Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php:77) in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Slider – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl Magazyn Zdań Tue, 29 Dec 2020 00:22:39 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.2.20 http://dawidzmuda.pl/wp-content/uploads/2018/08/cropped-dz-1-32x32.png Slider – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl 32 32 150558782 Umarł. Będzie żyć. http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/ http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/#respond Thu, 09 Jan 2020 19:33:17 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1125 Przyszła do mnie mała pani z wielką rurą i umarłem. Wokół las, jeziora, nawet słońce zaczęło prześwitywać tego styczniowego poranka. Normalni ludzie szli na kawę, ostatecznie nawet do pracy. Szczęśliwi ruszali w dalekie podróże lub niespodziewanie umierali sobie w spokoju ducha. Mnie kazano zrobić badania wstępne / okresowe / kontrolne / ostateczne. Niepotrzebne skreślić. Tak naprawdę uznałem, że badania są mi do niczego nie potrzebne i chciałem je w ogóle skreślić jako takie, ale wtedy przyszły chlebodawca zagroził, że z kolei skreśli mnie i to zanim trafię na listę pracowników. Pod presją kapitalistycznego ultimatum poprosiłem o spis badań. Dostałem plik skierowań, przeczytałem, co mnie czeka – i z miejsca straciłem przytomność. Z nieprzytomności obudziła mnie wiertarka sąsiada, którą burzy ściany. Takie hobby. Przyroda jeszcze chrapie, a ten jebie udarem sąsiadom po ścianach. Tyle jednak dobrze, że ów łomot wybudził ze snu błogiego i mogłem przeczytać jeszcze raz, co mnie czeka w przychodni. Przeczytałem. Zemdlałem. I nastawiłem budzik na rano, żeby zdążyć na tortury. Przedtem jednak odmówiłem przyjmowania płynów i jedzenia, bo jasno napisali, że mam być na czczo. Dlaczego? Bo krew będą badać. Zemdlałem właśnie pisząc powyższe zdanie. Podobno mieli badać cholesterol. Nie wiem, co to jest, ale brzmi tak strasznie, że wpadłem w panikę – z pewnością go mam w fazie zaraźliwej i nie przyjmą mnie do roboty. Ale skoro miałem być na czczczczczo na 6 (słownie: sześć) godzin przed badaniem, to pomyślałem: “im mniej będę jeść, tym mniej zauważą, ile tego cholesterolu jest”. Odmówiłem zatem sobie przyjmowania doustnie czegokolwiek. I to na wszelki wypadek na 12 (słownie: dwanaście) godzin przed wizytą. Pierwsze objawy głodu nastąpiły już po trzech godzinach, kiedy zdziwiona żuchwa – z braku zwyczajowej treści mniej więcej pokarmowej – zaczęła kompulsywnie gryźć powietrze. Po sześciu godzinach od braku picia odwodniłem się zaś na tyle, że musiałem nakremować spody powiek, żeby nie leżeć jak idiota z wytrzeszczonymi oczami. Nad ranem, kiedy udało mi się zasnąć, moje wysuszone pory wsysały na odległość wodę spod kwiatka, a po obudzeniu miałem dziurę w poduszce, a w pysku pełno pierza. Widać z głodu wżarłem się przez sen. Wyplułem pierze (żeby pozostać na czczo) i na wszelki wypadek nie brałem prysznica, żeby nie ulec pokusie picia wody. Droga na przystanek zajmuje mi zazwyczaj 2 (słownie: do trzech) minut. Szedłem kwadrans, żeby za kilka godzin nie wyszło mi na EKG, że mam przyspieszone tętno serca. Lub że w ogóle mam serce. Dreptałem za kulawym psem, mdlejąc dwa razy, kiedy tylko przypomniałem sobie, że dzień zacznę od pobierania krwi. Przepraszam, właśnie znów zemdlałem. Wybrałem najdłuższą trasę autobusową, żeby nie jechać szybko (bo serce), omijałem kałuże (bo odwodnienie) i unikałem umiłowanych braci i siostry w nadwadze (bo pokusa nadgryzienia ich z głodu). Na recepcji przyjęli mnie z jakąś szczególną troską. Pani zapytała, czy dobrze się czuję, bo blado wyglądam. Dali mi kopię tej samej kartki, przy czytaniu której wcześniej mdlałem, więc już na nią nie zaglądałem, tylko – powłócząc nogami i z trzęsącą się bezwiednie brodą – przemieszczałem się w stronę gabinetu laboratoryjnego numer 6 (słownie: jeden za piątką). Tuż przed gabinetem zobaczyłem, jak jego drzwi się otwarły i wypadł z nich facet w wieku zobojętniałym. Spłynął blady na ziemię i odsłonił zgięcie w łokciu, z którego wypadł wacik z czerwoną kropką. Na ten widok spłynąłem niezwłocznie za nim. Ocuciła mnie pielęgniarka. Musiała mnie dość chwilę cucić, bo policzkowaniem miała obrzękłe prawice, a ja miałem mocno opuchnięty pysk. Ale jednak fachowo doprowadziła mnie do stanu, w którym już obie, z drugą smoczycą, mogły zawalczyć o odgięcie mi ręki. Zadziwiające, jak mocno można w strachu przed igłą usztywnić stawy w łokciach. Robiły co mogły, znęcając się i odbierając resztki godności, byle by móc dokonać wkłucia dożylnego. Tak, tu też zemdlałem.  Opadłem z sił, élan vital mnie opuściła w końcu i popadłem w całościową biologiczną impotencję. Poddałem się tym smoczycom, które delikatnie próbowały zadziałać psychologicznie: – „Przekręć mu łeb, przekręć mu łeb!” – darła się mniejsza do większej, żebym nie widział strzykawy, którą brała do ręki. Mdlałem i płakałem na przemian, błagałem i groziłem, wszystko na nic. Ta większa wreszcie wyrżnęła mnie metalową miską w potylicę. I wtedy, wykorzystując moje zamroczenie, mała pani z wielką rurą przebiła mnie na wylot. I umarłem. – „Panie, oddychajże pan!” – powiedziała większa wypuszczając resztki dymu ze smoczych nozdrzy. Tchnienie życia niestety jednak mnie dosięgło i zmartwychwstałem. Smoczyce zaczęły powoli przybierać ludzkie i nawet wcale nienajgorsze kształty. Dały mi wodę, bo już można było. I trzy szybkie w pysk, bo jeszcze trzeba było. – „No, idź pan”. Wypłynąłem z gabinetu. Na mój widok zmierzający w tę stronę kolejny maczo krwiodawstwa zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Chciałem mu pomóc podźwignąć się z upadku i podałem rękę, z której zgięcia odpadł wacik z kroplą czerwonego morza krwi. Naturalnie na ten widok plasnąłem o taflę lśniących płytek. A kiedy odpływaliśmy z nowym kolegą w niebyt, zza drzwi usłyszałem lekki syk ognia i trzepot smoczych skrzydeł: – „No, kurwa, następny. A jeszcze ósmej nie ma”.Ale mnie już było wszystko jedno. Na koniec posadzili mnie na recepcji. Dzieci szarpały mnie za brodę, seniorzy do moich sparaliżowanych dłoni wciskali kubki z moczem do analizy. Zrobił się wieczór. Wyniesiono mnie na przystanek, skąd zabrał mnie autobus. Ktoś zahaczył mi o rękę, z której wypadł wacik. Tak, przepraszam, muszę stracić przytomn….  ***Dedykuję wytrwałym pielęgniarkom, które mimo, że muszą uporać się z podobnymi beznadziejnymi przypadkami jak ja – dają radę. Szacunek! 🙂 [poczytaj również, jak rok później zostałem zmoczony]

Artykuł Umarł. Będzie żyć. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Przyszła do mnie mała pani z wielką rurą i umarłem.

Wokół las, jeziora, nawet słońce zaczęło prześwitywać tego styczniowego poranka. Normalni ludzie szli na kawę, ostatecznie nawet do pracy. Szczęśliwi ruszali w dalekie podróże lub niespodziewanie umierali sobie w spokoju ducha.

Mnie kazano zrobić badania wstępne / okresowe / kontrolne / ostateczne. Niepotrzebne skreślić.

Tak naprawdę uznałem, że badania są mi do niczego nie potrzebne i chciałem je w ogóle skreślić jako takie, ale wtedy przyszły chlebodawca zagroził, że z kolei skreśli mnie i to zanim trafię na listę pracowników. Pod presją kapitalistycznego ultimatum poprosiłem o spis badań. Dostałem plik skierowań, przeczytałem, co mnie czeka – i z miejsca straciłem przytomność.

Z nieprzytomności obudziła mnie wiertarka sąsiada, którą burzy ściany. Takie hobby. Przyroda jeszcze chrapie, a ten jebie udarem sąsiadom po ścianach. Tyle jednak dobrze, że ów łomot wybudził ze snu błogiego i mogłem przeczytać jeszcze raz, co mnie czeka w przychodni. Przeczytałem. Zemdlałem. I nastawiłem budzik na rano, żeby zdążyć na tortury.

Przedtem jednak odmówiłem przyjmowania płynów i jedzenia, bo jasno napisali, że mam być na czczo. Dlaczego? Bo krew będą badać.

Zemdlałem właśnie pisząc powyższe zdanie.

Podobno mieli badać cholesterol. Nie wiem, co to jest, ale brzmi tak strasznie, że wpadłem w panikę – z pewnością go mam w fazie zaraźliwej i nie przyjmą mnie do roboty. Ale skoro miałem być na czczczczczo na 6 (słownie: sześć) godzin przed badaniem, to pomyślałem: “im mniej będę jeść, tym mniej zauważą, ile tego cholesterolu jest”. Odmówiłem zatem sobie przyjmowania doustnie czegokolwiek. I to na wszelki wypadek na 12 (słownie: dwanaście) godzin przed wizytą.

Pierwsze objawy głodu nastąpiły już po trzech godzinach, kiedy zdziwiona żuchwa – z braku zwyczajowej treści mniej więcej pokarmowej – zaczęła kompulsywnie gryźć powietrze. Po sześciu godzinach od braku picia odwodniłem się zaś na tyle, że musiałem nakremować spody powiek, żeby nie leżeć jak idiota z wytrzeszczonymi oczami. Nad ranem, kiedy udało mi się zasnąć, moje wysuszone pory wsysały na odległość wodę spod kwiatka, a po obudzeniu miałem dziurę w poduszce, a w pysku pełno pierza. Widać z głodu wżarłem się przez sen. Wyplułem pierze (żeby pozostać na czczo) i na wszelki wypadek nie brałem prysznica, żeby nie ulec pokusie picia wody.

Droga na przystanek zajmuje mi zazwyczaj 2 (słownie: do trzech) minut. Szedłem kwadrans, żeby za kilka godzin nie wyszło mi na EKG, że mam przyspieszone tętno serca. Lub że w ogóle mam serce. Dreptałem za kulawym psem, mdlejąc dwa razy, kiedy tylko przypomniałem sobie, że dzień zacznę od pobierania krwi.

Przepraszam, właśnie znów zemdlałem.

Wybrałem najdłuższą trasę autobusową, żeby nie jechać szybko (bo serce), omijałem kałuże (bo odwodnienie) i unikałem umiłowanych braci i siostry w nadwadze (bo pokusa nadgryzienia ich z głodu).

Na recepcji przyjęli mnie z jakąś szczególną troską. Pani zapytała, czy dobrze się czuję, bo blado wyglądam. Dali mi kopię tej samej kartki, przy czytaniu której wcześniej mdlałem, więc już na nią nie zaglądałem, tylko – powłócząc nogami i z trzęsącą się bezwiednie brodą – przemieszczałem się w stronę gabinetu laboratoryjnego numer 6 (słownie: jeden za piątką). Tuż przed gabinetem zobaczyłem, jak jego drzwi się otwarły i wypadł z nich facet w wieku zobojętniałym. Spłynął blady na ziemię i odsłonił zgięcie w łokciu, z którego wypadł wacik z czerwoną kropką. Na ten widok spłynąłem niezwłocznie za nim.

Ocuciła mnie pielęgniarka. Musiała mnie dość chwilę cucić, bo policzkowaniem miała obrzękłe prawice, a ja miałem mocno opuchnięty pysk. Ale jednak fachowo doprowadziła mnie do stanu, w którym już obie, z drugą smoczycą, mogły zawalczyć o odgięcie mi ręki. Zadziwiające, jak mocno można w strachu przed igłą usztywnić stawy w łokciach. Robiły co mogły, znęcając się i odbierając resztki godności, byle by móc dokonać wkłucia dożylnego.

Tak, tu też zemdlałem. 

Opadłem z sił, élan vital mnie opuściła w końcu i popadłem w całościową biologiczną impotencję. Poddałem się tym smoczycom, które delikatnie próbowały zadziałać psychologicznie:

– „Przekręć mu łeb, przekręć mu łeb!” – darła się mniejsza do większej, żebym nie widział strzykawy, którą brała do ręki. Mdlałem i płakałem na przemian, błagałem i groziłem, wszystko na nic. Ta większa wreszcie wyrżnęła mnie metalową miską w potylicę. I wtedy, wykorzystując moje zamroczenie, mała pani z wielką rurą przebiła mnie na wylot.

I umarłem.

– „Panie, oddychajże pan!” – powiedziała większa wypuszczając resztki dymu ze smoczych nozdrzy. Tchnienie życia niestety jednak mnie dosięgło i zmartwychwstałem. Smoczyce zaczęły powoli przybierać ludzkie i nawet wcale nienajgorsze kształty.

Dały mi wodę, bo już można było.
I trzy szybkie w pysk, bo jeszcze trzeba było.
– „No, idź pan”.

Wypłynąłem z gabinetu. Na mój widok zmierzający w tę stronę kolejny maczo krwiodawstwa zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Chciałem mu pomóc podźwignąć się z upadku i podałem rękę, z której zgięcia odpadł wacik z kroplą czerwonego morza krwi. Naturalnie na ten widok plasnąłem o taflę lśniących płytek. A kiedy odpływaliśmy z nowym kolegą w niebyt, zza drzwi usłyszałem lekki syk ognia i trzepot smoczych skrzydeł:

– „No, kurwa, następny. A jeszcze ósmej nie ma”.
Ale mnie już było wszystko jedno.

Na koniec posadzili mnie na recepcji. Dzieci szarpały mnie za brodę, seniorzy do moich sparaliżowanych dłoni wciskali kubki z moczem do analizy. Zrobił się wieczór. Wyniesiono mnie na przystanek, skąd zabrał mnie autobus. Ktoś zahaczył mi o rękę, z której wypadł wacik.

Tak, przepraszam, muszę stracić przytomn…. 

***
Dedykuję wytrwałym pielęgniarkom, które mimo, że muszą uporać się z podobnymi beznadziejnymi przypadkami jak ja – dają radę. Szacunek! 🙂

[poczytaj również, jak rok później zostałem zmoczony]

Artykuł Umarł. Będzie żyć. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/feed/ 0 1125
Teatr Nikoli http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/ http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/#respond Thu, 22 Aug 2019 19:04:34 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=926 Potrafią budzić zastygły ruch. Pozwalają uwierzyć w ulotność magii tak prosto, jak rozumieją ją dzieci. Wiedzą, jak pokazać naszym oczom świat, który jest mniej uchwytny od nocnych szmerów na strychu. Niosą niewypowiedziane słowa na czubkach starych kapeluszy. Wybrali teatr, żeby dać innym możliwość wybrania przez teatr. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Zobaczyłem ich po raz pierwszy jakieś dziesięć lat temu na OFTENie, festiwalu teatrów niezależnych organizowanym od lat w Ostrowie Wielkopolskim. Moja redakcja patronowała medialnie kolejnym trzem edycjom tych spotkań ludzi sceny, więc spędzaliśmy kolejne wieczory i noce na oglądaniu spektakli, nad ranem pisaliśmy recenzje, rano biegliśmy z bułką w zębach na omówienia tych spektakli z jury i artystami. Wśród sporej ilości ciekawych zespołów kilka było wybitnych w tym niełatwym nurcie żywego teatru. Któregoś wieczoru, w fantastycznym wnętrzu niewyremontowanej wówczas jeszcze starej synagogi, nieruchomą ciemność obudził teatr pięknego ruchu. Tamten spektakl będę już chyba zawsze polecać w ciemno i dzięki niemu nie tylko zacząłem się fascynować, ale i przyglądać bliżej teatrowi bez dźwięku słów. Historia luźno oparta na motywach „Lolity” Nabokova wyjęła mnie z rzeczywistości i niosła, gdzie chciała. Niemożliwy do przeoczenia swoją fizycznością Mikołaj Wiepriew i Dominika Jucha, filary Teatru Nikoli, przeczyli na scenie prawom świata niewyobraźni i skazywali na niebycie rozum sceptyczny. Bez wojny wprowadzali pokój między światem wzruszenia i uśmiechu. Dotyk zamieniali w taniec, a taniec sprowadzali do małych drgnień palców. „Lolita Dolly” łącząca w sobie co najmniej dwie historie jest świadectwem zamiłowania do teatru w jego najbardziej podstawowych formach. Mikołaj, który przywędrował do Krakowa z Rosji przez Kijów, zrzekł się dźwięku słów, ale nie porzucił ich sensu, który razem ze swoimi uczniami i współtwórczyniami unosi na cichych gestach. Dzięki temu Teatr Nikoli może rozmawiać z publicznością pod każdą chyba szerokością geograficzną. A może to robić – i robi – podobnie jak inne teatry niezależne, które czasami są bezdomne, nawet jeśli znajdują jakiś wypożyczony dach nad głową, z szafą i paroma deskami pod stopami. Dach na tyle trwały, żeby dać przetrwać szafie z scenografiami, a na tyle mały, że wygodniej jest do niego wracać, niż ciągle pod nim siedzieć. Ta bezdomność z wyboru teatrów niezależnych wyzwala umiejętność kreowania przestrzeni – innych co spektakl. To – obok gry aktorów – jedno z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się twórcy. Scenografia musi być adaptowana do zmiennych warunków: ilości miejsca, światła, dźwięku, możliwości zastosowania środków audiowizualnych, rozmieszczenia publiczności. Ten ostatni warunek zresztą jest czasami powodem, przez który teatr ruchu traci. Jeśli widzowie nie mogą swobodnie widzieć całości postaci – nie zobaczą wszystkich niuansów i nie docenią kunsztu aktorskiego, który czasami wygrywa się „w parterze”, na deskach. Choćby w „Starym gołębniku” warto obserwować grę po same stopy – inaczej nie dostrzeże się, jak dosłownie od głów do palców nóg aktorzy budują postacie, oddając im całą swoją fizyczność. I tu musi pojawić się jeszcze raz ona – Dominika Jucha – która odkrywa na scenie inne przestrzenie niż te, w których porusza się Mikołaj, wnosząc w spektakle jakieś szczególne drżenie, na którym wiarygodnie rozpinają się nieśmiałość, strach i śmiech. Po dłuższej przerwie miałem okazję zobaczyć ich wczoraj. W czasie warszawskiego Smolna Fest teatr zagrał „Stary gołębnik”. Nie ukrywam, że to przedstawienie słabsze niż „Lolita Dolly” czy „Maruczella” czy „Impresario”. Brakuje w nim tego, co sprawa, że Teatr Nikoli łatwo odrywa nas od ziemi – ciągłej opowieści. Przeszkadzało mi tu rozejście między dobrze (jak zwykle) przygotowaną grą i fragmentarycznością narracji. To trochę tak, jakby co chwilę przesadzać dobrze rozwijające się kwiaty. Postawienie na etiudy bardziej niż na rozwój historii nie wychodzi w tym spektaklu na dobre i powoduje, że raczej zapamięta się te czy inne obrazy niż magię. A to właśnie magia Nikolijczyków wyzwala w widzach dziecko, o czym w jednym z wywiadów ładnie mówi Mikołaj Wiepriew. Po dziesięciu latach podglądania krakowskich magów sceny mam wrażenie, że nadal jest w nich ciekawość sceny, emocji i opowieści. A być może nawet widza, co nie jest cechą częstą. Myślę, że nadal jeszcze szukają czegoś poza zagraniem tu i teraz. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Ale bez ich prób ruch na scenie nad Wisłą byłby uboższy. I to nie tylko o nieuchwytną – i być może zupełnie subiektywnie odczuwaną – atmosferę, ale i o świadomość sceny, kunszt, warsztat i fizyczną dyscyplinę aktorską. A to dziś bardzo dużo. Dlatego Teatr Nikoli to po prawie trzydziestu latach nadal T E A T R u źródeł. ***Zobacz: Teatr Nikoli na facebookuPS. Mam nadzieję, że kiedyś – jakimś cudem – uda się odzyskać materiały, jakie publikowaliśmy w miesięczniku ScenaMyśli, a między nimi również dwa teksty i wywiad z Dominiką Juchą i Mikołajem Wiepriewem. Póki co, taki mój dodatek do tamtych nieobecnych dziś tekstów.

Artykuł Teatr Nikoli pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Potrafią budzić zastygły ruch. Pozwalają uwierzyć w ulotność magii tak prosto, jak rozumieją ją dzieci. Wiedzą, jak pokazać naszym oczom świat, który jest mniej uchwytny od nocnych szmerów na strychu. Niosą niewypowiedziane słowa na czubkach starych kapeluszy. Wybrali teatr, żeby dać innym możliwość wybrania przez teatr. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej.

Zobaczyłem ich po raz pierwszy jakieś dziesięć lat temu na OFTENie, festiwalu teatrów niezależnych organizowanym od lat w Ostrowie Wielkopolskim. Moja redakcja patronowała medialnie kolejnym trzem edycjom tych spotkań ludzi sceny, więc spędzaliśmy kolejne wieczory i noce na oglądaniu spektakli, nad ranem pisaliśmy recenzje, rano biegliśmy z bułką w zębach na omówienia tych spektakli z jury i artystami. Wśród sporej ilości ciekawych zespołów kilka było wybitnych w tym niełatwym nurcie żywego teatru. Któregoś wieczoru, w fantastycznym wnętrzu niewyremontowanej wówczas jeszcze starej synagogi, nieruchomą ciemność obudził teatr pięknego ruchu.

Tamten spektakl będę już chyba zawsze polecać w ciemno i dzięki niemu nie tylko zacząłem się fascynować, ale i przyglądać bliżej teatrowi bez dźwięku słów. Historia luźno oparta na motywach „Lolity” Nabokova wyjęła mnie z rzeczywistości i niosła, gdzie chciała. Niemożliwy do przeoczenia swoją fizycznością Mikołaj Wiepriew i Dominika Jucha, filary Teatru Nikoli, przeczyli na scenie prawom świata niewyobraźni i skazywali na niebycie rozum sceptyczny. Bez wojny wprowadzali pokój między światem wzruszenia i uśmiechu. Dotyk zamieniali w taniec, a taniec sprowadzali do małych drgnień palców. „Lolita Dolly” łącząca w sobie co najmniej dwie historie jest świadectwem zamiłowania do teatru w jego najbardziej podstawowych formach.

Mikołaj, który przywędrował do Krakowa z Rosji przez Kijów, zrzekł się dźwięku słów, ale nie porzucił ich sensu, który razem ze swoimi uczniami i współtwórczyniami unosi na cichych gestach. Dzięki temu Teatr Nikoli może rozmawiać z publicznością pod każdą chyba szerokością geograficzną. A może to robić – i robi – podobnie jak inne teatry niezależne, które czasami są bezdomne, nawet jeśli znajdują jakiś wypożyczony dach nad głową, z szafą i paroma deskami pod stopami. Dach na tyle trwały, żeby dać przetrwać szafie z scenografiami, a na tyle mały, że wygodniej jest do niego wracać, niż ciągle pod nim siedzieć.

Ta bezdomność z wyboru teatrów niezależnych wyzwala umiejętność kreowania przestrzeni – innych co spektakl. To – obok gry aktorów – jedno z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się twórcy. Scenografia musi być adaptowana do zmiennych warunków: ilości miejsca, światła, dźwięku, możliwości zastosowania środków audiowizualnych, rozmieszczenia publiczności. Ten ostatni warunek zresztą jest czasami powodem, przez który teatr ruchu traci. Jeśli widzowie nie mogą swobodnie widzieć całości postaci – nie zobaczą wszystkich niuansów i nie docenią kunsztu aktorskiego, który czasami wygrywa się „w parterze”, na deskach. Choćby w „Starym gołębniku” warto obserwować grę po same stopy – inaczej nie dostrzeże się, jak dosłownie od głów do palców nóg aktorzy budują postacie, oddając im całą swoją fizyczność. I tu musi pojawić się jeszcze raz ona – Dominika Jucha – która odkrywa na scenie inne przestrzenie niż te, w których porusza się Mikołaj, wnosząc w spektakle jakieś szczególne drżenie, na którym wiarygodnie rozpinają się nieśmiałość, strach i śmiech.

Po dłuższej przerwie miałem okazję zobaczyć ich wczoraj. W czasie warszawskiego Smolna Fest teatr zagrał „Stary gołębnik”. Nie ukrywam, że to przedstawienie słabsze niż „Lolita Dolly” czy „Maruczella” czy „Impresario”. Brakuje w nim tego, co sprawa, że Teatr Nikoli łatwo odrywa nas od ziemi – ciągłej opowieści. Przeszkadzało mi tu rozejście między dobrze (jak zwykle) przygotowaną grą i fragmentarycznością narracji. To trochę tak, jakby co chwilę przesadzać dobrze rozwijające się kwiaty. Postawienie na etiudy bardziej niż na rozwój historii nie wychodzi w tym spektaklu na dobre i powoduje, że raczej zapamięta się te czy inne obrazy niż magię. A to właśnie magia Nikolijczyków wyzwala w widzach dziecko, o czym w jednym z wywiadów ładnie mówi Mikołaj Wiepriew.

Po dziesięciu latach podglądania krakowskich magów sceny mam wrażenie, że nadal jest w nich ciekawość sceny, emocji i opowieści. A być może nawet widza, co nie jest cechą częstą. Myślę, że nadal jeszcze szukają czegoś poza zagraniem tu i teraz. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Ale bez ich prób ruch na scenie nad Wisłą byłby uboższy. I to nie tylko o nieuchwytną – i być może zupełnie subiektywnie odczuwaną – atmosferę, ale i o świadomość sceny, kunszt, warsztat i fizyczną dyscyplinę aktorską. A to dziś bardzo dużo. Dlatego Teatr Nikoli to po prawie trzydziestu latach nadal T E A T R u źródeł.

***
Zobacz: Teatr Nikoli na facebooku
PS. Mam nadzieję, że kiedyś – jakimś cudem – uda się odzyskać materiały, jakie publikowaliśmy w miesięczniku ScenaMyśli, a między nimi również dwa teksty i wywiad z Dominiką Juchą i Mikołajem Wiepriewem. Póki co, taki mój dodatek do tamtych nieobecnych dziś tekstów.

Artykuł Teatr Nikoli pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/feed/ 0 926
Nauczyciele (3). „List do polonistki” http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/ http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/#comments Wed, 10 Apr 2019 19:40:03 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=718 Moja Droga Pani Profesor, otóż prawdopodobnie nieco zdziczałem przez te nasze lekcje. Może gdyby Pani miała cięższą rękę, wyszedłbym na ludzi. Tymczasem miała Pani rękę lekką i do uczenia, i do aktów papierowej, polonistycznej przemocy. Nie pamiętam już dlaczego usiadłem w pierwszej ławce przy biurku w sali od polskiego, pewnie przyszedłem ostatni. Pamiętam jednak, że starała się Pani wbić mi miłość do języka ojczystego dziennikiem lekcyjnym, zwłaszcza po moich niebywale inteligentnych wypowiedziach. Daleko nie było, wystarczyło dydaktyczne ramię – uzbrojone w coraz bardziej rozleciany dziennik – wyprostować w stronę lekko niesfornego, za to wyrośniętego licealisty. No, Pani pewnie powie teraz: “Zmuda, nie wymyślaj!”, a i tak jestem pewien, że zawsze po tym straszliwym zamachu, wracając do opowieści o Wyspiańskim czy innym Bursie, na pół sekundy zerkała jeszcze z łobuzerskim uśmiechem w moją stronę. Chyba bardzo chciałem wierzyć, że te uśmiechy są ważniejsze od kolejnych stopni, których zresztą – zawsze tak mi się wydawało – stawianie nie było Pani pasją. Wie Pani, znalazłem kiedyś stare zapiski, na których próbowałem pisać wiersze i opowiadania. Były tam też jakieś fragmenty wprawek polonistycznych i wspomnienia z liceum. Zaskoczyło mnie, że nie pisałem tam o przerabianiu książek czy lektur, ale o tym, że mówiliśmy na lekcjach o literaturze. Zapiski zaginęły gdzieś po drodze, ale to zdanie zapamiętałem i miałem już wtedy rację. Z Panią się bardziej rozmawiało, niż uczyło. Pewnie przez poczucie humoru i rzadką zdolność łączenia uszczypliwości z sympatią. Uszczypliwości było tyle, że szłoby tym zapełnić osobny zeszyt, ale jakie one były! Pani pewnie nie pamięta, kiedy przyniosłem do poczytania kilkanaście swoich wierszy – szału nie było, ale coś tam dobrego udało się Pani wydłubać. I wie Pani, kiedy na różnych warsztatach młodzi ludzie dają mi czasem coś do przeczytania, siedzę i szukam czegokolwiek, dzięki czemu można powiedzieć im coś pozytywnego. W ten sposób jakieś tomiki nawet wyszły im spod ręki, więc – proszę wybaczyć spoufalanie – doczekała się Pani przyszywanych poetyckich wnuków. Choć czasami i mnie korci, żeby powtórzyć komuś to, co sam usłyszałem, kiedy przyniosłem Pani swoją pierwszą w życiu – no, niebywale wprost zabawną! – fraszkę erotyczną: Ona wzdycha. Mówiąc prościej,Ogień nieci na swej cości. – “Zmuda, ty jesteś ciężko chorym człowiekiem!” – natychmiast odpaliło w moją stronę ciało dydaktyczne, popukując się w czoło. Postronni pomyślą, że przesadzam, ale nikt nie wystawił mi recenzji w lepszym stylu. Miałbym to na piśmie – trzymałbym w ramce, a odpis nosił przy sobie i pokazywał przy różnych okazjach – bo wariat może więcej! A Pani wariatów nie leczyła, za to uczyła ich zrozumiałej mowy. Swoją drogą najmniej przypominam sobie lekcje gramatyki, choć to od Pani uczyłem się tego, że nie tylko warto dbać o, co się mówi, ale też jak się mówi. Tyle, że nie umiem sobie przypomnieć żadnej anegdoty gramatycznej z Pani sali. Pani pewnie powiedziałaby: “Taaa, ty byś co zapamiętał!”. Pamiętam jednak lekcję gramatyki, tyle że piętro wyżej, w klasie biologicznej, gdzie profesorka od żab i ewolucji doprowadzała nas swoimi nieprzejednanymi wymaganiami do utraty przytomności. Byliśmy tak zestresowani, że przy tablicy nawet najbardziej wyuczone jednostki straciły wszelką wiarę w siebie – jak choćby nasza Magda. Widząc coraz większe zniecierpliwienie za biurkiem, próbowała wykrztusić z siebie cokolwiek, aż wyjąkała coś o tym, że człowiek ma dwadzieścia dwie pary chromosom. – “Mów! Mów!!!” – huknęła profesorka, ostra tak samo jak zacna. – “Noooo przecież mówię…” – wyszeptała łzawo biedna Magdula.– “Chromoso-MÓW!” – huknęła biologica, po czym pozwoliła uczennicy rozpaść się na pojedyncze komórki, mitochondria i chromosomy. Nawet najbardziej buńczuczne łajzy klasowe – w tym ja – czuły się wobec tej sceny mniej warte od eugleny zielonej w agonii (co nie przeszkadza mi zresztą czuć do dziś sympatię do tej profesorki). Ale to nie u Pani, gdzie panowała niemalże dydaktyczna anarchia. Kiedy inni nauczyciele z uwielbieniem wpisywali wszystkimi kolorami tęczy pałki, dwójki. piątki, czy co tam mieli na składzie, Pani pozwalała sobie na zachowania jakby zaskakujące. Mimo mojej absolutnej leniwości, łajzowania, szwędactwa, wykpiwania się od lekcji teatrami, samorządami i innymi -ami, chyba należałem do tej grupy uczniów, co do której żywiła Pani jakieś nadzieje na rozsądek i podstawową inteligencję. I samym środku tych nadziei nastał piątek, kiedy wpisaliśmy sobie jako zadanie domowe przeczytać na poniedziałek “Pamiętnik starego subiekta” z “Lalki”. W poniedziałek stanęła Pani – jak zawsze – oparta nieco o biurko, tuż nad moją głową: – “To jak, dziś porozmawiamy o pamiętniku Rzeckiego?” – obwieściła w formie pytania retorycznego polonistyczna blond głowa, na co szatynowy i pusty łeb siedzącego poniżej (i poniżej podpisanego) popadł w lekką panikę. Pamiętałem o tym, że nie pamiętałem przeczytać “Pamiętnika starego subiekta”, ale nie pamiętałem o tym, że nie zapamiętałem nie pamiętać nie czytać o jakimś Rzeckim! Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, żeby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed ujawnieniem mojej bezgranicznej niewiedzy. “Lalki” nawet nie tknąłem, a czułem, że lepiej wyłożyć się na jednym temacie. – “Nie, nie. Dziś miał być Pamiętnik starego subiekta, nie Rzecki!” – wypaliłem sprytnie, sądząc że skoro na dzień dobry zabłysnę korektą, będę kryty. I wtedy zobaczyłem nad sobą coraz bardziej okrągłe, polonistyczne oczy. Patrzyła Pani z niedowierzaniem, z jakim jełopem przyszło dzielić ten piękny świat. – “Zmuda, masz trzy dni na przeczytanie całej Lalki” – powiedziały zamknięte w politowaniu oczy i przez całe trzy dni ostentacyjnie omijały moją żałosną postać. Zdjąłem z półki “Lalkę”, pominąłem Wokulskiego i straszną Izabellllę, odszukałem pamiętnik starego subiekta. Ta literacka menda miała na nazwisko Rzecki. Poczułem, jak bardzo wolałbym sobie dyndać w tym momencie na jakiejś latarni – Pani Profesor, do dziś trzymam w szufladzie sznur! Przez trzy dni nauczyłem się “Lalki” na pamięć, dorzuciłem życiorys Prusa, wykopałem wiadomości o pierwszych wydaniach, adaptacjach, recenzjach i wszystkim, co było dostępne w Bibliotece Śląskiej. Po trzech dniach i nocach stanąłem przed biurkiem sam z siebie, żeby tym razem powiedzieć to wszystko, pokazać, że nie jestem taki osioł, że się poprawiłem.– “Przeczytałeś?” – zapytały nadal odwrócone oczy.– “Tak! Prus wymyślił pamiętnik Rzeckiego jako sposób na…” – zacząłem planowany ośmiogodzinny wykład z “Lalki”, ale w tym momencie oczy znów uniosły się w moją stronę i przerwał mi ten uszczypliwie rozbawiony głos:– “A, no to dobrze, to będziesz pamiętał”. Koniec. Kurtyna. Wszystkie kurtyny świata. Pani z tym uśmieszkiem pofrunęła na korytarz, a ja stałem jak obładowany skrzynkami ksiąg osioł. I nie oszukujmy się, czasami nadal słyszę w sobie oślęce pomysły, ale dzięki Pani zamiast się nimi załamywać, jakoś człapię dalej z nadzieją na uśmiech za zakrętem. Tych historii moich i całych roczników uczniów byłoby ze trzy miliony (albo “trzi”, jak mówiła Basia, która była z Bojszów, a oni mają to ‘trzi” zamiast “trzy” genetycznie zakodowane). I mogłoby być więcej, ale w końcu wypuściło nas liceum, dając zdać maturę. Napisałem polski jakoś tak, że dostałem najlepszą ocenę, punkty, czy co to tam było. Kiedy powiesili wyniki, złapałem Panią na korytarzu i niemal rzucając się na szyję, uradowany wykrzyknąłem:– “Pani Profesor, to ja dzięki Pani jestem zwolniony już z ustnego, bo dobrze napisałem!”– “Zmuda, czy ty naprawdę myślisz, że ja cię chcę jeszcze na ustnym oglądać? Już wystarczy, to ci piątkę dałam!” – powiedziało uosobienie mowy polskiej i skierowało się w stronę pokoju nauczycielskiego. Po paru krokach jednak uosobienie przystanęło, odwróciło się i przez złośliwy uśmieszek przebiło słońce. Był maj, skończyło się liceum, resztki dzieciństwa i w miarę proste życie. A Pani, choć o tym nie wie, trwa sobie we mnie w najlepsze. Ostatecznie nie po to zmusiła mnie Pani do fascynacji nawet tą cholerną “Lalką”, żeby sobie bezkarnie zniknąć razem z liceum. I widzę nawet teraz ten uśmieszek, małe światło na wyspie, z której pokazała mi Pani morza spokojne i wariackie oceany.

Artykuł Nauczyciele (3). „List do polonistki” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Moja Droga Pani Profesor,
otóż prawdopodobnie nieco zdziczałem przez te nasze lekcje. Może gdyby Pani miała cięższą rękę, wyszedłbym na ludzi. Tymczasem miała Pani rękę lekką i do uczenia, i do aktów papierowej, polonistycznej przemocy. Nie pamiętam już dlaczego usiadłem w pierwszej ławce przy biurku w sali od polskiego, pewnie przyszedłem ostatni. Pamiętam jednak, że starała się Pani wbić mi miłość do języka ojczystego dziennikiem lekcyjnym, zwłaszcza po moich niebywale inteligentnych wypowiedziach. Daleko nie było, wystarczyło dydaktyczne ramię – uzbrojone w coraz bardziej rozleciany dziennik – wyprostować w stronę lekko niesfornego, za to wyrośniętego licealisty. No, Pani pewnie powie teraz: “Zmuda, nie wymyślaj!”, a i tak jestem pewien, że zawsze po tym straszliwym zamachu, wracając do opowieści o Wyspiańskim czy innym Bursie, na pół sekundy zerkała jeszcze z łobuzerskim uśmiechem w moją stronę. Chyba bardzo chciałem wierzyć, że te uśmiechy są ważniejsze od kolejnych stopni, których zresztą – zawsze tak mi się wydawało – stawianie nie było Pani pasją.

Wie Pani, znalazłem kiedyś stare zapiski, na których próbowałem pisać wiersze i opowiadania. Były tam też jakieś fragmenty wprawek polonistycznych i wspomnienia z liceum. Zaskoczyło mnie, że nie pisałem tam o przerabianiu książek czy lektur, ale o tym, że mówiliśmy na lekcjach o literaturze. Zapiski zaginęły gdzieś po drodze, ale to zdanie zapamiętałem i miałem już wtedy rację. Z Panią się bardziej rozmawiało, niż uczyło. Pewnie przez poczucie humoru i rzadką zdolność łączenia uszczypliwości z sympatią. Uszczypliwości było tyle, że szłoby tym zapełnić osobny zeszyt, ale jakie one były!

Pani pewnie nie pamięta, kiedy przyniosłem do poczytania kilkanaście swoich wierszy – szału nie było, ale coś tam dobrego udało się Pani wydłubać. I wie Pani, kiedy na różnych warsztatach młodzi ludzie dają mi czasem coś do przeczytania, siedzę i szukam czegokolwiek, dzięki czemu można powiedzieć im coś pozytywnego. W ten sposób jakieś tomiki nawet wyszły im spod ręki, więc – proszę wybaczyć spoufalanie – doczekała się Pani przyszywanych poetyckich wnuków. Choć czasami i mnie korci, żeby powtórzyć komuś to, co sam usłyszałem, kiedy przyniosłem Pani swoją pierwszą w życiu – no, niebywale wprost zabawną! – fraszkę erotyczną:

Ona wzdycha. Mówiąc prościej,
Ogień nieci na swej cości.

– “Zmuda, ty jesteś ciężko chorym człowiekiem!” – natychmiast odpaliło w moją stronę ciało dydaktyczne, popukując się w czoło. Postronni pomyślą, że przesadzam, ale nikt nie wystawił mi recenzji w lepszym stylu. Miałbym to na piśmie – trzymałbym w ramce, a odpis nosił przy sobie i pokazywał przy różnych okazjach – bo wariat może więcej! A Pani wariatów nie leczyła, za to uczyła ich zrozumiałej mowy.

Swoją drogą najmniej przypominam sobie lekcje gramatyki, choć to od Pani uczyłem się tego, że nie tylko warto dbać o, co się mówi, ale też jak się mówi. Tyle, że nie umiem sobie przypomnieć żadnej anegdoty gramatycznej z Pani sali. Pani pewnie powiedziałaby: “Taaa, ty byś co zapamiętał!”.

Pamiętam jednak lekcję gramatyki, tyle że piętro wyżej, w klasie biologicznej, gdzie profesorka od żab i ewolucji doprowadzała nas swoimi nieprzejednanymi wymaganiami do utraty przytomności. Byliśmy tak zestresowani, że przy tablicy nawet najbardziej wyuczone jednostki straciły wszelką wiarę w siebie – jak choćby nasza Magda. Widząc coraz większe zniecierpliwienie za biurkiem, próbowała wykrztusić z siebie cokolwiek, aż wyjąkała coś o tym, że człowiek ma dwadzieścia dwie pary chromosom.
– “Mów! Mów!!!” – huknęła profesorka, ostra tak samo jak zacna.
– “Noooo przecież mówię…” – wyszeptała łzawo biedna Magdula.
– “Chromoso-MÓW!” – huknęła biologica, po czym pozwoliła uczennicy rozpaść się na pojedyncze komórki, mitochondria i chromosomy. Nawet najbardziej buńczuczne łajzy klasowe – w tym ja – czuły się wobec tej sceny mniej warte od eugleny zielonej w agonii (co nie przeszkadza mi zresztą czuć do dziś sympatię do tej profesorki).

Ale to nie u Pani, gdzie panowała niemalże dydaktyczna anarchia. Kiedy inni nauczyciele z uwielbieniem wpisywali wszystkimi kolorami tęczy pałki, dwójki. piątki, czy co tam mieli na składzie, Pani pozwalała sobie na zachowania jakby zaskakujące. Mimo mojej absolutnej leniwości, łajzowania, szwędactwa, wykpiwania się od lekcji teatrami, samorządami i innymi -ami, chyba należałem do tej grupy uczniów, co do której żywiła Pani jakieś nadzieje na rozsądek i podstawową inteligencję. I samym środku tych nadziei nastał piątek, kiedy wpisaliśmy sobie jako zadanie domowe przeczytać na poniedziałek “Pamiętnik starego subiekta” z “Lalki”. W poniedziałek stanęła Pani – jak zawsze – oparta nieco o biurko, tuż nad moją głową:

– “To jak, dziś porozmawiamy o pamiętniku Rzeckiego?” – obwieściła w formie pytania retorycznego polonistyczna blond głowa, na co szatynowy i pusty łeb siedzącego poniżej (i poniżej podpisanego) popadł w lekką panikę. Pamiętałem o tym, że nie pamiętałem przeczytać “Pamiętnika starego subiekta”, ale nie pamiętałem o tym, że nie zapamiętałem nie pamiętać nie czytać o jakimś Rzeckim! Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, żeby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed ujawnieniem mojej bezgranicznej niewiedzy. “Lalki” nawet nie tknąłem, a czułem, że lepiej wyłożyć się na jednym temacie.
– “Nie, nie. Dziś miał być Pamiętnik starego subiekta, nie Rzecki!” – wypaliłem sprytnie, sądząc że skoro na dzień dobry zabłysnę korektą, będę kryty. I wtedy zobaczyłem nad sobą coraz bardziej okrągłe, polonistyczne oczy. Patrzyła Pani z niedowierzaniem, z jakim jełopem przyszło dzielić ten piękny świat.
– “Zmuda, masz trzy dni na przeczytanie całej Lalki” – powiedziały zamknięte w politowaniu oczy i przez całe trzy dni ostentacyjnie omijały moją żałosną postać. Zdjąłem z półki “Lalkę”, pominąłem Wokulskiego i straszną Izabellllę, odszukałem pamiętnik starego subiekta. Ta literacka menda miała na nazwisko Rzecki. Poczułem, jak bardzo wolałbym sobie dyndać w tym momencie na jakiejś latarni – Pani Profesor, do dziś trzymam w szufladzie sznur! Przez trzy dni nauczyłem się “Lalki” na pamięć, dorzuciłem życiorys Prusa, wykopałem wiadomości o pierwszych wydaniach, adaptacjach, recenzjach i wszystkim, co było dostępne w Bibliotece Śląskiej. Po trzech dniach i nocach stanąłem przed biurkiem sam z siebie, żeby tym razem powiedzieć to wszystko, pokazać, że nie jestem taki osioł, że się poprawiłem.
– “Przeczytałeś?” – zapytały nadal odwrócone oczy.
– “Tak! Prus wymyślił pamiętnik Rzeckiego jako sposób na…” – zacząłem planowany ośmiogodzinny wykład z “Lalki”, ale w tym momencie oczy znów uniosły się w moją stronę i przerwał mi ten uszczypliwie rozbawiony głos:
– “A, no to dobrze, to będziesz pamiętał”.
Koniec. Kurtyna. Wszystkie kurtyny świata. Pani z tym uśmieszkiem pofrunęła na korytarz, a ja stałem jak obładowany skrzynkami ksiąg osioł. I nie oszukujmy się, czasami nadal słyszę w sobie oślęce pomysły, ale dzięki Pani zamiast się nimi załamywać, jakoś człapię dalej z nadzieją na uśmiech za zakrętem.

Tych historii moich i całych roczników uczniów byłoby ze trzy miliony (albo “trzi”, jak mówiła Basia, która była z Bojszów, a oni mają to ‘trzi” zamiast “trzy” genetycznie zakodowane). I mogłoby być więcej, ale w końcu wypuściło nas liceum, dając zdać maturę. Napisałem polski jakoś tak, że dostałem najlepszą ocenę, punkty, czy co to tam było. Kiedy powiesili wyniki, złapałem Panią na korytarzu i niemal rzucając się na szyję, uradowany wykrzyknąłem:
– “Pani Profesor, to ja dzięki Pani jestem zwolniony już z ustnego, bo dobrze napisałem!”
– “Zmuda, czy ty naprawdę myślisz, że ja cię chcę jeszcze na ustnym oglądać? Już wystarczy, to ci piątkę dałam!” – powiedziało uosobienie mowy polskiej i skierowało się w stronę pokoju nauczycielskiego. Po paru krokach jednak uosobienie przystanęło, odwróciło się i przez złośliwy uśmieszek przebiło słońce.

Był maj, skończyło się liceum, resztki dzieciństwa i w miarę proste życie. A Pani, choć o tym nie wie, trwa sobie we mnie w najlepsze. Ostatecznie nie po to zmusiła mnie Pani do fascynacji nawet tą cholerną “Lalką”, żeby sobie bezkarnie zniknąć razem z liceum. I widzę nawet teraz ten uśmieszek, małe światło na wyspie, z której pokazała mi Pani morza spokojne i wariackie oceany.

Artykuł Nauczyciele (3). „List do polonistki” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/feed/ 2 718
Uśmiech smutnego faceta http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/ http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/#respond Tue, 23 Oct 2018 13:19:18 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=431 Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu. Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam. Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale. Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych. To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie. Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa? Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca. Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu. Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać. Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła. I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.          Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.    “Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia. Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny. PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu.

Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam.

Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale.

Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych.

Firth Of Fifth – z genialnym wstępem na perkusji – przechodzi w I Know What I Like. Phil z Genesis na koncercie w Rzymie. Jeden z moich ulubionych numerów z Colinsem na bębnach i wokalu.

To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie.

Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa?

Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca.

Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu.

Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać.

Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła.

I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.         

Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.   

“Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia.

Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny.

PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.
276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/feed/ 0 431
Tęskniłem za Lettermanem http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/ http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/#respond Sat, 18 Aug 2018 20:38:27 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=13 Tęskniłem za Lettermanem. I właśnie wrócił na Netflixie z nowym show My Next Guest Needs No Introduction. Dla mnie osobiście mistrz genialnych rozmów, wywiadów i spotkań ubranych w formułę talk show. Właściwie oprócz niego jestem w stanie z niemal taką samą satysfakcją oglądać Larry’ego Kinga, zwłaszcza jego Larry King Now. A gdyby swój program postanowił na emeryturze wznowić Michael Parkinson – siedziałbym przed BBC lub zapewne raczej jakąś platformą online z kartką na moich plecach: “przeszkodź mi, a zatłukę”. Ale jednak co Letterman, to Letterman. W obu wersjach: gołej i z brodą. Świetnie wyprodukowane i bardzo prosto realizowane, niemal godzinne show z publicznością, rozmowa na żywo przerywana materiałami filmowymi – czego chcieć więcej? Dobrego prowadzącego i gości. Prowadzący – wiadomo. A lepszego gościa na otwarcie nowej serii rozmów nie mogło być. Na scenę pozbawioną nawet śladów telewizyjnej scenografii chwilę po Lettermanie wszedł Barrack Obama. Nie przepadam za wszystkimi prezydentami USA, ale jestem zafascynowany ich tradycją “klubu prezydentów”, który przez kolejne kadencje – niezależnie od politycznych różnic – ma odzwierciedlać dewizę wypisaną na amerykańskich sztandarach: together we stand. Konserwatysta Bush (senior), który niemal usynawia liberała Clintona; najbardziej obśmiewany prezydent Bush (junior) pod rękę z najpopularniejszym po Kennedym – Obamie. Być może to tylko PR, ale skuteczny. Wszyscy poprzedni prezydenci wchodzą na pokład następców jako doradcy 24/7. OK, prezydent nr 45 jakby nie zrozumiał do końca sensu tej tradycji. No, ale to przecież Trump. Ale wracając do Lettermana i Obamy – dwóch facetów, którzy doszli na szczyty swoich karier. Siedzą na pustej scenie i rozmawiają. O tym, co było, co jest i co może być. Poważnie, poruszająco, z humorem i na luzie (David tak ma, że albo prezydenci ściągają u niego krawaty, albo on wyciąga im z krawatów metki i czyta milionom widzów na żywo “O, made in China!” – jak to zrobił Trumpowi, który akurat perorował o tym, że wspiera tylko narodowy przemysł). Rozmawiali o tym, jak to jest przechodzić na prezydencką emeryturę, o inspiracjach i porażkach kształtujących młodego Barracka, o prawach mniejszości, o liderstwie (tu wystarczyłoby zobaczyć wmontowaną w rozmowę relację z jednego ze znanych przemówień Obamy, żeby po raz kolejny zobaczyć, co to znaczy charyzma wystąpień). Rozmawiali o tolerowaniu ksenofobii, polityce, źródłach walki o równouprawnienia i paru innych sprawach. I o demokracji dziś. Na pytanie o jej kondycję, Obama odpowiedział: Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stoi demokracja jest to, jak bardzo nie zgadzamy się na podstawowym poziomie faktów. Kiedyś senator Daniel P. Moynihan spierał się z jednym ze swych nieco mniej bystrych kolegów, który poirytowany brakiem własnych argumentów rzucił:– “Senatorze Moynihan, to co pan mówi, to tylko pańska opinia – a ja mam swoją”.Na to Moynihan odparł:– “Ma pan prawo do własnych opinii, ale nie ma pan prawa do własnych faktów”. […] Tymczasem my dziś funkcjonujemy w kompletnie innych przestrzeniach informacji. Ludzie oglądający różne telewizje żyją jak w innych wszechświatach. Wspomniany fragment przypomniał mi rozmowę Lettermana z Billem O’Reilly z czasów Late Night Show. Konserwatywny komentator zmanipulował wypowiedź gospodarza show, na co ten odpalił: Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem – podobnie, jak wkładasz sobie do głowy wymyślone fakty. Letterman od zawsze potrafił bawić się ze swoimi gośćmi, śmiać się z nimi i z nich, okazywać szacunek i kpić. Ale nie przekraczał w rozmowach granicy dziennikarstwa tam, gdzie chodziło o sprawy ważne. Tam, gdzie widział absurdy i głupotę – ciął celnie i bezpardonowo, schowany za poczuciem humoru. Tam, gdzie czuł fascynację – pozwalał sobie otwarcie o tym mówić. Pod koniec wywiadu z Obamą Letterman podsumował: Kiedy wspomniał Pan powiedzenie “na przekór przeszkodom może ktoś będzie zmieniać świat i tworzyć historię” – opisał Pan siebie. I dorzucił: Mam w życiu szczęście i ono jest ze mną też tutaj i teraz. Powiem Panu jedno. Uczono mnie w dzieciństwie, że niezależnie od mężczyzny lub kobiety, która sprawuje tę funkcję – trzeba szanować urząd prezydencki. I bez dwóch zdań, jest Pan pierwszym prezydentem, którego w pełni i głęboko szanuję. Trzeba być Lettermanem – a on naprawdę już niczego nie musi – żeby powiedzieć wprost takie słowa. U nas prawdopodobnie zagłuszyłby od razu jazgot trzeciorzędnych polityków z pierwszych stron gazet. I trzeba być Lettermanem, żeby przypomnieć, jak niebanalna może być rozmowa dziennikarza z politykiem. Polecam My Next Guest Needs No Introduction Davida Lettermana na Netflixie.

Artykuł Tęskniłem za Lettermanem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Tęskniłem za Lettermanem.

I właśnie wrócił na Netflixie z nowym show My Next Guest Needs No Introduction. Dla mnie osobiście mistrz genialnych rozmów, wywiadów i spotkań ubranych w formułę talk show. Właściwie oprócz niego jestem w stanie z niemal taką samą satysfakcją oglądać Larry’ego Kinga, zwłaszcza jego Larry King Now. A gdyby swój program postanowił na emeryturze wznowić Michael Parkinson – siedziałbym przed BBC lub zapewne raczej jakąś platformą online z kartką na moich plecach: “przeszkodź mi, a zatłukę”.

Ale jednak co Letterman, to Letterman. W obu wersjach: gołej i z brodą.

Świetnie wyprodukowane i bardzo prosto realizowane, niemal godzinne show z publicznością, rozmowa na żywo przerywana materiałami filmowymi – czego chcieć więcej? Dobrego prowadzącego i gości. Prowadzący – wiadomo. A lepszego gościa na otwarcie nowej serii rozmów nie mogło być. Na scenę pozbawioną nawet śladów telewizyjnej scenografii chwilę po Lettermanie wszedł Barrack Obama.

Nie przepadam za wszystkimi prezydentami USA, ale jestem zafascynowany ich tradycją “klubu prezydentów”, który przez kolejne kadencje – niezależnie od politycznych różnic – ma odzwierciedlać dewizę wypisaną na amerykańskich sztandarach: together we stand. Konserwatysta Bush (senior), który niemal usynawia liberała Clintona; najbardziej obśmiewany prezydent Bush (junior) pod rękę z najpopularniejszym po Kennedym – Obamie. Być może to tylko PR, ale skuteczny. Wszyscy poprzedni prezydenci wchodzą na pokład następców jako doradcy 24/7.

OK, prezydent nr 45 jakby nie zrozumiał do końca sensu tej tradycji.
No, ale to przecież Trump.

Ale wracając do Lettermana i Obamy – dwóch facetów, którzy doszli na szczyty swoich karier. Siedzą na pustej scenie i rozmawiają. O tym, co było, co jest i co może być. Poważnie, poruszająco, z humorem i na luzie (David tak ma, że albo prezydenci ściągają u niego krawaty, albo on wyciąga im z krawatów metki i czyta milionom widzów na żywo “O, made in China!” – jak to zrobił Trumpowi, który akurat perorował o tym, że wspiera tylko narodowy przemysł).

Rozmawiali o tym, jak to jest przechodzić na prezydencką emeryturę, o inspiracjach i porażkach kształtujących młodego Barracka, o prawach mniejszości, o liderstwie (tu wystarczyłoby zobaczyć wmontowaną w rozmowę relację z jednego ze znanych przemówień Obamy, żeby po raz kolejny zobaczyć, co to znaczy charyzma wystąpień). Rozmawiali o tolerowaniu ksenofobii, polityce, źródłach walki o równouprawnienia i paru innych sprawach.

I o demokracji dziś. Na pytanie o jej kondycję, Obama odpowiedział:

Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stoi demokracja jest to, jak bardzo nie zgadzamy się na podstawowym poziomie faktów.

Kiedyś senator Daniel P. Moynihan spierał się z jednym ze swych nieco mniej bystrych kolegów, który poirytowany brakiem własnych argumentów rzucił:
– “Senatorze Moynihan, to co pan mówi, to tylko pańska opinia – a ja mam swoją”.
Na to Moynihan odparł:
– “Ma pan prawo do własnych opinii, ale nie ma pan prawa do własnych faktów”.

[…] Tymczasem my dziś funkcjonujemy w kompletnie innych przestrzeniach informacji. Ludzie oglądający różne telewizje żyją jak w innych wszechświatach.

Barack Obama, David Letterman [screenprint programu]

Wspomniany fragment przypomniał mi rozmowę Lettermana z Billem O’Reilly z czasów Late Night Show. Konserwatywny komentator zmanipulował wypowiedź gospodarza show, na co ten odpalił:

Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem – podobnie, jak wkładasz sobie do głowy wymyślone fakty.

Letterman od zawsze potrafił bawić się ze swoimi gośćmi, śmiać się z nimi i z nich, okazywać szacunek i kpić. Ale nie przekraczał w rozmowach granicy dziennikarstwa tam, gdzie chodziło o sprawy ważne. Tam, gdzie widział absurdy i głupotę – ciął celnie i bezpardonowo, schowany za poczuciem humoru. Tam, gdzie czuł fascynację – pozwalał sobie otwarcie o tym mówić.

Pod koniec wywiadu z Obamą Letterman podsumował:

Kiedy wspomniał Pan powiedzenie “na przekór przeszkodom może ktoś będzie zmieniać świat i tworzyć historię” – opisał Pan siebie.

I dorzucił:

Mam w życiu szczęście i ono jest ze mną też tutaj i teraz. Powiem Panu jedno. Uczono mnie w dzieciństwie, że niezależnie od mężczyzny lub kobiety, która sprawuje tę funkcję – trzeba szanować urząd prezydencki. I bez dwóch zdań, jest Pan pierwszym prezydentem, którego w pełni i głęboko szanuję.

Trzeba być Lettermanem – a on naprawdę już niczego nie musi – żeby powiedzieć wprost takie słowa. U nas prawdopodobnie zagłuszyłby od razu jazgot trzeciorzędnych polityków z pierwszych stron gazet.

I trzeba być Lettermanem, żeby przypomnieć, jak niebanalna może być rozmowa dziennikarza z politykiem.

Polecam My Next Guest Needs No Introduction Davida Lettermana na Netflixie.

Artykuł Tęskniłem za Lettermanem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/feed/ 0 13