Z babciami zawsze miałem i mam dobrze. O Babci Jance kiedy indziej, jakoś Ją przywołam zza tęczy. Dziś – Babcia Stefa (co po naszymu brzmi Sztefa).
To Babcia od parzonej kawy ze śmietanką: „Pódź sam, na! Weź se łyczka!”, woła na mnie odkąd umiem chodzić. To ta od kołoczy, kołoczyków i opowieściach o śląskiej części moich korzeni. To ta od ajlaufu i ajlaufiu (ajlauf to po naszymu kluski lane, ale w naszym języku to też śląsko-angielskie aj lauf ju – co już chyba każdy sobie może sobie przetłumaczyć i co potwierdza tezę, że najbliżej do serca przez żołądek).
Z Babcią Stefą, kiedy byłem mały, pukaliśmy sobie „puk, puk, puk!” w ścianę na dobranoc, bo zasypaliśmy głowa w głowę, oddzieleni rzędem cegieł i dwoma tapetami. Dziś rozmawiamy przez telefon, bo dzieli nas paręset kilometrów, ale na dobranoc i tak słyszę to „puk, puk, puk!”. A kiedy się widzimy – rozmawiamy. Za jakiś czas trochę tych rozmów o Tychach, o Śląsku i o śmiechu tu podrzucę, bo zgodziła się na wywiad!
Dziś – mała zajawka. Dobrzy ludzie, poznajcie Babcię Stefę!
[wykorzystano fragment piosenki Z. Romanowskiej „Tychy to nasza miłość”]