Nie zgubiłem Pani na zakręcie.
Na żadnym z kilku.
Pamiętam naszą pierwszą wódkę w Krakowie nad Wisłą, kiedy cudem wyrzuciło mnie z przyjaciółmi na brzeg. Mówiliśmy po chińsku i za ostatnie pieniądze rozdaliśmy przechodniom prawie cały wózek obwarzanków, kiedy tylko niebo zrzuciło z siebie kolor stali. Mówiła Pani o Hłasce tak, że nie musieliśmy mówić Hłaską, żeby dotknąć poezji. Machała Pani potem jakąś gałązką do pustych okien, które wypuściły z siebie Piotra przy Placu na Groblach.
Kiedy indziej wracałem pociągiem, bez paszportu, z nielegalnej podróży miłosnej. Otwierała Pani okna, żebym wywietrzał z egzotycznych zapachów przed powrotem pod adres zameldowania. Łykaliśmy rozpędzone powietrze i wypuszczaliśmy rymowane piosenki za siebie. Potem w prasie pisali o przekraczaniu norm i konieczności wzmocnienia kontroli w pociągach do szaleństwa.
Którejś zimy spotkaliśmy się na sopockim molo, pośród tych wszystkich typów turystów i spacerowiczów, których lubiła Pani wyliczać. W kapeluszu, w słonych włosach i zmarszczonym od słońca czołem przez jakąś chwilę szukała Pani kogoś w pamięci. A potem zatańczyliśmy rondo na śliskiej barierce, z której w toń wpadały tu czasami marzenia. Powiedziała Pani: “wiesz, lepiej tańczyć rondo niż zrobić jeden krok za dużo w marszu. I jeszcze nie spiesz się, i jeszcze raz uwierz.”
W lesie, do którego uciekałem przed swoim odbiciem, spotkałem Pani Boga. Wił ptakom gniazda w brodzie i czesał kity małym lisom pośród rozdartych drzew. Leniwie ruszał w stronę ludzi, kiedy budził go brzęk łez. A że był stary i powolny, zabierał tych, do których nie zdążył, na lody malinowe i odpuszczał grzechy, o których nie wiedział lub nie pamiętał. A Pani wcisnęła mi do kieszeni tę cholerną piosenkę sumienia, z którą niemy stałem za plecami zielonego Boga ogrzewającego jej zastygłe stopy.
A pamięta Pani nasze wypady do Dębicy, do Szczekocin, do Kolbuszowej, do wszystkich tych małych miasteczek urwanych wpół Słowa? Głaskała Pani kamienie, które z których układaliśmy wielokropki pamięci. Nocą, której mieliśmy się nie bać.
Lubiła Pani czereśnie, więc przynosiłem w papierowych torebkach, aż w końcu zleciały się czarne ptaki i zasłoniły mi Pani warkocz. Przez szum skrzydeł – bo umieranie nie jest bezszelestne – z niepewnym uśmiechem mówiła Pani, że da się z tego jakoś wybrnąć, że jeszcze przyjdzie Pani do siebie. I przychodzi do mnie, kiedy na Saskiej Kępie rozmawiam z bezrobotnym aniołem stróżem. I mówi Pani lekko ściszonym głosem: “nie żałuj mnie serdecznie tak, na co mi ten żal?”.
Adresy moje Pani zna i ciągle wraca, choć wie, że sam bym szukał. A potem odstawia filiżankę, sunąc po koronkowej serwecie, pod którą leżą zdjęcia i wraca do siebie.
Już Pani wie, gdzie to jest?
No, gdzie to jest?…
***
Agnieszka Osiecka
9 października 1936 – 7 marca 1997