Artykuły,  Społeczeństwo

To jest prawdziwa historia

Był rok 1914, chwila przed świętami Bożego Narodzenia. Chyba mieli dość strzelania do siebie, do nich, siedzenia w błotach tej idiotycznej wojny. I pewnie tęsknili do przyjaznych wieczerzy, choinek i wizyt u sąsiadów. Tam dzwoniły świąteczne dzwonki, tu grzechotały karabiny.

Ktoś odłożył na chwilę lufę. Po obu stronach szeregowi zaczęli stroić okopy. Czym się dało. Ostatecznie lepiej, gdy łuski nabojów udają choinkowe ozdoby, niż przypominają o pogwizdującej nad głowami śmierci. Ktoś zaczął nucić, może nawet grać na szkockich dudach świąteczną melodię. I po chwili zza zwałów ziemi, zamiast strzałów, ci z drugiej strony usłyszeli kolędy.

Na moment zrobiło się cicho.

Z początku sami zaskoczeni, nieśmiało zaczęli przejmować melodię wigilijnej. Ktoś wreszcie zamiast rozkazu do ataku krzyknął nad okopami brytyjskie życzenia. Z tamtej strony zamiast granatów poleciały te niemieckie, może bawarskie.

O tej wojnie mówili „dziwna wojna”, ale tak dziwnego dnia nikt tu wcześniej nie widział. Oficerowie nie tylko niechętnie sprzeciwiali się tym nagłym życzeniom dobrze wrogom, ale nawet w końcu ustalili między stronami tego małego kawałka frontu rozejm. Być może nad tym tylko kawałkiem wojennego szaleństwa zaświeciła wtedy pierwsza gwiazda, bo jak tylko wieść o rozejmie się rozniosła, ze sztabów popłynęły rozkazy natychmiastowego przerwania tej herezji. Na szczęście w okopach nie trudno o awarie telegrafów, a w każdym razie nie tak trudno udawać, że je chwilowo szrapnel lub szlag trafił. No więc udawali przez jakiś czas po obu stronach, że stukające maszynki nie działają i wbrew wszystkiemu rozejm przedłużali.

Kto rozsądny na strasznej wojnie wychodziłby na pole niczyje w stronę wroga? Nikt. Ale tam chyba naprawdę zaświeciła gwiazda betlejemska. Szeregowi, a później podoficerowie i oficerowie wyszli na tę ziemię niczyją. Dzieliła ich na długość celnego strzału, który tym razem oddali za proste prezenty.

Podeszli do siebie z obu stron, niepewni, czy zrozumieją mowę i zamiary. Wyciągnęli dłonie uzbrojone w kawę (paskudną, ale jednak), kawałki tabliczek czekolady i suchary.

Ktoś doniósł niemal wrzącą wodę, więc pili tę wstrętną, ale wspólną kawę. Pokazywali sobie blizny po ranach i wyjęte z kieszeni niewrogich przez moment mundurów zdjęcia swoich narzeczonych, rodzin i dzieci. A potem między okopami urządzili mecz piłki nożnej. Strzelali wreszcie nie nabojami i nie do siebie, ale piłką w bramki lub Panu Bogu w okno, z którego patrzył i sam chyba nie dowierzał, że urodziny biednego, żydowskiego chłopca mogą dokonać cudu. Bo zawsze to jednak cud, postawić się Herodom tego świata i po prostu chcieć wspólnie przeżyć.

Oficerowie nadal udawali, że nie dochodzą do nich rozkazy rozwścieczonych generałów dyktowane przez jeszcze bardziej oszalałych polityków. Ci ostatni, jak to oni, siedząc daleko od frontu w wygodnych gabinetach, skazywali innych na śmierć, opowiadając wdowom i sierotom na osłodę bajki o bohaterstwie. Chętnie. Zwłaszcza, że słowo “bohater” kosztuje mniej niż blaszka karabinowego naboju.

Tymczasem między okopami zamiast żołnierzy padały gole, zamiast gwizdków do boju odgwizdywano rzuty wolne. To trwało dłużej, niż mogło. Herodowie właściwie wysyłali już gazy bojowe, które miały zakryć na zawsze swoich i wrogów. Rozejm dobiegł końca – musiał, jeśli ktoś w ogóle miał to przeżyć. Odgwizdano koniec meczu, wymieniono ostatnie kartki i życzenia. Wrócili do swoich okopów, gdzie czekali już nowi oficerowie. Nie mieli wiele do powiedzenia, wystarczał gest dłonią rozsyłający powracających na bojowe pozycje.

Któryś z nowych oficerów podniósł do ust gwizdek i odbezpieczył pistolet. Umilkły kolędy.

To było naprawdę. Rok później niedaleko tego miejsca znów ktoś próbował przerzucić życzenia, ale na wszelki wypadek przysłano jeszcze nowszych stróżów prawomyślności. Jednak dzięki tym chłopom, którzy wyszli na ziemię niczyją, bo woleli strzelać piłką do bramek niż kulami do ludzi — z tej wojny zostało coś, co mnie porusza co święta. Rozejm bożonarodzeniowy. Poczytajcie o nim, jeśli chcecie, bo warto. Warto poznać ludzi, którzy chcieli być bardziej niż tylko spustem i celem.
Bo prawdziwe życie jest poza okopami.

I tego nam życzę w te święta. Żebyśmy chcieli być bardziej dla siebie nawzajem. Skoro można.

Podaj dalej