Potrafią budzić zastygły ruch. Pozwalają uwierzyć w ulotność magii tak prosto, jak rozumieją ją dzieci. Wiedzą, jak pokazać naszym oczom świat, który jest mniej uchwytny od nocnych szmerów na strychu. Niosą niewypowiedziane słowa na czubkach starych kapeluszy. Wybrali teatr, żeby dać innym możliwość wybrania przez teatr. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej.
Zobaczyłem ich po raz pierwszy jakieś dziesięć lat temu na OFTENie, festiwalu teatrów niezależnych organizowanym od lat w Ostrowie Wielkopolskim. Moja redakcja patronowała medialnie kolejnym trzem edycjom tych spotkań ludzi sceny, więc spędzaliśmy kolejne wieczory i noce na oglądaniu spektakli, nad ranem pisaliśmy recenzje, rano biegliśmy z bułką w zębach na omówienia tych spektakli z jury i artystami. Wśród sporej ilości ciekawych zespołów kilka było wybitnych w tym niełatwym nurcie żywego teatru. Któregoś wieczoru, w fantastycznym wnętrzu niewyremontowanej wówczas jeszcze starej synagogi, nieruchomą ciemność obudził teatr pięknego ruchu.
Tamten spektakl będę już chyba zawsze polecać w ciemno i dzięki niemu nie tylko zacząłem się fascynować, ale i przyglądać bliżej teatrowi bez dźwięku słów. Historia luźno oparta na motywach „Lolity” Nabokova wyjęła mnie z rzeczywistości i niosła, gdzie chciała. Niemożliwy do przeoczenia swoją fizycznością Mikołaj Wiepriew i Dominika Jucha, filary Teatru Nikoli, przeczyli na scenie prawom świata niewyobraźni i skazywali na niebycie rozum sceptyczny. Bez wojny wprowadzali pokój między światem wzruszenia i uśmiechu. Dotyk zamieniali w taniec, a taniec sprowadzali do małych drgnień palców. „Lolita Dolly” łącząca w sobie co najmniej dwie historie jest świadectwem zamiłowania do teatru w jego najbardziej podstawowych formach.
Mikołaj, który przywędrował do Krakowa z Rosji przez Kijów, zrzekł się dźwięku słów, ale nie porzucił ich sensu, który razem ze swoimi uczniami i współtwórczyniami unosi na cichych gestach. Dzięki temu Teatr Nikoli może rozmawiać z publicznością pod każdą chyba szerokością geograficzną. A może to robić – i robi – podobnie jak inne teatry niezależne, które czasami są bezdomne, nawet jeśli znajdują jakiś wypożyczony dach nad głową, z szafą i paroma deskami pod stopami. Dach na tyle trwały, żeby dać przetrwać szafie z scenografiami, a na tyle mały, że wygodniej jest do niego wracać, niż ciągle pod nim siedzieć.
Ta bezdomność z wyboru teatrów niezależnych wyzwala umiejętność kreowania przestrzeni – innych co spektakl. To – obok gry aktorów – jedno z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się twórcy. Scenografia musi być adaptowana do zmiennych warunków: ilości miejsca, światła, dźwięku, możliwości zastosowania środków audiowizualnych, rozmieszczenia publiczności. Ten ostatni warunek zresztą jest czasami powodem, przez który teatr ruchu traci. Jeśli widzowie nie mogą swobodnie widzieć całości postaci – nie zobaczą wszystkich niuansów i nie docenią kunsztu aktorskiego, który czasami wygrywa się „w parterze”, na deskach. Choćby w „Starym gołębniku” warto obserwować grę po same stopy – inaczej nie dostrzeże się, jak dosłownie od głów do palców nóg aktorzy budują postacie, oddając im całą swoją fizyczność. I tu musi pojawić się jeszcze raz ona – Dominika Jucha – która odkrywa na scenie inne przestrzenie niż te, w których porusza się Mikołaj, wnosząc w spektakle jakieś szczególne drżenie, na którym wiarygodnie rozpinają się nieśmiałość, strach i śmiech.
Po dłuższej przerwie miałem okazję zobaczyć ich wczoraj. W czasie warszawskiego Smolna Fest teatr zagrał „Stary gołębnik”. Nie ukrywam, że to przedstawienie słabsze niż „Lolita Dolly” czy „Maruczella” czy „Impresario”. Brakuje w nim tego, co sprawa, że Teatr Nikoli łatwo odrywa nas od ziemi – ciągłej opowieści. Przeszkadzało mi tu rozejście między dobrze (jak zwykle) przygotowaną grą i fragmentarycznością narracji. To trochę tak, jakby co chwilę przesadzać dobrze rozwijające się kwiaty. Postawienie na etiudy bardziej niż na rozwój historii nie wychodzi w tym spektaklu na dobre i powoduje, że raczej zapamięta się te czy inne obrazy niż magię. A to właśnie magia Nikolijczyków wyzwala w widzach dziecko, o czym w jednym z wywiadów ładnie mówi Mikołaj Wiepriew.
Po dziesięciu latach podglądania krakowskich magów sceny mam wrażenie, że nadal jest w nich ciekawość sceny, emocji i opowieści. A być może nawet widza, co nie jest cechą częstą. Myślę, że nadal jeszcze szukają czegoś poza zagraniem tu i teraz. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Ale bez ich prób ruch na scenie nad Wisłą byłby uboższy. I to nie tylko o nieuchwytną – i być może zupełnie subiektywnie odczuwaną – atmosferę, ale i o świadomość sceny, kunszt, warsztat i fizyczną dyscyplinę aktorską. A to dziś bardzo dużo. Dlatego Teatr Nikoli to po prawie trzydziestu latach nadal T E A T R u źródeł.
***
Zobacz: Teatr Nikoli na facebooku
PS. Mam nadzieję, że kiedyś – jakimś cudem – uda się odzyskać materiały, jakie publikowaliśmy w miesięczniku ScenaMyśli, a między nimi również dwa teksty i wywiad z Dominiką Juchą i Mikołajem Wiepriewem. Póki co, taki mój dodatek do tamtych nieobecnych dziś tekstów.