szolami do nieba przekludzić, a bergmonów nazywała czornymi aniołami. No,…