Przyszła do mnie mała pani z wielką rurą i umarłem.
Wokół las, jeziora, nawet słońce zaczęło prześwitywać tego styczniowego poranka. Normalni ludzie szli na kawę, ostatecznie nawet do pracy. Szczęśliwi ruszali w dalekie podróże lub niespodziewanie umierali sobie w spokoju ducha.
Mnie kazano zrobić badania wstępne / okresowe / kontrolne / ostateczne. Niepotrzebne skreślić.
Tak naprawdę uznałem, że badania są mi do niczego nie potrzebne i chciałem je w ogóle skreślić jako takie, ale wtedy przyszły chlebodawca zagroził, że z kolei skreśli mnie i to zanim trafię na listę pracowników. Pod presją kapitalistycznego ultimatum poprosiłem o spis badań. Dostałem plik skierowań, przeczytałem, co mnie czeka – i z miejsca straciłem przytomność.
Z nieprzytomności obudziła mnie wiertarka sąsiada, którą burzy ściany. Takie hobby. Przyroda jeszcze chrapie, a ten jebie udarem sąsiadom po ścianach. Tyle jednak dobrze, że ów łomot wybudził ze snu błogiego i mogłem przeczytać jeszcze raz, co mnie czeka w przychodni. Przeczytałem. Zemdlałem. I nastawiłem budzik na rano, żeby zdążyć na tortury.
Przedtem jednak odmówiłem przyjmowania płynów i jedzenia, bo jasno napisali, że mam być na czczo. Dlaczego? Bo krew będą badać.
Zemdlałem właśnie pisząc powyższe zdanie.
Podobno mieli badać cholesterol. Nie wiem, co to jest, ale brzmi tak strasznie, że wpadłem w panikę – z pewnością go mam w fazie zaraźliwej i nie przyjmą mnie do roboty. Ale skoro miałem być na czczczczczo na 6 (słownie: sześć) godzin przed badaniem, to pomyślałem: “im mniej będę jeść, tym mniej zauważą, ile tego cholesterolu jest”. Odmówiłem zatem sobie przyjmowania doustnie czegokolwiek. I to na wszelki wypadek na 12 (słownie: dwanaście) godzin przed wizytą.
Pierwsze objawy głodu nastąpiły już po trzech godzinach, kiedy zdziwiona żuchwa – z braku zwyczajowej treści mniej więcej pokarmowej – zaczęła kompulsywnie gryźć powietrze. Po sześciu godzinach od braku picia odwodniłem się zaś na tyle, że musiałem nakremować spody powiek, żeby nie leżeć jak idiota z wytrzeszczonymi oczami. Nad ranem, kiedy udało mi się zasnąć, moje wysuszone pory wsysały na odległość wodę spod kwiatka, a po obudzeniu miałem dziurę w poduszce, a w pysku pełno pierza. Widać z głodu wżarłem się przez sen. Wyplułem pierze (żeby pozostać na czczo) i na wszelki wypadek nie brałem prysznica, żeby nie ulec pokusie picia wody.
Droga na przystanek zajmuje mi zazwyczaj 2 (słownie: do trzech) minut. Szedłem kwadrans, żeby za kilka godzin nie wyszło mi na EKG, że mam przyspieszone tętno serca. Lub że w ogóle mam serce. Dreptałem za kulawym psem, mdlejąc dwa razy, kiedy tylko przypomniałem sobie, że dzień zacznę od pobierania krwi.
Przepraszam, właśnie znów zemdlałem.
Wybrałem najdłuższą trasę autobusową, żeby nie jechać szybko (bo serce), omijałem kałuże (bo odwodnienie) i unikałem umiłowanych braci i siostry w nadwadze (bo pokusa nadgryzienia ich z głodu).
Na recepcji przyjęli mnie z jakąś szczególną troską. Pani zapytała, czy dobrze się czuję, bo blado wyglądam. Dali mi kopię tej samej kartki, przy czytaniu której wcześniej mdlałem, więc już na nią nie zaglądałem, tylko – powłócząc nogami i z trzęsącą się bezwiednie brodą – przemieszczałem się w stronę gabinetu laboratoryjnego numer 6 (słownie: jeden za piątką). Tuż przed gabinetem zobaczyłem, jak jego drzwi się otwarły i wypadł z nich facet w wieku zobojętniałym. Spłynął blady na ziemię i odsłonił zgięcie w łokciu, z którego wypadł wacik z czerwoną kropką. Na ten widok spłynąłem niezwłocznie za nim.
Ocuciła mnie pielęgniarka. Musiała mnie dość chwilę cucić, bo policzkowaniem miała obrzękłe prawice, a ja miałem mocno opuchnięty pysk. Ale jednak fachowo doprowadziła mnie do stanu, w którym już obie, z drugą smoczycą, mogły zawalczyć o odgięcie mi ręki. Zadziwiające, jak mocno można w strachu przed igłą usztywnić stawy w łokciach. Robiły co mogły, znęcając się i odbierając resztki godności, byle by móc dokonać wkłucia dożylnego.
Tak, tu też zemdlałem.
Opadłem z sił, élan vital mnie opuściła w końcu i popadłem w całościową biologiczną impotencję. Poddałem się tym smoczycom, które delikatnie próbowały zadziałać psychologicznie:
– „Przekręć mu łeb, przekręć mu łeb!” – darła się mniejsza do większej, żebym nie widział strzykawy, którą brała do ręki. Mdlałem i płakałem na przemian, błagałem i groziłem, wszystko na nic. Ta większa wreszcie wyrżnęła mnie metalową miską w potylicę. I wtedy, wykorzystując moje zamroczenie, mała pani z wielką rurą przebiła mnie na wylot.
I umarłem.
– „Panie, oddychajże pan!” – powiedziała większa wypuszczając resztki dymu ze smoczych nozdrzy. Tchnienie życia niestety jednak mnie dosięgło i zmartwychwstałem. Smoczyce zaczęły powoli przybierać ludzkie i nawet wcale nienajgorsze kształty.
Dały mi wodę, bo już można było.
I trzy szybkie w pysk, bo jeszcze trzeba było.
– „No, idź pan”.
Wypłynąłem z gabinetu. Na mój widok zmierzający w tę stronę kolejny maczo krwiodawstwa zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Chciałem mu pomóc podźwignąć się z upadku i podałem rękę, z której zgięcia odpadł wacik z kroplą czerwonego morza krwi. Naturalnie na ten widok plasnąłem o taflę lśniących płytek. A kiedy odpływaliśmy z nowym kolegą w niebyt, zza drzwi usłyszałem lekki syk ognia i trzepot smoczych skrzydeł:
– „No, kurwa, następny. A jeszcze ósmej nie ma”.
Ale mnie już było wszystko jedno.
Na koniec posadzili mnie na recepcji. Dzieci szarpały mnie za brodę, seniorzy do moich sparaliżowanych dłoni wciskali kubki z moczem do analizy. Zrobił się wieczór. Wyniesiono mnie na przystanek, skąd zabrał mnie autobus. Ktoś zahaczył mi o rękę, z której wypadł wacik.
Tak, przepraszam, muszę stracić przytomn….
***
Dedykuję wytrwałym pielęgniarkom, które mimo, że muszą uporać się z podobnymi beznadziejnymi przypadkami jak ja – dają radę. Szacunek! 🙂