Od rana
To była wyjątkowo wczesna sobota. Mieliśmy zaplanowaną roboczą kawę działu kulturalnego naszej redakcji. A że moje mieszkanie na krakowskich Dębnikach było praktycznie otwarte jakieś osiemnaście godzin na dobę, Pani Od Kultury ze swoimi autorami miała pojawić się o dziesiątej, by wypełnić je rozmowami i planami artykułów.
Wstałem wcześnie i ogarniałem codzienny bałagan słuchając Trójki. Pamiętam zmianę rytmu audycji Beaty Michniewicz i wyczuwalne wyczekiwanie jej gości – polityków przy śniadaniu – na jakąś niedopowiedzianą informację. Włączyłem telewizję, ktoś przekazał pierwszego newsa o problemach przy podchodzeniu do lądowania prezydenckiego samolotu w Smoleńsku.
Każdy, kto choć trochę miał wspólnego z mediami czuł, że kolejne komunikaty były właściwie czekaniem na potwierdzenie przez kogoś tego ostatecznego, tragicznego obrazu sytuacji w Smoleńsku. Zadzwoniłem do Pani Od Kultury, jeszcze nie wiedziała, co się wydarzyło. Właściwie docierała już na miejsce i za późno było na odwoływanie spotkania, choć wiedzieliśmy, że będzie ono krótkie i wiele z niego planów redakcyjnych na kulturę w tej sytuacji nie wymyślimy. Włączyłem czajnik, przygotowałem filiżanki i poddałem się lawinie, newsów, potwierdzeń, dementi, komentarzy, ciągle między radiem, telewizją i internetem. Odruchowo wyłapywałem kolejne informacje, z których dałoby się ułożyć jakiś tekst od naszej redakcji. Pamiętam, że odłożyłem notatki, kiedy na ekranie zobaczyłem prezentera z pierwszą listą pasażerów tragicznego lotu, jeszcze nie potwierdzoną. Nie dlatego, żeby wysłuchać wszystkich nazwisk.
(cisza)
Długo zastanawiałem się, czy to napisać, ale myślę, że to ważne.
Kiedy tylko usłyszałem o problemach z lądowaniem, przypomniałem sobie opowiadania przy kawie o niewygodzie lądowania w Smoleńsku, o kiepskiej nawierzchni i siermiężnych warunkach. “Nie znoszę tam lądować” – usłyszałem kiedyś i z jakichś powodów zapadło w pamięć. Ten ktoś miał lecieć na obchody do Katynia. Jedna z najciekawszych osób, jakie poznałem w życiu. Zanim w mediach pojawiły się pierwsze zdjęcia wraku, zaczęły się telefony i sprawdzanie między znajomymi w Krakowie, czy… czy może… I jakby strach odwodził od wybrania tegonumeru od razu – najpierw pytaliśmy wzajemnie siebie, czy ktoś coś wie. Na szczęście okazało się, że była już w Polsce, wróciła z delegacją powracającą wcześniej z premierem. Pojawiło się uczucie ulgi i wstyd za to uczucie, bo wiedziałem, co to mogło oznaczać. Najprawdopodobniej w prezydenckim samolocie leciał ktoś, z kim zazwyczaj podróżowała razem, a tym razem z prezydentem poleciał tylko on. I rzeczywiście, był na pokładzie.
Poznałem go w zupełnie prywatnych okolicznościach, między kawą, plackiem z owocami, krótkimi zdaniami i kotami. Mogłem i powinienem był pewnie posłuchać go więcej i znaleźć czas na lekcje o historii katyńskiej. Nie zdążyłem. Rozmawiałem z nim niedługo przed katastrofą. Między innymi o tym, że ciągle mało wiem o Katyniu, choć niby czytam i słucham. Że może dałoby się kiedyś zrobić rozmowę.
Pamiętam uczucie zdrętwienia, kiedy przez ekran monitora przesuwały się nazwiska ofiar katastrofy. W tym to jedno. Wszystkie, dosłownie wszystkie myśli pobiegły do znajomej, która wróciła wcześniej. Raz tylko tego dnia zabrakło mi powietrza: na myśl o tym, co musi przeżywać.
Piszę o tym, choć nie wiem, czy powinienem. Ale wiem, że tamto doświadczenie pozwala mi oddzielić szacunek dla żałoby i śmierci od ocen tego, co wydarzało się i wydarza wokół nich.
Do wieczora
Cały dzień przez moje dębnickie mieszkanie przewijali się ludzie, stukały smsy i mieszały się rozmowy telefoniczne. Redagowanie szybkiego tekstu od redakcji na stronę główną miesięcznika, żałobna szata graficzna, jakieś szybkie konsultacje czy i co z tym tematem robić w redakcji. Przy stole w kuchni, wokół kawy w pokoju, na galeryjce – znajomi, znajomi znajomych, z Krakowa, z Pragi i paru innych miejsc.
Im wcześniej kto przychodził – tym mocniej było widać szok i ściszone emocje. Im bliżej wieczora, tym bardziej było widać szczelinę między dramatem a rosnącą groteską. Nie wiem, kiedy to się wydarzyło w innych miejscach, choć wiem, że bywało podobnie. U nas pęknięcie pojawiło się, gdy po godzinach komunikatów i komentarzy, słuchaliśmy pierwszych insynuacji o zamachu. Rozmawialiśmy o tym, że dotychczasowa wojenka polsko-polska to tylko przygrywka do długiej wojny, która się właśnie rodziła wokół katastrofy. Nie wiedzieliśmy tylko, że to aż tyle będzie trwało i tyle przyjdzie za nią płacić.
W końcu pękło. Ktoś przekazał wieść, że wieczorem polska delegacja z kolejną grupą najwyższyc urzędników państwa poleci kolejnym, jednym samolotem do Smoleńska. Parsknęliśmy śmiechem. Nie na miejscu? Dziś to tak wygląda. Ale wtedy, po kilku godzinach komentarzy na temat tego, jak można było jednym samolotem transportować tylu ważnych dla instytucji państwa ludzi – wsadzono do samolotu pozostałych. To już wykraczało poza grozę dnia i pewnie było jakimś odreagowaniem nadmiaru ciężkich emocji. Ktoś rzucił, że takie reakcje powinniśmy zachować na potem, ale było za późno. Dokładnie wiedzieliśmy, gdzie jest granica między tragedią i żałobą, a resztą świata, który nie przestał istnieć. Rozmawialiśmy o tym. tragedia nie uświęca tego, co ludzie są w stanie wokół niej głupiego zrobić.
Kiedy wyszliśmy na miasto, Rynek już był podzielony nastrojami. Od oskarżania “ruskich” i hasła zdrady, po straszne żarty z tego, kogo zabrakło na pokładzie Tupolewa. I od tego momentu wiedziałem, że będą w najbliższym czasie różne narracje o tym, co się wydarzyło. Jedni, szanując żałobę, będą żyć dalej, jak robi to świat od zawsze. Ale będą i tacy, którzy będą żyć poczuciem krzywdy i szukaniem winnych swojego autentycznego, niezawinionego smutku, który nie przekuty w spokojną żałobę zostanie. Na ulice już tego wieczora wjechał walec pisowskiej propagandy. Z uprzykrzającej wtedy od lat wojenki PO-PiS w ciągu kilku godzin urodziła się wojna PiS ze wszystkimi. Kto nie zgadzał się na pisowską interpretację i sposób przeżywania katastrofy – stawał się wrogiem.
Danse macabre
Od ośmiu lat słyszę o barbarzyństwie i braku szacunku dla ofiar katastrofy (a w narracji niektórych – możliwego zamachu). I zbiera mnie na mdłości.
Zaczęło się od przeładowania emocjami pierwszych dni po katastrofie. Prywatna żałoba jest święta i nietykalna. Ale już w pierwszych chwilach po katastrofie została rozmyślnie rozlana na społeczeństwo ponad zwyczajną miarę. W ciągu kilku dni Lech Kaczyński został obwołany przez prawą stronę największym mężem stanu i w ogóle świętym niemal. Jednocześnie sięgnięto po obrzydliwy szantaż: o zmarłych nie mówi się źle, a do tego – niektórzy żałobnicy są szczególni i mają prawo do wszystkiego. Ludzie z dobrej wiary dali się na to nabrać, położyli uszy po sobie i zaczął się festiwal tworzenia mitologii.
Szybko jednak pojawiło się pęknięcie i tuż przed pogrzebami pojawiły się pierwsze odruchy buntu przeciw prymitywnej niby-martyrologicznej propagandzie.
Najbardziej było to widać w dniu wyszabrowanego pochówku pary prezydenckiej w krypcie wawelskiej. Masa ludzi była przeciwna tej decyzji nie ze względów politycznych, ale przez poczucie gwałcenia proporcji i rozkręcaną z godziny na godzinę nową narrację. Sprzeciw wobec tego pochówku nie był jednak wymierzony ani w życie, ani śmierć, nie był też kierowany przeciw żałobnikom. Najbardziej zagorzali przeciwnicy polityczni stali pod Wawelem w ciszy, kiedy salwy obwieszczały opuszczanie trumien i klaskali, symbolicznie żegnając wszystkie ofiary katastrofy. Również stałem i nie dla pustego gestu. Ale to nie zamknęło oczu na to, co się zaczęło wyrabiać w Polsce.
U przytomnie myślących pojawiło się przeczucie, jakie skutki przyniesie decyzja, która miała dmuchać polityczne ego części polskiej prawicy.
Przy bierności reszty sceny politycznej i zupełnie nieodpowiedzialnej aktywności krakowskiej kurii udało się dokonać jednego z najgorszych aktów politycznych w ostatnich dwudziestu pięciu latach. Z absolutną arogancją i butą, instrumentalizując żałobę, dokonano pierwszego z wielu zawłaszczeń ideologicznych po 2010 roku. Prawica w tamtych dniach zerwała śmierci z śmierci powagę, wykorzystując ją do polityczno-światopoglądowego spektaklu, makabrycznego tańcu na tragedii. Rozkręcili go tak głośno, żeby nie trzeba było wsłuchiwać się w głosy wzywające do opamiętania.
Gdyby nie manipulacje i szantaże obyczajowe PiS-u zapewne wielu z nas miałoby nieco inny, bardziej wstrzemięźliwy stosunek do upamiętniania katastrofy przed smoleńskim pasem startowym. Za dużo się jednak wydarzyło, prawa strona zrobiła i robi co tylko można, aby czerpać korzyści z żałoby, szantażuje nią, gra, bije po głowach i – tak – zwyczajnie prostytuuje katastrofę. To m.in. stąd rosnący opór przeciw miesięcznicom, pomnikom, temu całemu programowi gwałtu na pamięci i rozsądku. I również od tych głosów krytycznych osłania tych złodziei przestrzeni publicznej upokorzona policja i wielkie banery na Krakowskim Przedmieściu.
Możliwość łatwego budowania nowego mitu założycielskiego i manipulowaniem emocjami społecznymi spadła obecnej władzy z nieba razem z katastrofą. Sprzedana polityce żałoba mści się szaleństwem zemsty. Ale najczęściej za machlojki polityczne płaci społeczeństwo. I od ośmiu lat płacimy. Nie tylko podziałem, absurdem i sobiepaństwem mitomanów. Płacimy również odsetki historyczne.
Przemalowywanie pamięci
Od czasu katastrofy niemal nikt po prawej stronie nie upomina się o pamięć katyńską, a jeśli już, to przy okazji wspominania katastrofy. Katyń i jego ofiary przestały być polskiej prawicy potrzebne. W projekcie ideologicznym, który kreuje PiS, katastrofa smoleńska z opcją rzekomego zamachu jest łatwą sposobnością, by latami snuć insynuacje i atmosferę podejrzeń. Tu nie chodzi o dochodzenie do prawdy, ale o to, by mieć co odkładać na później, żeby zawsze mieć w zanadrzu jakieś nieudowadnialne oskarżenia wobec politycznych przeciwników.
Teza o zamachu ma też stanowić domknięcie polskiej martyrologii, zwieńczenie polskiej krzywdy i ofiary. Ma być ostatnim aktem dramatycznej drogi do niepodległości i pierwszym krokiem ku nowej republice. Brzmi wzniośle, a jest zwykłą, banalną manipulacją, którą udało się zaszczepić poprzez resentymenty i emocje sporej – choć nie decydującej – części społeczeństwa.
Tyle, że aby ta manipulacja się udała, trzeba było zasypać obchody, badania i w końcu pamięć o katyńskich ofiarach z 1940 roku. Poruszające zdjęcia z ostatnich lat, kiedy pomniki katyńskie, które nie służyły jako pretekst do miesięcznic – świeciły pustkami o ile nie zadbali o nie po prostu ludzie. O właściwe uczczenie rocznic katyńskich upominać muszą się ludzie, którzy nawet do historii zamiłowania nie mają. Ale kłuje ich instrumentalizacja pamięci.
Nie umiem się uwolnić od obrazka uklepywania przez nich tych mogił, byle postawić na nich kolejne pomniki z datą 10.04.2018.
Przez kilka lat najbardziej mnie irytowały polityczne skutki cynicznego wykorzystywania katastrofy dla zdobywania władzy przez funkcjonariuszy żałoby. Dziś myślę, że i tak chwyciliby się czegokolwiek, byle zdążyć przed emeryturą dopisać do zaspanych lub zbyt młodych życiorysów jakąś napompowaną rolę. Katastrofa w Smoleńsku – politycznie – stała się po prostu wymarzonym narzędziem do pisania własnej narodowej bajki.
I dlatego proponuję, żeby niezależnie od sytuacji zadbać o swoją edukację o historii katyńskiej, tego co oznaczała i jaką ciszę nosi w sobie. Zacząć od czegokolwiek, co da podstawowe uporządkowanie wiadomości o Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie. O tym, dlaczego ludzie zaangażowani w przechowywanie i rozwijanie tej części historii robią to, mimo przeszkód i zmiennego zainteresowania innych. A działają nie tylko ze względu na osobiste powody, którymi najczęściej jest pokrewieństwo z ofiarami oprawców z NKWD.
Poznałem skrawek świadectwa ich historii i dzięki ludziom, którym to świadectwo zawdzięczam – przynajmniej w rocznice zbrodni na polskiej inteligencji i armii – wracam do historii. Żeby wiedzieć, nie żeby robić z niej oręż.
Obie katyńskie daty będą – z zupełnie różnych powodów – wpisane w polską historię. Ale skoro od ośmiu lat druga z tych dat służy jej uzurpatorskim depozytariuszom jako polityczna pałka, być może ożywianie pamięci pierwszej z dat otrzeźwi i przypomni, że żyjemy na ziemi, której nie trzeba więcej poległych, a z pamięci ofiar katastrofy nie wolno budować martyrologicznego mitu. Być może przywróci równowagę społeczeństwu, któremu z premedytacją rozcięto różnorodną, ale wspólną do niedawna mowę.