Tęskniłem za Lettermanem.
I właśnie wrócił na Netflixie z nowym show My Next Guest Needs No Introduction. Dla mnie osobiście mistrz genialnych rozmów, wywiadów i spotkań ubranych w formułę talk show. Właściwie oprócz niego jestem w stanie z niemal taką samą satysfakcją oglądać Larry’ego Kinga, zwłaszcza jego Larry King Now. A gdyby swój program postanowił na emeryturze wznowić Michael Parkinson – siedziałbym przed BBC lub zapewne raczej jakąś platformą online z kartką na moich plecach: “przeszkodź mi, a zatłukę”.
Ale jednak co Letterman, to Letterman. W obu wersjach: gołej i z brodą.
Świetnie wyprodukowane i bardzo prosto realizowane, niemal godzinne show z publicznością, rozmowa na żywo przerywana materiałami filmowymi – czego chcieć więcej? Dobrego prowadzącego i gości. Prowadzący – wiadomo. A lepszego gościa na otwarcie nowej serii rozmów nie mogło być. Na scenę pozbawioną nawet śladów telewizyjnej scenografii chwilę po Lettermanie wszedł Barrack Obama.
Nie przepadam za wszystkimi prezydentami USA, ale jestem zafascynowany ich tradycją “klubu prezydentów”, który przez kolejne kadencje – niezależnie od politycznych różnic – ma odzwierciedlać dewizę wypisaną na amerykańskich sztandarach: together we stand. Konserwatysta Bush (senior), który niemal usynawia liberała Clintona; najbardziej obśmiewany prezydent Bush (junior) pod rękę z najpopularniejszym po Kennedym – Obamie. Być może to tylko PR, ale skuteczny. Wszyscy poprzedni prezydenci wchodzą na pokład następców jako doradcy 24/7.
OK, prezydent nr 45 jakby nie zrozumiał do końca sensu tej tradycji.
No, ale to przecież Trump.
Ale wracając do Lettermana i Obamy – dwóch facetów, którzy doszli na szczyty swoich karier. Siedzą na pustej scenie i rozmawiają. O tym, co było, co jest i co może być. Poważnie, poruszająco, z humorem i na luzie (David tak ma, że albo prezydenci ściągają u niego krawaty, albo on wyciąga im z krawatów metki i czyta milionom widzów na żywo “O, made in China!” – jak to zrobił Trumpowi, który akurat perorował o tym, że wspiera tylko narodowy przemysł).
Rozmawiali o tym, jak to jest przechodzić na prezydencką emeryturę, o inspiracjach i porażkach kształtujących młodego Barracka, o prawach mniejszości, o liderstwie (tu wystarczyłoby zobaczyć wmontowaną w rozmowę relację z jednego ze znanych przemówień Obamy, żeby po raz kolejny zobaczyć, co to znaczy charyzma wystąpień). Rozmawiali o tolerowaniu ksenofobii, polityce, źródłach walki o równouprawnienia i paru innych sprawach.
I o demokracji dziś. Na pytanie o jej kondycję, Obama odpowiedział:
Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stoi demokracja jest to, jak bardzo nie zgadzamy się na podstawowym poziomie faktów.
Kiedyś senator Daniel P. Moynihan spierał się z jednym ze swych nieco mniej bystrych kolegów, który poirytowany brakiem własnych argumentów rzucił:
– “Senatorze Moynihan, to co pan mówi, to tylko pańska opinia – a ja mam swoją”.
Na to Moynihan odparł:
– “Ma pan prawo do własnych opinii, ale nie ma pan prawa do własnych faktów”.
[…] Tymczasem my dziś funkcjonujemy w kompletnie innych przestrzeniach informacji. Ludzie oglądający różne telewizje żyją jak w innych wszechświatach.
Wspomniany fragment przypomniał mi rozmowę Lettermana z Billem O’Reilly z czasów Late Night Show. Konserwatywny komentator zmanipulował wypowiedź gospodarza show, na co ten odpalił:
Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem – podobnie, jak wkładasz sobie do głowy wymyślone fakty.
Letterman od zawsze potrafił bawić się ze swoimi gośćmi, śmiać się z nimi i z nich, okazywać szacunek i kpić. Ale nie przekraczał w rozmowach granicy dziennikarstwa tam, gdzie chodziło o sprawy ważne. Tam, gdzie widział absurdy i głupotę – ciął celnie i bezpardonowo, schowany za poczuciem humoru. Tam, gdzie czuł fascynację – pozwalał sobie otwarcie o tym mówić.
Pod koniec wywiadu z Obamą Letterman podsumował:
Kiedy wspomniał Pan powiedzenie “na przekór przeszkodom może ktoś będzie zmieniać świat i tworzyć historię” – opisał Pan siebie.
I dorzucił:
Mam w życiu szczęście i ono jest ze mną też tutaj i teraz. Powiem Panu jedno. Uczono mnie w dzieciństwie, że niezależnie od mężczyzny lub kobiety, która sprawuje tę funkcję – trzeba szanować urząd prezydencki. I bez dwóch zdań, jest Pan pierwszym prezydentem, którego w pełni i głęboko szanuję.
Trzeba być Lettermanem – a on naprawdę już niczego nie musi – żeby powiedzieć wprost takie słowa. U nas prawdopodobnie zagłuszyłby od razu jazgot trzeciorzędnych polityków z pierwszych stron gazet.
I trzeba być Lettermanem, żeby przypomnieć, jak niebanalna może być rozmowa dziennikarza z politykiem.
Polecam My Next Guest Needs No Introduction Davida Lettermana na Netflixie.