No, więc – badania. Prawie rok temu pisałem, jak zszedłem od pobierania krwi. Teraz do skierowania dołączyli niewinne zdanie: zgłosić się na czczo, z próbką moczu. Ja, na czczo. A tym bardziej ja – na badania. Mhm. Przejąłem się.
Poniedziałek.
Kupiłem pojemnik na próbkę moczu (1,49 zł), sterylnie zapakowany w celofan. Jako człowiek z natury ciekawy – zacząłem ćwiczyć. Po pierwsze, używanie pojemnika w akcji; po drugie, obsługa post factum, czyli zakręcanie i sprawdzanie szczelności. I przyszło mi do głowy, że skoro już chyba raz w życiu mam takie badanie robić, to porządnie. Pomyślałem, że może lepiej będzie, żeby płyn nie odparował, wtedy próbka nie straci na jakości.
Teraz już wiem, że zdecydowanie odradzam próby przelewania czegokolwiek z wnętrza siebie przy natychmiastowej próbie zakręcania pokrywki pojemnika. Nie dość, że to nie ma sensu, to jeszcze trzeba mieć dobrą koordynację ruchów i w odpowiednim momencie wycofać swoje wystające fragmenty doczesności spod wieczka. Niestety, nie mam koordynacji, a mimo to spróbowałem. I zakręciłem.
Po pół godzinie jednostajnego wrzasku, jaki wydałem z siebie po tym intelektualno-sportowym wyczynie, przyszedł sąsiad. Chciał zapytać, czy może oszalałem i czy mogę zaprzestać.
Otworzyłem mu – ciągle krzycząc z bólu – z wywalonymi na wierzch gałkami ocznymi (i nie tylko ocznymi), z pudełkiem zakręconym na zmarniałej wypustce doczesności, zupełnie nieprzystosowanej ewolucyjnie do tego typu czynności. Powiedzmy szczerze – sąsiada ten widok przerósł. Najpierw dostałem po mordzie, a potem sam zaczął się drzeć jak opętany, powodowany męską empatią. Zasadniczo facet może być wyprany z emocji, ale w tym punkcie łączy nas nieujarzmiona, biologiczna jedność sensoryczna. I to współodczuwanie nas pojednało. Pobiegł – ciągle krzycząc – po śrubokręt i uwolnił mnie od pudełka. Niestety, oszczędził tylko wypustkę. A pudełko szlag trafił.
Wtorek.
Przestałem krzyczeć w okolicach południa, a wieczorem przestałem płakać. Kiedy nie miałem już lodu w zamrażarce, który koił cierpienie – poszedłem po kolejne pudełko, za kolejne 1,49 zł. Na wszelki wypadek uznałem, że na przyszłość nie będę już ćwiczyć, tylko improwizować. Położyłem pojemnik obok spłuczki i postanowiłem: następnego dnia musi się udać.
Środa.
Nastawiłem budziki i pewnie byłoby wszystko dobrze, ale pokonało mnie przyzwyczajenie, które – w tym przypadku – okazało się absolutnie pierwszą naturą człowieka. Obudziłem się, wstałem, opadłem, a potem zaspany poszedłem oddalić od siebie dary nerek. Po otworzeniu strumienia urologicznej świadomości uprzytomniłem sobie, że przecież miałem część płynu oddać nie w porcelanę, a w plastik za 1,49 złotych polskich. Sięgnąłem więc pospiesznie po pojemnik – i tu spotkała mnie przykra niespodzianka: nie odpakowałem wczoraj pojemnika z celofanu. Jedyną wolną ręką próbowałem więc otworzyć ten jebany celofan, ale że mam tylko jeden palec przeciwstawny, to i próba się nie udała. Kiedy próbowałem rozerwać to cholerstwo zębami, ścierpnięty kciuk poddał się i pojemnik pofrunął do kibla.
W panice zacząłem szukać jakiegokolwiek opakowania zastępczego. Wykonując egzotyczne dla mojego organizmu figury akrobatyczne, łapałem a to kubek na szczoteczkę do zębów, a to nakrętkę płynu do prania. Najwyżej nie będę już myć zębów ani prać. Czego to człowiek nie robi dla zdrowia. Ale wszystko to o tyle nie miało już znaczenia, że z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero początkujący moczodawca. Szukając w amoku pojemników zastępczych nie zauważyłem, że mam w sobie już tylko nicość, a niedaleko niej hulał poranny wiatr. Natura.
Poszedłem po trzeci pojemnik. Kolejne 1,49 polskich monet. Po powrocie, na wszelki wypadek, ustawiłem blokadę na koncie bankowym, bo każde moczobranie powodowało równoczesne upłynnianie – i tak płytkich – zasobów finansowych. Przed snem odpakowałem pojemnik i kilka razy, na sucho, przetrenowałem kolejne czynności. Wypiłem dwie butelki wody i odpłynąłem w sen.
Czwartek.
Udało się. Jako człowiek pracujący w światowej korporacji bankowej, dokonałem w końcu udanego przelewu ze środków bardzo własnych do plastikowego sejfu za 1,49 i ruszyłem do laboratorium. W ciszy poranka potruchtałem na przystanek, słysząc za sobą wesoły chlupot. Pojemnik był dobrze umoczowany w zagłębieniu plecaka, wetknięty między wymyślną konstrukcję, która miała uniemożliwić niekontrolowane wędrówki i zminimalizować ryzyko wylania zawartości. Siadać na plecaku nie zamierzałem, więc zadbałem tylko o wypoziomowanie całości.
Dotarłem do przychodni.
– Najpierw zrobi pan badania u okulisty i laryngologa, potem ogólne, a potem podjedzie pan do laboratorium.
– Jak to “podjadę”?
– A, no tak, bo sam pan rozumie, przez ten cały covid korzystamy z innych pracowni. Nikt pana nie informował? To niedaleko, kilka przystanków.
Gdyby nie obawa, że za mocno się zamachnę i wzburzę zawartość pojemnika na własnych plecach, dokonałbym w rejestracji czynów straszliwych. Zamiast tego – potruchtałem te kilka przystanków, bo następny autobus był dopiero za pół godziny. Pomyślałem, że kiedy dotrę po tych joggingach na pobranie krwi, ciśnienie wywali mi igłę z żyły, a mocz osiągnie status maratończyka.
Dotruchtałem i zaczęli mnie ankietowo wypytywać o różności: czy palę, czy piję, czy biorę narkotyki, czy bywam w krajach, których nazw nawet nie pamiętam, czy uprawiam przypadkowe współżycie nad wyraz płciowe na drodze przypadku oraz czy mnie ogólnie coś nie piecze. Na każde pytanie, z postępującym wstydem odpowiadałem “nie”. Jakież ja mam, kurwa, nudne życie!… Tym sposobem popadłem w załamanie względem jakości rozrywkowej swojego żywota i obniżyłem ciśnienie.
Za to z byciem na czczo nie było problemów. Ostatecznie przez ostatnie dni nie miałem czasu jeść, dłonie mając zajęte opanowywaniem obsługi plastikowych pojemników urynobiorczych. Jednocześnie jednak nie miałem na nic siły, więc kiedy tylko wszedłem do laboratorium i zobaczyłem panią z igłą – zemdlałem.
Ocuciło mnie pranie po pysku i wilgoć pod plecami. Nie mam pretensji, ostatecznie jaką wytrzymałość może mieć lichy plastik z mocnym gwintem za 1,49. Pękł, to pękł, ale na myśl, że mam znów to wszystko przechodzić, żeby dowieźć płyn do analizy – zawyłem. Opieka medyczna sprała mnie czule po pysku raz jeszcze i pokazała przypis do gwiazdki na skierowaniu: …z próbką moczu* – na prośbę pacjenta.
Nie, nie prosiłem.
Płakałem dalej, ale wstałem i pokuśtykałem do wyjścia. Kierowca nie wpuścił mnie do autobusu. Niepotrzebnie kapało mi z nosa, jeszcze bardziej niepotrzebnie kapało z plecaka.
Wróciłem do mieszkania wstrząśnięty i spieniony.
Ja, Bond olsztyńskich laboratoriów.