Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php:77) in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
muzyka – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl Magazyn Zdań Wed, 02 Dec 2020 16:42:27 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.2.20 http://dawidzmuda.pl/wp-content/uploads/2018/08/cropped-dz-1-32x32.png muzyka – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl 32 32 150558782 Baron melodii Wodeckiego http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/ http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/#respond Sun, 02 Jun 2019 18:19:53 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=775 Przede mną płyta, która mogłaby trwać dłużej. Sześć kompozycji napisanych przez Zbigniewa Wodeckiego, zagranych siedem razy przez Piotra Barona i jego gości. Miałem okazję odsłuchiwać tę płytę domowo i w gaciach przy napoju chłodzącym, w samochodzie, na odsłuchu z jej autorem (w świetnym miejscu, o którym dwa zdania znajdziecie w post scriptum), a wreszcie na koncercie w radiowym Studiu im. Władysława Szpilmana. I przypuszczam, że można jej słuchać jeszcze w paru innych okolicznościach. Płyta miała powstać jako wspólne przedsięwzięcie Zbigniewa Wodeckiego i Piotra Barona, który nosił się z zamiarem jej nagrania od dawna. Pierwszy raz panowie rozmawiali o niej dawno temu przez pierwsze telefony komórkowe, jadąc samochodami w swoje trasy. Był koncept i chęć – zabrakło czasu. Po śmierci Wodeckiego Baron wrócił do pracy nad pomysłem i właśnie wydał efekty własnego odczytywania kompozycji jednego z polskich mistrzów melodii. I dobrze się stało, że ta płyta pojawia się po innych – świetnych zresztą – “wodeckich” nagraniach (Mitch & Mitcha czy Kai). Jazz w Polsce nie ma najłatwiej i źle byłoby, gdyby zniknęła między innymi, popularnymi propozycjami. Piotr Baron wziął na warsztat kilka utworów napisanych przez Wodeckiego i pokazał, że nawet w prostych utworach, jeśli są dobrze napisane, można znaleźć o wiele więcej, niż może zdawać się na pierwszy słuch. Może to złudzenie laika jazzowego, ale według mnie w tych interpretacjach jest jakaś dyscyplina, a może raczej wierność melodiom i strukturom kolejnych fraz i utworów. Jest miejsce na niekarkołomne solówki i wyjęte pestki tematów. Znane melodie niosą się między klawiszami, linią basu i oczywiście saksofonami i klarnetem, przypominają o sobie w dłuższych wycieczkach improwizacji. Spotkanie z jazzowym Wodeckim to jednocześnie przypomnienie o “polskim Broadway’u”, jak Piotr Baron nazwał grupę mistrzów, polskich songwriterów: Janusza Senta, Jerzego Abramowskiego, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Petersburskiego czy Henryka Warsa. Do tego grona jazzman zaliczył również Wodeckiego i ciężko byłoby się nie zgodzić. To melodie, z którymi człowiek rośnie, które porzuca i do których wraca – zwłaszcza, kiedy zaczyna bardziej rozumieć świetne teksty Wojciecha Młynarskiego, Leszka Długosza, Jonasza Kofty i innych. Melodie, które nie tylko i nie tyle wymagają konkretnego wymagania, ale zapraszają do własnego podejmowania przez ludzi, którzy są w stanie utrzymać ich lekkość. Płytę otwiera jeden z pierwszych utworów Zbigniewa Wodeckiego “Opowiadaj mi tak”, ze świetnym solo na trąbce (Robert Majewski) i saksofonie sopranowym (Piotr Baron) oraz pulsującym refrenem. Perkusja (Łukasz Żyta) na całej płycie to lekko truchta, to pogania jak lokomotywka, a raczej jakiś samochodzik wypuszczony w teren, by szukać między dźwiękami powracającego rytmu. Fortepian Michała Tokaja (maestro uczuć, jak powiedział o nim na koncercie Piotr Baron) wypełnia czas nienachalnie jak wdzięk panien mego dziadka (“Panny mojego dziadka” został również opracowany na krążku i warto się w tę wersję wsłuchać, zwłaszcza dla partii solowej Macieja Adamczyka na kontrabasie). “Izolda”, jak to Izolda, wprawia człowieka w rozrzewnienia i po raz kolejny upewnia, że staroświeckość może znaczyć bardzo wiele dobrych rzeczy. A kiedy już się w tej staromodności damy zagrzebać i ułożyć wygodnie w świetnym solo saksofonu tenorowego, przychodzi Tomasz ‘Thompson’ Lach i pokazuje, że łatwo nas podejść i zwieść. Przejście z lirycznej części tego utworu do partii Thompsona jest szczemówiąc jednym z moich ulubionych kilku sekund płyty. Nie mogło zabraknąć śladu pierwszego jazzmana, bo za takiego miał Wodecki Jana Sebastiana Bacha. Być może w “Zacznij od Bacha” najlepiej słychać, że jeśli ktoś ma ucho do melodii, to ona się wybroni i jako refren przeboju polskiej piosenki (to określenie zasługuje na osobne filmy, płyty, książki i inne muzyczne orgie) i jako temat jazzowy. Jeśli tego utworu jakieś radio nie chciałoby grać także w tym wykonaniu, to znaczy, że powinno przejść gruntowną reedukację muzyczną. Pojawia się także “Z tobą chcę oglądać świat”. Z tym zresztą kawałkiem mam taki problem, że ciężko w trakcie słuchania oglądać świat! Przymykające się oczy szukają pod powiekami obrazów, które przy tych dźwiękach wyjątkowo przyjemnie powracają. Pięknie prowadzi nas fortepian i aksamitny dźwięk fluegelhorna, swoje dorzuca kontrabas. To jest klasyk w każdym, zwłaszcza przyjemnym, znaczeniu. No i wreszcie jest utwór, który wystarczyłby jako powód do nagrania całej płyty, czyli “Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Instrumentalna wersja wzbogacona jest recytacją Pawła Królikowskiego, który przypomniał, że teksty w piosenkach Wodeckiego są czasami czymś więcej, niż tylko farbkami do barwienia melodii. “Zawsze w nas zostaje kilka słów i kilka wierszy z czasów, gdy kochałeś pierwszy raz”, mówił słowami piosenki Piotr Baron w rozmowie z Jerzym Szczerbakowem z RadioJazzFM – i cała płyta jest na to dowodem. A “Lubię wracać tam, gdzie byłem” jest nie tylko dobrze zagrane i dotknięte na nowo odkrytym Wodeckim, ale ma też swoją dramaturgię, pozwala nieść się emocjom, do czego zaraz wrócę.                 Na płycie jest także wersja wokalna tego utworu, śpiewana przez Sebastiana Karpiela-Bułeckę. Jeśli miałbym jednak wskazać słabszy moment tego krążka, to byłaby to właśnie jego interpretacja przeboju Wodeckiego. Piosenka zaśpiewana chyba bez większego pomysłu, choć zakopiański wokalista ze swoim głosem z pewnością mógłby znaleźć w słowach i melodiach coś nowego, innego i ciekawszego. Tymczasem wszystkie frazy wyśpiewane są na wysokich emocjach, rozwibrowane i trochę poza bandem. Może po prostu trzeba to lubić. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu wersja instrumentalna tego utworu – i skrzypce, na których założyciel Zakopowera gra w dwóch utworach na tej płycie i może nawet szkoda, że tylko na dwóch. “Wodecki jazz” nie namawia do śledzenia partytur pana od Pszczółki Mai w poszukiwaniu możliwych jazzowych śladów w nich samych. Jest zapewne zapisem emocji i szczególnym filtrem dla ucha, ale przede wszystkim jest opowiadaniem muzyką o melodii, o jej zdolności do poruszania i o przestrzeniach, w jakie może przenieść ciekawe ucho. A opowieści mają to do siebie, że potrafią przemyć kurz na duszy. Kiedy na górce w Alejach Ujazdowskich słuchaliśmy kończącego płytę “Lubię wracać tam, gdzie byłem”, Piotr Baron zamiast saksofonu wyciągnął chusteczki i podał je mojej sąsiadce, której po policzkach płynęły łzy. Nie widzieliśmy ich, siedząc tuż obok – być może nie tylko przez zasłuchanie, ale i dlatego, że wzruszenia po prostu wydarzają się między artystami i tymi, którzy pozwalają poruszyć dźwiękom wspomnienia i dotykać w sobie czułości. “To również dlatego się gra” – powiedział później Baron i jestem w stanie mu uwierzyć. Tak jak w to, co dodał mówiąc o pozycji muzyki, którą gra: “Każdy znajdzie swój jazz”. Jeśli ktoś tak, jak ja, miewa jazzowe odpływy i przypływy, lub może w ogóle jeszcze w jazzie się nie zanurzył – może zaufać Baronowi grającego Wodeckiego. Dopłyniecie w dobre miejsca i będziecie do nich lubili wracać. * * * PS. Przy okazji tej płyty muszę przynajmniej wspomnieć o miejscu, które powinno zainteresować warszawskich muzykolubnych. Nieopodal Placu Trzech Krzyży jakiś czas temu otwarto StudioU22, gdzie w kameralnych warunkach można na dobrym sprzęcie odsłuchać nowych płyt, poznać artystów i ludzi, którzy za ciekawymi dźwiękami są wstanie wdrapać się na ostatnie piętro starej kamienicy. Jest serdecznie, luźno i różnorodnie. Z pięknym widokiem na wieczorną Warszawę i jeszcze lepszymi widokami na przyszłość. Polecam! Piotr Baron, Wodecki JazzPolskie Radio 2019.

Artykuł Baron melodii Wodeckiego pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Przede mną płyta, która mogłaby trwać dłużej. Sześć kompozycji napisanych przez Zbigniewa Wodeckiego, zagranych siedem razy przez Piotra Barona i jego gości. Miałem okazję odsłuchiwać tę płytę domowo i w gaciach przy napoju chłodzącym, w samochodzie, na odsłuchu z jej autorem (w świetnym miejscu, o którym dwa zdania znajdziecie w post scriptum), a wreszcie na koncercie w radiowym Studiu im. Władysława Szpilmana. I przypuszczam, że można jej słuchać jeszcze w paru innych okolicznościach.

Płyta miała powstać jako wspólne przedsięwzięcie Zbigniewa Wodeckiego i Piotra Barona, który nosił się z zamiarem jej nagrania od dawna. Pierwszy raz panowie rozmawiali o niej dawno temu przez pierwsze telefony komórkowe, jadąc samochodami w swoje trasy. Był koncept i chęć – zabrakło czasu. Po śmierci Wodeckiego Baron wrócił do pracy nad pomysłem i właśnie wydał efekty własnego odczytywania kompozycji jednego z polskich mistrzów melodii. I dobrze się stało, że ta płyta pojawia się po innych – świetnych zresztą – “wodeckich” nagraniach (Mitch & Mitcha czy Kai). Jazz w Polsce nie ma najłatwiej i źle byłoby, gdyby zniknęła między innymi, popularnymi propozycjami.

Koncert kwintetu Piotra Barona promujący płytę „Wodecki Jazz” [Studio im. Wł. Szpilmana, Polskie Radio]

Piotr Baron wziął na warsztat kilka utworów napisanych przez Wodeckiego i pokazał, że nawet w prostych utworach, jeśli są dobrze napisane, można znaleźć o wiele więcej, niż może zdawać się na pierwszy słuch. Może to złudzenie laika jazzowego, ale według mnie w tych interpretacjach jest jakaś dyscyplina, a może raczej wierność melodiom i strukturom kolejnych fraz i utworów. Jest miejsce na niekarkołomne solówki i wyjęte pestki tematów. Znane melodie niosą się między klawiszami, linią basu i oczywiście saksofonami i klarnetem, przypominają o sobie w dłuższych wycieczkach improwizacji.

Spotkanie z jazzowym Wodeckim to jednocześnie przypomnienie o “polskim Broadway’u”, jak Piotr Baron nazwał grupę mistrzów, polskich songwriterów: Janusza Senta, Jerzego Abramowskiego, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Petersburskiego czy Henryka Warsa. Do tego grona jazzman zaliczył również Wodeckiego i ciężko byłoby się nie zgodzić. To melodie, z którymi człowiek rośnie, które porzuca i do których wraca – zwłaszcza, kiedy zaczyna bardziej rozumieć świetne teksty Wojciecha Młynarskiego, Leszka Długosza, Jonasza Kofty i innych. Melodie, które nie tylko i nie tyle wymagają konkretnego wymagania, ale zapraszają do własnego podejmowania przez ludzi, którzy są w stanie utrzymać ich lekkość.

Płytę otwiera jeden z pierwszych utworów Zbigniewa Wodeckiego “Opowiadaj mi tak”, ze świetnym solo na trąbce (Robert Majewski) i saksofonie sopranowym (Piotr Baron) oraz pulsującym refrenem. Perkusja (Łukasz Żyta) na całej płycie to lekko truchta, to pogania jak lokomotywka, a raczej jakiś samochodzik wypuszczony w teren, by szukać między dźwiękami powracającego rytmu. Fortepian Michała Tokaja (maestro uczuć, jak powiedział o nim na koncercie Piotr Baron) wypełnia czas nienachalnie jak wdzięk panien mego dziadka (“Panny mojego dziadka” został również opracowany na krążku i warto się w tę wersję wsłuchać, zwłaszcza dla partii solowej Macieja Adamczyka na kontrabasie). “Izolda”, jak to Izolda, wprawia człowieka w rozrzewnienia i po raz kolejny upewnia, że staroświeckość może znaczyć bardzo wiele dobrych rzeczy. A kiedy już się w tej staromodności damy zagrzebać i ułożyć wygodnie w świetnym solo saksofonu tenorowego, przychodzi Tomasz ‘Thompson’ Lach i pokazuje, że łatwo nas podejść i zwieść. Przejście z lirycznej części tego utworu do partii Thompsona jest szczemówiąc jednym z moich ulubionych kilku sekund płyty.

Nie mogło zabraknąć śladu pierwszego jazzmana, bo za takiego miał Wodecki Jana Sebastiana Bacha. Być może w “Zacznij od Bacha” najlepiej słychać, że jeśli ktoś ma ucho do melodii, to ona się wybroni i jako refren przeboju polskiej piosenki (to określenie zasługuje na osobne filmy, płyty, książki i inne muzyczne orgie) i jako temat jazzowy. Jeśli tego utworu jakieś radio nie chciałoby grać także w tym wykonaniu, to znaczy, że powinno przejść gruntowną reedukację muzyczną.

Pojawia się także “Z tobą chcę oglądać świat”. Z tym zresztą kawałkiem mam taki problem, że ciężko w trakcie słuchania oglądać świat! Przymykające się oczy szukają pod powiekami obrazów, które przy tych dźwiękach wyjątkowo przyjemnie powracają. Pięknie prowadzi nas fortepian i aksamitny dźwięk fluegelhorna, swoje dorzuca kontrabas. To jest klasyk w każdym, zwłaszcza przyjemnym, znaczeniu.

No i wreszcie jest utwór, który wystarczyłby jako powód do nagrania całej płyty, czyli “Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Instrumentalna wersja wzbogacona jest recytacją Pawła Królikowskiego, który przypomniał, że teksty w piosenkach Wodeckiego są czasami czymś więcej, niż tylko farbkami do barwienia melodii. “Zawsze w nas zostaje kilka słów i kilka wierszy z czasów, gdy kochałeś pierwszy raz”, mówił słowami piosenki Piotr Baron w rozmowie z Jerzym Szczerbakowem z RadioJazzFM – i cała płyta jest na to dowodem. A “Lubię wracać tam, gdzie byłem” jest nie tylko dobrze zagrane i dotknięte na nowo odkrytym Wodeckim, ale ma też swoją dramaturgię, pozwala nieść się emocjom, do czego zaraz wrócę.                

Na płycie jest także wersja wokalna tego utworu, śpiewana przez Sebastiana Karpiela-Bułeckę. Jeśli miałbym jednak wskazać słabszy moment tego krążka, to byłaby to właśnie jego interpretacja przeboju Wodeckiego. Piosenka zaśpiewana chyba bez większego pomysłu, choć zakopiański wokalista ze swoim głosem z pewnością mógłby znaleźć w słowach i melodiach coś nowego, innego i ciekawszego. Tymczasem wszystkie frazy wyśpiewane są na wysokich emocjach, rozwibrowane i trochę poza bandem. Może po prostu trzeba to lubić. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu wersja instrumentalna tego utworu – i skrzypce, na których założyciel Zakopowera gra w dwóch utworach na tej płycie i może nawet szkoda, że tylko na dwóch.

“Wodecki jazz” nie namawia do śledzenia partytur pana od Pszczółki Mai w poszukiwaniu możliwych jazzowych śladów w nich samych. Jest zapewne zapisem emocji i szczególnym filtrem dla ucha, ale przede wszystkim jest opowiadaniem muzyką o melodii, o jej zdolności do poruszania i o przestrzeniach, w jakie może przenieść ciekawe ucho. A opowieści mają to do siebie, że potrafią przemyć kurz na duszy. Kiedy na górce w Alejach Ujazdowskich słuchaliśmy kończącego płytę “Lubię wracać tam, gdzie byłem”, Piotr Baron zamiast saksofonu wyciągnął chusteczki i podał je mojej sąsiadce, której po policzkach płynęły łzy. Nie widzieliśmy ich, siedząc tuż obok – być może nie tylko przez zasłuchanie, ale i dlatego, że wzruszenia po prostu wydarzają się między artystami i tymi, którzy pozwalają poruszyć dźwiękom wspomnienia i dotykać w sobie czułości. “To również dlatego się gra” – powiedział później Baron i jestem w stanie mu uwierzyć. Tak jak w to, co dodał mówiąc o pozycji muzyki, którą gra: “Każdy znajdzie swój jazz”. Jeśli ktoś tak, jak ja, miewa jazzowe odpływy i przypływy, lub może w ogóle jeszcze w jazzie się nie zanurzył – może zaufać Baronowi grającego Wodeckiego. Dopłyniecie w dobre miejsca i będziecie do nich lubili wracać.

* * *

Piotr Baron przepytywany przez Jerzego Szczerbakowa z RadioJAZZ.fm w StudioU22

PS. Przy okazji tej płyty muszę przynajmniej wspomnieć o miejscu, które powinno zainteresować warszawskich muzykolubnych. Nieopodal Placu Trzech Krzyży jakiś czas temu otwarto StudioU22, gdzie w kameralnych warunkach można na dobrym sprzęcie odsłuchać nowych płyt, poznać artystów i ludzi, którzy za ciekawymi dźwiękami są wstanie wdrapać się na ostatnie piętro starej kamienicy. Jest serdecznie, luźno i różnorodnie. Z pięknym widokiem na wieczorną Warszawę i jeszcze lepszymi widokami na przyszłość. Polecam!

Piotr Baron, Wodecki Jazz
Polskie Radio 2019.

Artykuł Baron melodii Wodeckiego pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/feed/ 0 775
Radioblog z filmowym grymaszeniem http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/ http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/#respond Wed, 30 Jan 2019 13:39:58 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=666 Radioblog o filmie? No, tylko trochę, bo na filmach to ja się znam tylko dla siebie. Ale to akurat obraz o szczególnych artystach, więc podrzucam. Przepraszam za jakość dźwięku, ale jakiś chochlik chyba wlazł w kable. No, tym razem nieco trzeszczy. Poza tym kartka z kalendarza obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie znają jednego z najważniejszych śląskich muzyków. Zapraszam! Listen to Radioblog 30.01.2019 byDawidZmudaPL on hearthis.at Mini-playlista: Túlio Borges – AltarFreeky Cleen – That Woman oraz fragment piosenki Jana „Kyksa” Skrzeka – Sztajger *muzyka na licencjach creative commons

Artykuł Radioblog z filmowym grymaszeniem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Radioblog o filmie? No, tylko trochę, bo na filmach to ja się znam tylko dla siebie. Ale to akurat obraz o szczególnych artystach, więc podrzucam. Przepraszam za jakość dźwięku, ale jakiś chochlik chyba wlazł w kable. No, tym razem nieco trzeszczy.

Poza tym kartka z kalendarza obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie znają jednego z najważniejszych śląskich muzyków. Zapraszam!


Mini-playlista:

Túlio Borges – Altar
Freeky Cleen – That Woman 
oraz fragment piosenki Jana „Kyksa” Skrzeka – Sztajger

*muzyka na licencjach creative commons

Artykuł Radioblog z filmowym grymaszeniem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/feed/ 0 666
O tym, jak stoczyłem się między kamienie http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/ http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/#respond Mon, 31 Dec 2018 21:05:23 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=40 Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz było inaczej. Cynk o tym, żebym wziął bilet o jakąś dobę przed tym, zanim będą dostępne dla zwykłych śmiertelników, dostałem na moment przed uchyleniem internetowego okienka dla wtajemniczonych. Nie wiem nas było, może kilkudziesięcioro, może tysiąc, ale już samo to, że bilet dotrze do mnie w jakiś niedostępny większości sposób, było podniecające niemal fizycznie. Potem miesiące czekania, aż do ósmego lipca. O czternastej popołudniu, kiedy na niebie słońce toczyło walkę z ciemnymi chmurami, ruszyłem na koncert. Pojechałem naturalnie samochodem – no, praaaaawie takim, jak ten powyżej i niestety ze sobą za kierownicą). Tak, samochodem, żeby się – broń Boże! – nie przemęczyć jazdą autobusem przez te kilka przystanków, jakie mam do Stadionu Narodowego. Szczęśliwie udało się zaparkować niemal na schodach do metra Dworzec Wileński, skąd tylko jeden przystanek metrem do Narodowego. Niby bramki otwierali dopiero o siedemnastej, ale cholera wie, pewnie ci najbardziej szaleni już tam koczują, a przecie ja miałem bilet na płytę pod scenę! A weź się człowieku dopchaj pod tę scenę, jak w bramkach na płytę wyprzedzi cię choćby ze sto ludzi? Z tą straszliwą wizją puściłem się biegiem z metra na stadion. Pierwsze sto metrów biegu to niestety głównie schody na powierzchnię. Tam dokonałem pierwszej reanimacji samego siebie. Dalszym biegiem, ale jakby już w skłonie, pokonałem dwieście metrów do bramki. Zmieściłem się w pierwszej setce szaleńców. Połowa z nich mnie reanimowała, gdyż to dobrzy ludzie byli, druga połowa dochodziła do siebie, bo nieznacznie przede mną dokonali podobnego eksperymentu na własnych brakach kondycji. Po czym wszyscy zaczęliśmy błagać o deszcz. Nie, żebyśmy chcieli skakać jako dzieci kwiaty w kroplach z letnich chmur. Po prostu w ogłoszeniach, na biletach, a może i w przypisach do mojżeszowych przykazań było wyraźnie napisane: przed oblicze Stonesów nie będziesz przynosił ze sobą nawet kropli wody. Niestety, pierwsi przy bramkach zużyli całą energię na dotarcie do nich i na myślenie o przemycaniu wody już zabrakło energii. Mało kto też w tym szaleństwie pomyślał o tym, że przecie przed bramkami można było mieć nawet cysternę cieczy, byle nią nie wjechać na stadion. Po godzinie prażącego, popołudniowego słońca zaczęliśmy popadać w stany usychania i omamów. Tej ukazał się Keith Richards w budce strażników, tamtemu pies-przybłęda brzmiał jak Ronnie Wood. I wtedy stał się cud – lunął deszcz. Jak niemi śpiewacy (albo karpie po prostu) otwieraliśmy gęby uniesione w górę, by chłonąć ciepły bo ciepły, ale jednak deszcz. I wtedy uszy nasze usłyszały rozlewające się skądś i dziwnie znajome “uuuu-huuuu!”. Odruchowo odśpiewaliśmy “uuuu-huuuu!”, a oczy nasze dostrzegły do tej samej bramy drugą kolejkę, która wiła się daleko od naszej, ale wpadała do tej samej bramy. Odkrzykiwaliśmy sobie to “uuuu-huuuu!” aż do otwarcia bram. Odśpiewywaliśmy z czystej sympatii dla diabła, naturalnie, skoro wiedzieliśmy, że tak robił Mick: W międzyczasie stał się drugi cud: ogłoszono nieco pokątnie, że przecież malutką butelkę wody można wnieść, byle niezakręconą. Nie wiem czemu. Może zakrętki sieją spustoszenie. W każdym razie butelkę trzeba było mieć otwartą. Sięgnęliśmy po telefony i kto mógł dzwonił po bliskich, dalszych, po kogokolwiek, żeby przyfrunął pod stadion z buteleczką wody. Na pół godziny przed otwarciem bram do naszej kolejki sfruwały jak samoloty gaśnicze stada wydzwonionych z plastikowymi, chlupoczącymi butelkami. Dotarła i moja. Bez rozumu odkręciłem zakrętkę. I oczywiście wyrzuciłem, bo nie przyszło mi do upojonego już wizją spotkania Stonesów mózgu, żeby schować tę cholerną zakrętkę do kieszeni i zakręcić butelkę po kontroli zawartości na bramkach. Odtąd lewą rękę miałem zajętą ostrożnym trzymaniem butelki, żeby nie rozlać, a przecie przede mną jeszcze kilka godzin czekania i koncertu. “Uuuu-huuuu!” odkrzykiwaliśmy sobie ciągle w niemal miłosnym stereo z tymi z drugiej kolejki, aż otwarli bramy, od których trzeba było przebyć jakieś dwieście metrów do bramek, w których po raz pierwszy sprawdzali bilety. Szczęknęły kłódki, zapadki, zasuwy. Okazało się, że byli i tacy, którzy w amoku nie doczytali, że nie wolno wnosić i innych rzeczy, Niby można było zostawiać różności w depozycie, ale z tego korzystali tylko ci frajerzy spoza pierwszej setki – przecie nikt nie zaryzykuje wracania do stoiska z depozytem, jeszcze czego! Żeby potem stać w szóstej setce? Co to, to nie. I w ten sposób w koszach przy pierwszym kordonie ochroniarzy lądowały aparaty fotograficzne, torebki i inne, nie najtańsze przedmioty. Nie, nie zmyślam. Ale co to kogo obchodziło. Otwierano bramy! Nie wiem, jak w innych, ale po zachowaniu śmiem przypuszczać, że tak jak i u mnie, nastąpił nagły błąd programowania organizmu. Po dwudziestu latach absolutnego bezruchu rzuciłem się g a l o p e m w stronę bramek z biletami, mało tego – wyprzedziłem kilka osób (co z tego, że były po osiemdziesiątce i o kulach). Co gorsza, przed samą bramką wepchałem się przed jakiegoś miłego dziadka z wnukiem. Mimo poczucia moralnego upodlenia gnałem dalej. W prawej dłoni bilet, w lewej – otwarta butelka z wodą. Nadludzkim wysiłkiem starałem się nie wylać jej drogocennej zawartości w czasie biegu. Sprawdzili mi wreszcie bilet, a według dołączonego do niego planu, mieliśmy przebiec jakieś sto metrów do tunelu z napisem “Golden Plate”, wpaść pod scenę i czekać. Ale nie ma łatwo. Trza było gnać. W podskokach. Z pierwszą setką wiernych wpadliśmy na mur, gdzie miał być i napis i tunel. Ale ich nie było. Stała za to jakaś kamizelka, z której – jak kukułka w zegarze – wyłaniała się mała główka skrzecząc: ”dalej, tam!”. Ale gdzie dokładnie, tego już ta cholerna kukuła nie wyskrzeczała. posłuszni jak małe kaczki, wywracając się jedno o drugie i o własne nogi, rzuciliśmy się w kirunku wskazanym przez nieruchomy palec kukuły. W jakimś oszalałym transie biegliśmy wywijając kończynami (poza lewą, z wodą) wbiegaliśmy i staczaliśmy się po schodach, bo jakiś natchniony stwierdził, że przebijemy się przez trybuny. Noł fakin łej. Gdzieś w połowie maratony dookoła stadionu byem cały mokry, oczy zalewał mi pot, a stopy wpadały w poślizg we własnych trampkach. Ktoś kazał się nam wrócić. Zapłakałem, ale pobiegłem do wskazanych przez drugą kukułę namiotów z kolejnym zaglądaniem do biletów, butelek i innych otworów. Wreszcie zobaczyłem światełko w tunelu. Dosłownie. Z wielkiego tunelu, po przebiegnięciu sprintem dookoła stadionu zobaczyłem ogromny tunel, który minęli maniacy z pierwszej dziesiątki, która była przede mną. Byłem już na kolanach, ale krzyknąłem przedostatnim wydechem “E, to tu!”, ale zanim dali radę się zatrzymać minęła jakąś chwilka. Ci zaś, którzy biegli za mną potrzebowali chwilę na dobiegnięcie do liderów. I tym sposobem, na kolanach, na rękach, na czym się dało biegłem przez tunel na stadion jak samotny maratończyk i w tym stylu wczołgałem się na płytę. nawet mnie nie sprawdzali za bardzo przy kolejnej bramce, tylko podnieśli i ktoś szepnął: “leć!”. Do barierek przy scenie miałem ileś. I l e ś. Nie wiem ile, bo nic nie widziałem. Oczy miałem kompletnie zalane potem i nie dało się tego opanować, bo napływał falami z czoła. Mimo podejrzenia zgonu ruszyłem cwałem przypalanego tapira. Wpadłem na coś miękkiego. Przestałem się ruszać, ktoś coś mówił, ktoś ocierał czerwone z przepocenia oczy, ktoś próbował robić usta usta, ale nie odwzajemniłem uczucia, więc przestał. Kto wie, może niestety? Po chwili odzyskałem minimalny oddech. Wszystko pulsowało: w uszach słyszałem w zwolnionym tempie dudnienie otyłego mamuta, gałki oczne nadymały mi się i flaczały jak podgardle ropucha w zalotach. Nawet na twarzy czułem pulsującą wilgoć – dopiero po chwili okazało się, że pulsującym chlustem zalewała ją woda z butelki, na której mimowolnie zaciskała się moja dłoń, wylewając prawie całą zawartość w kompletnie niekontrolowanych skurczach. Ale dotarłem! Stałem przy samych barierkach, obok fanklubu Stonesów, który kompletnie niezgrzany jakimś cudem stał tam spokojnie od jakiegoś czasu. Potem było czekanie i świetny support – Trombone Shorty & Orleans Avenue, który wiedział, za co mu płacą. Dobrze rozbujał stadion, czym pewnie zyskał kolejnych ciekawych, co to za koleś z bandem, którego granie nie tylko nie niecierpliwiło nas, docierających tu w skwarze, zawale i patologicznym upoceniu, ale dobrze bawiło. Przed samym koncertem jeden z technicznych Stonesów (wtajemniczonym znany z filmów dokumentalnych o trasach Stonesów) podrzucił wybrańcom pod sceną listę utworów przygotowaną na ten wieczór (taką samą, jak wcześniej u sióstr i braci Czechów w Pradze). A że dobry był chłop, to i na chwilę przestawił ratujące później Micka przed ugotowaniem wentylatory w naszą stronę. Niech otaczają cię białe obłoki najlepszej jakości, dobry człowieku! A potem wyszli sobie na scenę i świat zaczął się od nowa. Keith niezbyt dbale szarpnął struny, Charlie wbił nas w rytm, siedząc przy bębnach – jak to on – prosto jak przy stole. Ronnie dogrywał na strunach, co mu tam akurat wpadło do głowy, a Mick rozpoczął swój maraton biegania, tańczenia i przy tym wszystkim śpiewania. Sorry tradycjo, Bóg objawił się w czterech osobach i wygrał. Nie ma co opisywać całego koncertu. Wiem, że to był jedyny koncert, na który nie mogłem nie iść, a jeśli nie poszedłbym – byłbym większym idiotą od dziennikarzy, którzy nie zrobili wywiadu z Noe przed wejściem na arkę. Nawet nie chce mi się analizować, na ile to wszystko jest biznes, technika i dobry marketing sprzedający od lat podobny towar. Ja po prostu wiem, że w tym wypadku jest co sprzedawać, a biznes jest tylko opakowaniem dźwięków, które i tak się obronią, nawet jakby były grane w garażu. Oni są geniuszami, tak jak Beatlesi. Tyle, że mniej uczesanymi, na szczęście. Tak, doprowadzałem się, razem z sąsiadami, do utraty głosu i tchu. Tak, skakałem i ryczałem kolejne wersy kompletne bez opamiętania. Tak, straciłem przytomność po tym, jak Mick podszedł jakieś dwa metry ode mnie i machaliśmy w swoją stronę palcami wskazującymi. Tak, zaświadczam: Keith Richards naprawdę żyje, to on. Nie, nie złapałem pałek rzuconych po koncercie przez Charliego, za to Ronnie stał sobie tuż obok właściwie i grał uradowany jak chłopak, który właśnie dostał pierwszą gitarę . A, i raz straciłem wszelki rozum i hamulce. Kiedy usłyszałem pierwszy akord “Honky Tonk Woman” opuściło mnie wszystko, co cywilizowane i nim wybrzmiał do końca, rzuciłem się na oślep przed siebie, w ludzi, w barierki, w ochroniarza, drąc się jak poparzony “Yeeeeeeaaaaaaaaah!!!!”. Zamroczyło mnie zupełnie. To musiało być jakoś widowiskowe, bo parę osób wybuchnęło śmiechem i nawet oklaski dostałem, zanim do riffu Keitha dołączył Charlie na bębnach. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to większym szokiem, niż pierwszy orgazm. Z tym, że koncertowego zamroczenia nie da się powtórzyć. W czasie dwóch ostatnich utworów błagaliśmy z sąsiadami pod sceną, żeby już przestali grać, bo byliśmy na skraju fizycznego wycieńczenia. W tym samym czasie Mick hasał po scenie, jakby właśnie z urlopu wrócił. Ile kilometrów zrobił w czasie tego wieczoru? Do cholery! Przecie on też nie jest na baterie! Przed koncertem wymyśliłem sobie, że można by go reklamować znanym logo jęzora podpisanym hasłem polish me good, co ma i po angielsku i w polskim brzmieniu chyba tę stonesowską przewrotność i nieprzyzwoitość. Jea. They polished me good. Satysfakszyn garantiid. Wypłynąłem wreszcie z innymi ze stadionu, dopłynąłem do metra i samochodu, spod którego wypiłem kałużę, ale nie pomogło. Zajechałem na stację benzynową, na której już czatowali inni koncertowicze, ale była północ i jakieś rozliczenia na stacji robili. To samo na kolejnej. Dopiero na trzeciej zlitowała się nad nami pani za kasą (niech i ją prowadzą białe ścieżki najlepszej jakości!) i pozwoliła nam wypić wszystko, co mieli na półkach, a zapłatę odroczyć o kwadrans, póki kasy odblokują. Z paroma osobami padliśmy sobie w ramiona przed odjazdem. Niektórzy, jak ja, samotni jeźdźcy w nocy; inni z nowymi, poznanymi na koncercie miłościami do końca życia (lub nocy); jeszcze inni w komplecie z dzieciakami i żonami czy mężami i innymi partnerami. Piszę to pół roku po koncercie i cwale,...

Artykuł O tym, jak stoczyłem się między kamienie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz było inaczej.

Cynk o tym, żebym wziął bilet o jakąś dobę przed tym, zanim będą dostępne dla zwykłych śmiertelników, dostałem na moment przed uchyleniem internetowego okienka dla wtajemniczonych. Nie wiem nas było, może kilkudziesięcioro, może tysiąc, ale już samo to, że bilet dotrze do mnie w jakiś niedostępny większości sposób, było podniecające niemal fizycznie. Potem miesiące czekania, aż do ósmego lipca. O czternastej popołudniu, kiedy na niebie słońce toczyło walkę z ciemnymi chmurami, ruszyłem na koncert.

Pojechałem naturalnie samochodem – no, praaaaawie takim, jak ten powyżej i niestety ze sobą za kierownicą). Tak, samochodem, żeby się – broń Boże! – nie przemęczyć jazdą autobusem przez te kilka przystanków, jakie mam do Stadionu Narodowego. Szczęśliwie udało się zaparkować niemal na schodach do metra Dworzec Wileński, skąd tylko jeden przystanek metrem do Narodowego. Niby bramki otwierali dopiero o siedemnastej, ale cholera wie, pewnie ci najbardziej szaleni już tam koczują, a przecie ja miałem bilet na płytę pod scenę! A weź się człowieku dopchaj pod tę scenę, jak w bramkach na płytę wyprzedzi cię choćby ze sto ludzi? Z tą straszliwą wizją puściłem się biegiem z metra na stadion.

Pierwsze sto metrów biegu to niestety głównie schody na powierzchnię. Tam dokonałem pierwszej reanimacji samego siebie. Dalszym biegiem, ale jakby już w skłonie, pokonałem dwieście metrów do bramki. Zmieściłem się w pierwszej setce szaleńców. Połowa z nich mnie reanimowała, gdyż to dobrzy ludzie byli, druga połowa dochodziła do siebie, bo nieznacznie przede mną dokonali podobnego eksperymentu na własnych brakach kondycji. Po czym wszyscy zaczęliśmy błagać o deszcz. Nie, żebyśmy chcieli skakać jako dzieci kwiaty w kroplach z letnich chmur. Po prostu w ogłoszeniach, na biletach, a może i w przypisach do mojżeszowych przykazań było wyraźnie napisane: przed oblicze Stonesów nie będziesz przynosił ze sobą nawet kropli wody. Niestety, pierwsi przy bramkach zużyli całą energię na dotarcie do nich i na myślenie o przemycaniu wody już zabrakło energii. Mało kto też w tym szaleństwie pomyślał o tym, że przecie przed bramkami można było mieć nawet cysternę cieczy, byle nią nie wjechać na stadion.

Po godzinie prażącego, popołudniowego słońca zaczęliśmy popadać w stany usychania i omamów. Tej ukazał się Keith Richards w budce strażników, tamtemu pies-przybłęda brzmiał jak Ronnie Wood. I wtedy stał się cud – lunął deszcz. Jak niemi śpiewacy (albo karpie po prostu) otwieraliśmy gęby uniesione w górę, by chłonąć ciepły bo ciepły, ale jednak deszcz. I wtedy uszy nasze usłyszały rozlewające się skądś i dziwnie znajome “uuuu-huuuu!”. Odruchowo odśpiewaliśmy “uuuu-huuuu!”, a oczy nasze dostrzegły do tej samej bramy drugą kolejkę, która wiła się daleko od naszej, ale wpadała do tej samej bramy. Odkrzykiwaliśmy sobie to “uuuu-huuuu!” aż do otwarcia bram. Odśpiewywaliśmy z czystej sympatii dla diabła, naturalnie, skoro wiedzieliśmy, że tak robił Mick:

W międzyczasie stał się drugi cud: ogłoszono nieco pokątnie, że przecież malutką butelkę wody można wnieść, byle niezakręconą. Nie wiem czemu. Może zakrętki sieją spustoszenie. W każdym razie butelkę trzeba było mieć otwartą. Sięgnęliśmy po telefony i kto mógł dzwonił po bliskich, dalszych, po kogokolwiek, żeby przyfrunął pod stadion z buteleczką wody. Na pół godziny przed otwarciem bram do naszej kolejki sfruwały jak samoloty gaśnicze stada wydzwonionych z plastikowymi, chlupoczącymi butelkami. Dotarła i moja. Bez rozumu odkręciłem zakrętkę. I oczywiście wyrzuciłem, bo nie przyszło mi do upojonego już wizją spotkania Stonesów mózgu, żeby schować tę cholerną zakrętkę do kieszeni i zakręcić butelkę po kontroli zawartości na bramkach. Odtąd lewą rękę miałem zajętą ostrożnym trzymaniem butelki, żeby nie rozlać, a przecie przede mną jeszcze kilka godzin czekania i koncertu.

“Uuuu-huuuu!” odkrzykiwaliśmy sobie ciągle w niemal miłosnym stereo z tymi z drugiej kolejki, aż otwarli bramy, od których trzeba było przebyć jakieś dwieście metrów do bramek, w których po raz pierwszy sprawdzali bilety. Szczęknęły kłódki, zapadki, zasuwy. Okazało się, że byli i tacy, którzy w amoku nie doczytali, że nie wolno wnosić i innych rzeczy, Niby można było zostawiać różności w depozycie, ale z tego korzystali tylko ci frajerzy spoza pierwszej setki – przecie nikt nie zaryzykuje wracania do stoiska z depozytem, jeszcze czego! Żeby potem stać w szóstej setce? Co to, to nie. I w ten sposób w koszach przy pierwszym kordonie ochroniarzy lądowały aparaty fotograficzne, torebki i inne, nie najtańsze przedmioty. Nie, nie zmyślam. Ale co to kogo obchodziło. Otwierano bramy!

Nie wiem, jak w innych, ale po zachowaniu śmiem przypuszczać, że tak jak i u mnie, nastąpił nagły błąd programowania organizmu. Po dwudziestu latach absolutnego bezruchu rzuciłem się g a l o p e m w stronę bramek z biletami, mało tego – wyprzedziłem kilka osób (co z tego, że były po osiemdziesiątce i o kulach). Co gorsza, przed samą bramką wepchałem się przed jakiegoś miłego dziadka z wnukiem. Mimo poczucia moralnego upodlenia gnałem dalej. W prawej dłoni bilet, w lewej – otwarta butelka z wodą. Nadludzkim wysiłkiem starałem się nie wylać jej drogocennej zawartości w czasie biegu.

Sprawdzili mi wreszcie bilet, a według dołączonego do niego planu, mieliśmy przebiec jakieś sto metrów do tunelu z napisem “Golden Plate”, wpaść pod scenę i czekać. Ale nie ma łatwo. Trza było gnać. W podskokach.

Z pierwszą setką wiernych wpadliśmy na mur, gdzie miał być i napis i tunel. Ale ich nie było. Stała za to jakaś kamizelka, z której – jak kukułka w zegarze – wyłaniała się mała główka skrzecząc: ”dalej, tam!”. Ale gdzie dokładnie, tego już ta cholerna kukuła nie wyskrzeczała. posłuszni jak małe kaczki, wywracając się jedno o drugie i o własne nogi, rzuciliśmy się w kirunku wskazanym przez nieruchomy palec kukuły. W jakimś oszalałym transie biegliśmy wywijając kończynami (poza lewą, z wodą) wbiegaliśmy i staczaliśmy się po schodach, bo jakiś natchniony stwierdził, że przebijemy się przez trybuny. Noł fakin łej. Gdzieś w połowie maratony dookoła stadionu byem cały mokry, oczy zalewał mi pot, a stopy wpadały w poślizg we własnych trampkach. Ktoś kazał się nam wrócić. Zapłakałem, ale pobiegłem do wskazanych przez drugą kukułę namiotów z kolejnym zaglądaniem do biletów, butelek i innych otworów.

Wreszcie zobaczyłem światełko w tunelu. Dosłownie. Z wielkiego tunelu, po przebiegnięciu sprintem dookoła stadionu zobaczyłem ogromny tunel, który minęli maniacy z pierwszej dziesiątki, która była przede mną. Byłem już na kolanach, ale krzyknąłem przedostatnim wydechem “E, to tu!”, ale zanim dali radę się zatrzymać minęła jakąś chwilka. Ci zaś, którzy biegli za mną potrzebowali chwilę na dobiegnięcie do liderów. I tym sposobem, na kolanach, na rękach, na czym się dało biegłem przez tunel na stadion jak samotny maratończyk i w tym stylu wczołgałem się na płytę. nawet mnie nie sprawdzali za bardzo przy kolejnej bramce, tylko podnieśli i ktoś szepnął: “leć!”.

Do barierek przy scenie miałem ileś. I l e ś. Nie wiem ile, bo nic nie widziałem. Oczy miałem kompletnie zalane potem i nie dało się tego opanować, bo napływał falami z czoła. Mimo podejrzenia zgonu ruszyłem cwałem przypalanego tapira. Wpadłem na coś miękkiego. Przestałem się ruszać, ktoś coś mówił, ktoś ocierał czerwone z przepocenia oczy, ktoś próbował robić usta usta, ale nie odwzajemniłem uczucia, więc przestał.
Kto wie, może niestety? Po chwili odzyskałem minimalny oddech. Wszystko pulsowało: w uszach słyszałem w zwolnionym tempie dudnienie otyłego mamuta, gałki oczne nadymały mi się i flaczały jak podgardle ropucha w zalotach. Nawet na twarzy czułem pulsującą wilgoć – dopiero po chwili okazało się, że pulsującym chlustem zalewała ją woda z butelki, na której mimowolnie zaciskała się moja dłoń, wylewając prawie całą zawartość w kompletnie niekontrolowanych skurczach. Ale dotarłem! Stałem przy samych barierkach, obok fanklubu Stonesów, który kompletnie niezgrzany jakimś cudem stał tam spokojnie od jakiegoś czasu.

Potem było czekanie i świetny support – Trombone Shorty & Orleans Avenue, który wiedział, za co mu płacą. Dobrze rozbujał stadion, czym pewnie zyskał kolejnych ciekawych, co to za koleś z bandem, którego granie nie tylko nie niecierpliwiło nas, docierających tu w skwarze, zawale i patologicznym upoceniu, ale dobrze bawiło. Przed samym koncertem jeden z technicznych Stonesów (wtajemniczonym znany z filmów dokumentalnych o trasach Stonesów) podrzucił wybrańcom pod sceną listę utworów przygotowaną na ten wieczór (taką samą, jak wcześniej u sióstr i braci Czechów w Pradze). A że dobry był chłop, to i na chwilę przestawił ratujące później Micka przed ugotowaniem wentylatory w naszą stronę. Niech otaczają cię białe obłoki najlepszej jakości, dobry człowieku!

A potem wyszli sobie na scenę i świat zaczął się od nowa.

Keith niezbyt dbale szarpnął struny, Charlie wbił nas w rytm, siedząc przy bębnach – jak to on – prosto jak przy stole. Ronnie dogrywał na strunach, co mu tam akurat wpadło do głowy, a Mick rozpoczął swój maraton biegania, tańczenia i przy tym wszystkim śpiewania. Sorry tradycjo, Bóg objawił się w czterech osobach i wygrał.

Nie ma co opisywać całego koncertu. Wiem, że to był jedyny koncert, na który nie mogłem nie iść, a jeśli nie poszedłbym – byłbym większym idiotą od dziennikarzy, którzy nie zrobili wywiadu z Noe przed wejściem na arkę. Nawet nie chce mi się analizować, na ile to wszystko jest biznes, technika i dobry marketing sprzedający od lat podobny towar. Ja po prostu wiem, że w tym wypadku jest co sprzedawać, a biznes jest tylko opakowaniem dźwięków, które i tak się obronią, nawet jakby były grane w garażu. Oni są geniuszami, tak jak Beatlesi. Tyle, że mniej uczesanymi, na szczęście.

Tak, doprowadzałem się, razem z sąsiadami, do utraty głosu i tchu. Tak, skakałem i ryczałem kolejne wersy kompletne bez opamiętania. Tak, straciłem przytomność po tym, jak Mick podszedł jakieś dwa metry ode mnie i machaliśmy w swoją stronę palcami wskazującymi. Tak, zaświadczam: Keith Richards naprawdę żyje, to on. Nie, nie złapałem pałek rzuconych po koncercie przez Charliego, za to Ronnie stał sobie tuż obok właściwie i grał uradowany jak chłopak, który właśnie dostał pierwszą gitarę .

A, i raz straciłem wszelki rozum i hamulce. Kiedy usłyszałem pierwszy akord “Honky Tonk Woman” opuściło mnie wszystko, co cywilizowane i nim wybrzmiał do końca, rzuciłem się na oślep przed siebie, w ludzi, w barierki, w ochroniarza, drąc się jak poparzony “Yeeeeeeaaaaaaaaah!!!!”. Zamroczyło mnie zupełnie. To musiało być jakoś widowiskowe, bo parę osób wybuchnęło śmiechem i nawet oklaski dostałem, zanim do riffu Keitha dołączył Charlie na bębnach. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to większym szokiem, niż pierwszy orgazm. Z tym, że koncertowego zamroczenia nie da się powtórzyć.

W czasie dwóch ostatnich utworów błagaliśmy z sąsiadami pod sceną, żeby już przestali grać, bo byliśmy na skraju fizycznego wycieńczenia. W tym samym czasie Mick hasał po scenie, jakby właśnie z urlopu wrócił. Ile kilometrów zrobił w czasie tego wieczoru? Do cholery! Przecie on też nie jest na baterie!

Przed koncertem wymyśliłem sobie, że można by go reklamować znanym logo jęzora podpisanym hasłem polish me good, co ma i po angielsku i w polskim brzmieniu chyba tę stonesowską przewrotność i nieprzyzwoitość.

Jea. They polished me good. Satysfakszyn garantiid.

Wypłynąłem wreszcie z innymi ze stadionu, dopłynąłem do metra i samochodu, spod którego wypiłem kałużę, ale nie pomogło. Zajechałem na stację benzynową, na której już czatowali inni koncertowicze, ale była północ i jakieś rozliczenia na stacji robili. To samo na kolejnej. Dopiero na trzeciej zlitowała się nad nami pani za kasą (niech i ją prowadzą białe ścieżki najlepszej jakości!) i pozwoliła nam wypić wszystko, co mieli na półkach, a zapłatę odroczyć o kwadrans, póki kasy odblokują. Z paroma osobami padliśmy sobie w ramiona przed odjazdem. Niektórzy, jak ja, samotni jeźdźcy w nocy; inni z nowymi, poznanymi na koncercie miłościami do końca życia (lub nocy); jeszcze inni w komplecie z dzieciakami i żonami czy mężami i innymi partnerami.

Piszę to pół roku po koncercie i cwale, którym przebiegliśmy – jak dzikie konie – maraton z bramek na płytę. Świat kręci się dalej, kamienie nadal się toczą z satysfakcją. Ale moja lewa dłoń już niczego spokojnie nie chwyci, tylko pulsuje sobie w nieskończoność.

A jak Wy macie z koncertami? 🙂

Artykuł O tym, jak stoczyłem się między kamienie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/feed/ 0 40
Uśmiech smutnego faceta http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/ http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/#respond Tue, 23 Oct 2018 13:19:18 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=431 Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu. Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam. Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale. Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych. To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie. Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa? Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca. Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu. Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać. Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła. I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.          Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.    “Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia. Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny. PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu.

Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam.

Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale.

Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych.

Firth Of Fifth – z genialnym wstępem na perkusji – przechodzi w I Know What I Like. Phil z Genesis na koncercie w Rzymie. Jeden z moich ulubionych numerów z Colinsem na bębnach i wokalu.

To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie.

Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa?

Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca.

Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu.

Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać.

Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła.

I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.         

Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.   

“Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia.

Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny.

PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.
276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/feed/ 0 431
Mój muzyczny Top 10 roku 2017 http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/ http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/#comments Sun, 31 Dec 2017 20:16:34 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=331 Gdybym miał swój Top Wszech Czasów, na pierwszym miejscu byłby Brothers In Arms Dire Straits, na drugim Innuendo Queen, a na trzecim wymiennie kilka utworów. Ale co roku jest trochę inaczej z utworami, które pojawiają się na jakiś czas, wracają po latach lub atakują znienacka. W notowaniach jestem słaby, bo zbyt dużo przetasowań mam w głowie na minutę słuchania, ale – niech będzie. Zaglądnę do głowy, co mi w tym roku nie dawało spokoju. To będzie umowna dziesiątka, bo nie ma tu choćby powrotu do Billy Joela, ani Abby, którą zupełnie na nowo odkryłem, nie będzie też Bruce’a Springsteena ani moich odkrywek muzyki, którą grałem w audycjach. Będzie zatem Top Ten Tego bardziej niż porządne top Ten, ale co tam. 10. Jaromír Nohavica – Pane Prezidente Miałem problem, czy przypadkiem nie Malé české blues (Doprdele práce), ale to był rok pod znakiem Václava Havla, więc to właśnie Pane Prezidente otwiera dziesiątkę. Skarga człowieka, któremu zmiany odbierają pewność życia, burzą rodzinę i doprowadzają do prostych zdań kierowanych do tego, który strzeże konstytucji. Nie jest to, jak się niektórym zdawało, laurka dla Havla. Ale też nie jest to polityczny protest song. I choć to ówczesny prezydent Czech jest adresatem skarg – jaki inny znany polityk zasługuje na taki język i taką otwartość, na ludzką bezpośredniość? Czytajcie Havla. Słuchajcie Nohavicy. 9. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Sztajger Po latach znów odkryłem Kyksa. Nieprawdopodobny świadek bluesa i Górnego Śląska. Z braci Skrzeków to on miał się zająć normalną robotą, więc poszedł robić na kopalnia. Co z tego, skoro w kieszeni i tak nosił organki i tam, na urobionych kopcach węgla siadał i grał. W końcu wybrał bluesa i napisał tę piosenkę o rozstaniu z kopalnią. Ale to też rozpisana na bluesowe takty śląska filozofia pracy: “Byle dobrześ robił to”– tak uczyłeś, tak uczyłeś mie, pamiyntosz?Wszystko jedno o co szło:“Jak coś robisz – to rzecz świynto!”. Przyznaję, tu nad warszawską Wisłą, głos Kyksa objął mnie jak krajobrazy mojego heimatu – i coś znów mocniej poruszył. 8. Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – I Need Never Get Old Za cholerę nie pamiętam, jak do mnie Rateliff dotarł, chyba przez przypadkowo zapętloną na YT piosenkę S.O.B. A potem usłyszałem TO i nie dało mi spokoju. Zacny głos, tętno jak trzeba, poczucie humoru i bez upiększania zbytniego. 7. Eric Clapton & Steve Winwood – Presence of the Lord Właśnie to wykonanie, a nie oryginalne z albumu supergrupy Blind Faith. Clapton jest Bogiem i każdy przytomny człowiek o tym wie. Do tego otacza się herosami, a takim jest Steve Winwood, który tu na koncercie dołączył na klawiszach i dośpiewał swoje partie. Przepiękny utwór. Przez niemal cały rok wracał do mnie choć kilka razy w miesiącu. Przy okazji Claptona – jeśli miałbym wybierać koncertowy Top Ten, to na szczycie byłby m.in. The Crossroads Guitar Festival, jedno z flagowych przedsięwzięć Claptona ostatniej dekady. Obym zdążył tam pojechać na którąś z kolejnych edycji. 6. Robert Palmer – She Makes My Day Ktoś, kto wymyślił Palmera, powinien był zadbać o nieco większą publiczność dla niego. Dla mnie – jeden z najbardziej niedocenianych artystów. Z drugiej strony – właściwie jakoś niszowy, głównie przez skłonność do łączenia gatunków, eksperymentowania z brzmieniami i upartością chodzenia po własnych ścieżkach. Poza I’ll be yours baby tonight (z UB40) oraz Addicted to love często mało kojarzony. Do mnie wraca co jakiś czas, głównie płytą Don’t Explain oraz piosenką z wcześniejszego albumu Heavy Nova. To właśnie ten wynalazek Palmera na moim miejscu szóstym w tym roku. 5. Joe Cocker & Jennifer Warnes – Up Where We Belong Widzieliście kiedyś, jak Al Pacino wsłuchuje się w Joe Cockera? No, to tu zobaczycie, jeśli uważnie obejrzycie. Od Joe nie odkleję się nigdy chyba. Ten facet, mimo i z całą swoją historią zaprzepaszczania talentu i szans w karierze, pozostał absolutnym geniuszem głosu. Być może był jedynym wokalistą, który czysto śpiewał nawet ciszę – tam, gdzie chrypa stawała się niesłyszalna już, a wiadomo, że on dalej śpiewał. Tu pojawił się z Jennifer Warnes, w Polsce znaną głównie z duetu z Billem Medleyem w piosence do filmu “Dirty Dancing”. On z głosem zszywającym czarnego, białego bluesa z soulem, popem i rockiem – ona z elegancją, finezją i lekkości perfekcji. Jedno z najpiękniejszych słuchowisk o głosie bestii i pięknej. 4. Eric Clapton & Tim Carmon – Old Love Inaczej nie da się zapisać wykonawców. Clapton już się pojawił wcześniej i mógłby jeszcze kilka razy. Ale tu połowę wykonania robi Tim Carmon, klawiszowiec grając z Dylanem, Santaną, Crow, McCartneyem, Hancockiem i innymi. Fantastyczne solo klawiszowe, zachwycony Clapton i moja obawa, że być może jednak można ilością odtworzeń zajechać YT jak kiedyś kasetę magnetofonową. Na szczęście jeszcze coś da się usłyszeć. Zróbcie sobie trochę czasu na ten cud radości grania jednej z najbardziej koncertowych ballad Claptona. 3. George Harrison – What Is Life Mój ulubiony Beatles, ulubiony Wilbury i w ogóle ulubiony George. Zakażdym razem odkrywam coś nowego w jego gitarach. Z jakichś powodów również jego wokal, a zwłaszcza kompozycje są mi bliższe, niż hity spółki Lennon-McCartney. Te drugie są genialne, ale to George mówi do mnie, a nie do publiczności.  Przepadłem po usłyszeniu niemal trzydzieści lat temu płyty Cloud Nine. Poniższa zaś piosenka reanimowała mnie w tym roku z dennych smutków. A do tego wszystkiego Emma Rubinowitz z San Francisco Ballet, dla której można oderwać się od wielu spraw, byle nie odrywać oczu od jej ruchu. I w tym tańcu Emmy czuję radość życia George’a. 2. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Nikt nie zna swej godziny Dlatego, że to jest blues do szpiku każdego dźwięku, z jakiego się składa i którym fedruje do środka duszy lub miejsca po niej.Dlatego, że jedynym człowiekiem, który zaśpiewałby to również przejmująco byłby Joe Cocker.I dlatego, że to tekst, który mnie wyrywa z pobieżności życia: Tu noc nastaje szybkoZ nieba się sypie rdzaMłody się staje starymNikt nie zna swego dnia A może tak doprowdyKożdy tu dobrze wiyI widzi jak cierpliwieDorasta do nas śmierć Za oknem liść zielonyMoże ostatni liśćLepią się moje dłonieBo nie wiem dokąd iść 1. Genesis – Firth of Fifth Nie wiem, czy tak naprawdę jednak to Kyks nie powinien być na pierwszym miejscu. Ale jednak będzie Genesis i tylko w tym wykonaniu Firth of Fifth. Wszystko przez to, jak Phil rozpoczyna całość na bębnach i to, co wyprawia dalej (razem z Chesterem Thompsonem zresztą, siedzącym za drugim zestawem). Do zagrania tego będę potrzebował jeszcze roku prób, ale co tam. Dzięki tej piosence znów zamarzyło mi się grać w zespole, siadać za bębnami i mieć nadzieję, że krople potu ominą oczy. Z samych trzewi progresywnego rocka – kiedy Phil już nie siada za perkusją, a na kolejne płyty i trasy Genesis raczej się nie zapowiada – mój numer jeden muzycznego roku 2017: * * * Na koniec jeszcze coś, co nie mieści się w żadnych notowaniach, a mnie od kilku lat zasysa w przestrzenie poza linię szaleństwa. Rik Mayall i Ade Edmonson stworzyli na Wyspach coś, co nazywano potem komedią alternatywną, a ja wolę nazywać punkową. W latach dziewięćdziesiątych zrobili kolejną sceniczną wersję ostatecznego wariactwa. I tam Ade wyrwał serce kryjące się w Child In Time Deep Purple i zrobił z nim to, co widać. Nie wiem, może trzeba dać się wcześniej zniewolić konwencji. Dla mnie już nic nie jest takie samo po tym porywie muzycznym  Dziękuję za uwagę i na koniec TO [od 0:22:35 do 0:23:50 ]:

Artykuł Mój muzyczny Top 10 roku 2017 pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Gdybym miał swój Top Wszech Czasów, na pierwszym miejscu byłby Brothers In Arms Dire Straits, na drugim Innuendo Queen, a na trzecim wymiennie kilka utworów. Ale co roku jest trochę inaczej z utworami, które pojawiają się na jakiś czas, wracają po latach lub atakują znienacka. W notowaniach jestem słaby, bo zbyt dużo przetasowań mam w głowie na minutę słuchania, ale – niech będzie. Zaglądnę do głowy, co mi w tym roku nie dawało spokoju. To będzie umowna dziesiątka, bo nie ma tu choćby powrotu do Billy Joela, ani Abby, którą zupełnie na nowo odkryłem, nie będzie też Bruce’a Springsteena ani moich odkrywek muzyki, którą grałem w audycjach. Będzie zatem Top Ten Tego bardziej niż porządne top Ten, ale co tam.

10. Jaromír Nohavica – Pane Prezidente

Miałem problem, czy przypadkiem nie Malé české blues (Doprdele práce), ale to był rok pod znakiem Václava Havla, więc to właśnie Pane Prezidente otwiera dziesiątkę. Skarga człowieka, któremu zmiany odbierają pewność życia, burzą rodzinę i doprowadzają do prostych zdań kierowanych do tego, który strzeże konstytucji. Nie jest to, jak się niektórym zdawało, laurka dla Havla. Ale też nie jest to polityczny protest song. I choć to ówczesny prezydent Czech jest adresatem skarg – jaki inny znany polityk zasługuje na taki język i taką otwartość, na ludzką bezpośredniość? Czytajcie Havla. Słuchajcie Nohavicy.


9. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Sztajger

Po latach znów odkryłem Kyksa. Nieprawdopodobny świadek bluesa i Górnego Śląska. Z braci Skrzeków to on miał się zająć normalną robotą, więc poszedł robić na kopalnia. Co z tego, skoro w kieszeni i tak nosił organki i tam, na urobionych kopcach węgla siadał i grał. W końcu wybrał bluesa i napisał tę piosenkę o rozstaniu z kopalnią. Ale to też rozpisana na bluesowe takty śląska filozofia pracy:

“Byle dobrześ robił to”
– tak uczyłeś, tak uczyłeś mie, pamiyntosz?
Wszystko jedno o co szło:
“Jak coś robisz – to rzecz świynto!”.

Przyznaję, tu nad warszawską Wisłą, głos Kyksa objął mnie jak krajobrazy mojego heimatu – i coś znów mocniej poruszył.


8. Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – I Need Never Get Old

Za cholerę nie pamiętam, jak do mnie Rateliff dotarł, chyba przez przypadkowo zapętloną na YT piosenkę S.O.B. A potem usłyszałem TO i nie dało mi spokoju. Zacny głos, tętno jak trzeba, poczucie humoru i bez upiększania zbytniego.


7. Eric Clapton & Steve Winwood – Presence of the Lord

Właśnie to wykonanie, a nie oryginalne z albumu supergrupy Blind Faith. Clapton jest Bogiem i każdy przytomny człowiek o tym wie. Do tego otacza się herosami, a takim jest Steve Winwood, który tu na koncercie dołączył na klawiszach i dośpiewał swoje partie. Przepiękny utwór. Przez niemal cały rok wracał do mnie choć kilka razy w miesiącu. Przy okazji Claptona – jeśli miałbym wybierać koncertowy Top Ten, to na szczycie byłby m.in. The Crossroads Guitar Festival, jedno z flagowych przedsięwzięć Claptona ostatniej dekady. Obym zdążył tam pojechać na którąś z kolejnych edycji.


6. Robert Palmer – She Makes My Day

Ktoś, kto wymyślił Palmera, powinien był zadbać o nieco większą publiczność dla niego. Dla mnie – jeden z najbardziej niedocenianych artystów. Z drugiej strony – właściwie jakoś niszowy, głównie przez skłonność do łączenia gatunków, eksperymentowania z brzmieniami i upartością chodzenia po własnych ścieżkach. Poza I’ll be yours baby tonight (z UB40) oraz Addicted to love często mało kojarzony. Do mnie wraca co jakiś czas, głównie płytą Don’t Explain oraz piosenką z wcześniejszego albumu Heavy Nova. To właśnie ten wynalazek Palmera na moim miejscu szóstym w tym roku.


5. Joe Cocker & Jennifer Warnes – Up Where We Belong

Widzieliście kiedyś, jak Al Pacino wsłuchuje się w Joe Cockera? No, to tu zobaczycie, jeśli uważnie obejrzycie. Od Joe nie odkleję się nigdy chyba. Ten facet, mimo i z całą swoją historią zaprzepaszczania talentu i szans w karierze, pozostał absolutnym geniuszem głosu. Być może był jedynym wokalistą, który czysto śpiewał nawet ciszę – tam, gdzie chrypa stawała się niesłyszalna już, a wiadomo, że on dalej śpiewał. Tu pojawił się z Jennifer Warnes, w Polsce znaną głównie z duetu z Billem Medleyem w piosence do filmu “Dirty Dancing”. On z głosem zszywającym czarnego, białego bluesa z soulem, popem i rockiem – ona z elegancją, finezją i lekkości perfekcji. Jedno z najpiękniejszych słuchowisk o głosie bestii i pięknej.


4. Eric Clapton & Tim Carmon – Old Love

Inaczej nie da się zapisać wykonawców. Clapton już się pojawił wcześniej i mógłby jeszcze kilka razy. Ale tu połowę wykonania robi Tim Carmon, klawiszowiec grając z Dylanem, Santaną, Crow, McCartneyem, Hancockiem i innymi. Fantastyczne solo klawiszowe, zachwycony Clapton i moja obawa, że być może jednak można ilością odtworzeń zajechać YT jak kiedyś kasetę magnetofonową. Na szczęście jeszcze coś da się usłyszeć. Zróbcie sobie trochę czasu na ten cud radości grania jednej z najbardziej koncertowych ballad Claptona.


3. George Harrison – What Is Life

Mój ulubiony Beatles, ulubiony Wilbury i w ogóle ulubiony George. Zakażdym razem odkrywam coś nowego w jego gitarach. Z jakichś powodów również jego wokal, a zwłaszcza kompozycje są mi bliższe, niż hity spółki Lennon-McCartney. Te drugie są genialne, ale to George mówi do mnie, a nie do publiczności.  Przepadłem po usłyszeniu niemal trzydzieści lat temu płyty Cloud Nine. Poniższa zaś piosenka reanimowała mnie w tym roku z dennych smutków. A do tego wszystkiego Emma Rubinowitz z San Francisco Ballet, dla której można oderwać się od wielu spraw, byle nie odrywać oczu od jej ruchu. I w tym tańcu Emmy czuję radość życia George’a.


2. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Nikt nie zna swej godziny

Dlatego, że to jest blues do szpiku każdego dźwięku, z jakiego się składa i którym fedruje do środka duszy lub miejsca po niej.
Dlatego, że jedynym człowiekiem, który zaśpiewałby to również przejmująco byłby Joe Cocker.
I dlatego, że to tekst, który mnie wyrywa z pobieżności życia:

Tu noc nastaje szybko
Z nieba się sypie rdza
Młody się staje starym
Nikt nie zna swego dnia

A może tak doprowdy
Kożdy tu dobrze wiy
I widzi jak cierpliwie
Dorasta do nas śmierć

Za oknem liść zielony
Może ostatni liść
Lepią się moje dłonie
Bo nie wiem dokąd iść


1. Genesis – Firth of Fifth

Nie wiem, czy tak naprawdę jednak to Kyks nie powinien być na pierwszym miejscu. Ale jednak będzie Genesis i tylko w tym wykonaniu Firth of Fifth. Wszystko przez to, jak Phil rozpoczyna całość na bębnach i to, co wyprawia dalej (razem z Chesterem Thompsonem zresztą, siedzącym za drugim zestawem). Do zagrania tego będę potrzebował jeszcze roku prób, ale co tam. Dzięki tej piosence znów zamarzyło mi się grać w zespole, siadać za bębnami i mieć nadzieję, że krople potu ominą oczy. Z samych trzewi progresywnego rocka – kiedy Phil już nie siada za perkusją, a na kolejne płyty i trasy Genesis raczej się nie zapowiada – mój numer jeden muzycznego roku 2017:


* * *

Na koniec jeszcze coś, co nie mieści się w żadnych notowaniach, a mnie od kilku lat zasysa w przestrzenie poza linię szaleństwa. Rik Mayall i Ade Edmonson stworzyli na Wyspach coś, co nazywano potem komedią alternatywną, a ja wolę nazywać punkową. W latach dziewięćdziesiątych zrobili kolejną sceniczną wersję ostatecznego wariactwa. I tam Ade wyrwał serce kryjące się w Child In Time Deep Purple i zrobił z nim to, co widać. Nie wiem, może trzeba dać się wcześniej zniewolić konwencji. Dla mnie już nic nie jest takie samo po tym porywie muzycznym  Dziękuję za uwagę i na koniec TO [od 0:22:35 do 0:23:50 ]:

Artykuł Mój muzyczny Top 10 roku 2017 pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/feed/ 2 331
Na brzegu nieba http://dawidzmuda.pl/na-brzegu-nieba/ http://dawidzmuda.pl/na-brzegu-nieba/#respond Mon, 26 Dec 2016 17:16:10 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=225 W tym już wystarczająco się wydarzyło. Dokładnie 24 godziny temu siadałem do tekstu o Ricku Parfittcie, zmarłemu w Wigilię gitarzyście Status Quo. Dwie godziny temu BBC wystukało mi na monitorze jakiegoś newsa o George’u Michaelu. Kliknąłem, gapiłem się w ekran i przeszło mi przez myśl, że muszę być potwornie niewyspany, skoro mam przewidzenia takich informacji. Zanim zdążyłem sprawdzić tę wiadomość, o śmierci Georga Michaela pisali już wszyscy, a internet zalany był głosem, który jako jeden z nielicznych nie ucichł, kiedy zrobiły to jego lata osiemdziesiąte. Prawie nic tu nie napiszę, bo George’a słuchałem muzycznie, a nie czytałem biograficznie. Wybrałem sześć piosenek, które z jakichś powodów są mi bliskie na tyle, żeby chcieć o tym opowiedzieć trzema zdaniami. Czytać nie trzeba, słuchać zdecydowanie warto. Po rozwiązaniu (a nie rozpadzie) zespołu Wham! George wydał balladę ballad, czyli Careless Whisper (już solową, ale sygnowaną jeszcze z połówką Wham!, Andrew Ridgeley’em). Kto się do tej pieśni nie ściskał w tańcu z kolejnymi, jedynymi miłościami gdzieś nad morzem, na dyskotekach lat osiemdziesiątych – w ogóle nie ma pojęcia, co to jest romantyzm, miłość i w ogóle gówno wie o tańcach godowych. Ale nie o godach miało być. Paul Gambaccini, legenda listy przebojów Billboardu twierdzi, że Wham! był właściwie tylko rozgrzewką Georga do kariery solowej, rozpoczętej na dobre płytą i singlem Faith. Dla Eltona Johna George Michael był wtedy ucieleśnieniem Elvisa z czasów, kiedy ten ostatni nosił skórzane kurtki i gitarę przewieszoną przez ramię. Wiara – jak mówił później sam George – w falliczną moc gryfu i nowy image, wystrzeliły go wyżej, niż mógł przypuszczać. Wtedy, jesienią 1987 roku, rozpoczął się nie tylko nowy okres kariery autora Last Christmas, ale i kolejna era popu. A jednym ze sprawców całego zamieszania był ten gitarowy wstęp [od 0:55]: Z tej samej płyty pochodzi utwór, który jest jedynym wytłumaczeniem, dlaczego ten krzywy tekst po nocy piszę. Był rok ’87, może już ’88. W sobotnie wieczory gasiłem światło, zostawiałem tylko małą lampkę pod meblami. Pokój był zamknięty, a ja urządzałem pierwsze studio. Na biurku stawiałem monofoniczne radio Lena, a tuż obok kładłem stary, kasetowy magnetofon z kropkami zewnętrznego mikrofonu przytkniętymi do głośnika radia. Był głos Marka Niedźwieckiego, półmrok i piosenka, która chyba zawsze będzie mnie wynosić tam, skąd wyobraźnia lepiej widzi świat: Dwa lata później pojawił się pewien singiel, do którego za chwilę wrócę. Ale w kwietniu 1991 roku na stadionie Wembley – który zresztą George Michael znał dobrze – odbył się koncert upamiętniający życie i twórczość zmarłego parę miesięcy wcześniej Freddiego Mercury’ego (według niektórych było to zamknięcie ery stylu stadionowego koncertowania lat ‘80). Poza członkami Queen ich piosenki wykonywało kilkudziesięciu innych muzyków. Wokaliści kombinowali przy tonacjach i liniach melodycznych, żeby “dociągnąć”. Jednak wśród tych, którzy pojawili się tam śpiewać, a nie kombinować, George Michael był absolutną gwiazdą. Przyznaję: ja, stary i maniakalny fan Freddiego, częściej włączam wykonanie George’a. Energia jaką wydobył z tego klasyka jest niepodrabialna: Dwa lata po sukcesie krążka Faith do sklepów i na ekrany MTV trafia płyta Listen Without Prejudice vol. 1. Jednym z największych przebojów była piosenka Freedom! ‘90, a stała się nim z wielu powodów. Były nimi oczywiście wyniki sprzedażowe, były nowe dźwięki i świetna produkcja. Ale był też teledysk nakręcony przez Davida Finchera. I nie ma co kryć: dzieci kwiaty miały swoją wolną miłość w przyczepach kempingowych, która swój początek miała w słodkim zapachu trawki. Myśmy mieli pierwsze, zadymione papierosami i zaduchem piwa kluby III RP i pragnienie natychmiastowej, choćby i monodramatycznej miłości, uwalniane przez uparowaną Cindy Crawford w teledysku Finchera lub Helen Christensen z Wicked Game Chrisa Isaaca. Gdyby nie te i inne rozruszniki pierwszych uwzniośleń cielesnych, zostałaby nam wątpliwa radość lektury pierwszych razów w niemieckim Bravo. Nam. Chłopakom. Po latach – kiedy na wiele znajomości już było za późno – dowiedziałem się, że jednak dziewczynom też: Wróćmy jednak jeszcze w czasie. Po sukcesie Wham! George szukał nowego miejsca dla siebie i na brak pomysłów nie mógł narzekać. Zaproponowano, by nagrali tę piosenkę wspólnie. Do studia przyjechał pierwszy, dwa dni przed nią. Nagrał swoje partie i czekał. Ciekawe, czy już wtedy wiedział, że jeden z jego idoli – Freddie Mercury – nie tylko chciał śpiewać jak ona, ale po prostu chciał nią być? Tyle, że Freddie zaledwie chciał. A z Arethą Franklin zaśpiewał na początku solowej kariery właśnie George Michael. Podobno nie chciała go przytłoczyć swoim głosem i pozycją. Tak było w studio. Ale już na płycie i teledysku (złote lata MTV!) przeplatały się dwa głosy zasłuchane w soul i Motown, dwie energie, które pokazały, jak mało mogą znaczyć różnice w doświadczeniu showbiznesowym, o ile ludzie wzajemnie wyzwalają talenty. Stylistyka być może dziś nie każdego przekona. Ale energia, jaka pulsuje w tej piosence – wybuchłaby dziś z taką samą siłą. Przetrwał lata ’80, a dekadę później jego utwory królowały na dyskotekach i klubach. Stare były nadal grane, a nowe dzielnie torowały sobie drogę do uszu, ciał i pamięci słuchaczy. Przestałem śledzić poczynania George’a Michaela gdzieś pod koniec lat ’90. Jego muzyka stała się dla mnie zbyt klubowa, a ostatnią jego płytą, jakiej z przyjemnością słuchałem była Older z 1996 roku. Klasa, jaką stworzył powodowała i powoduje jednak, że wcześniejszych albumów do dziś słucham z taką samą przyjemnością. Nie tylko przez powroty mód muzycznych. Po pierwsze, to jest najlepszy z dobrych popów. Po drugie, to muzyka, z którą dojrzewałem i dzięki której sięgałem nie tylko po Queen, Led Zeppelin, Dżem czy Tinę Turner. Towarzyszyła mi przez wszystkie te lata nie z oddali, ale na co dzień – kiedyś z kaset, potem z CD, a teraz z mp3 i serwisów internetowych.Kiedy dotarło do mnie, że zostaje już tylko muzyka i nie dowiem się, jaki będzie siedemdziesięcioletni George, pierwszym tytułem, który przyszedł mi do głowy był ten, jeszcze z duetu Wham! Jeśli zagram audycję z jego piosenkami, zakończę pewnie Praying For Time. Ale tu, na koniec, będzie skocznie. Bo jeśli jest jakieś niebo, to George wybija rytm na jego skraju. W jednym z wywiadów powiedział: Nie obawiam się tego, że ludzie mogliby mnie więcej nie zobaczyć. Moje dokonania są dobrze zabezpieczone. Jeśli jutro wpadłbym pod autobus, ludzie wciąż będą pamiętać, co zrobiłem i będą się mogli tym cieszyć. Mam szczęście. Ciągle powstaje wspaniała muzyka, a część z niej latami nie jest grana. Tymczasem moja, z jakichś powodów, znajduje sobie miejsce. To niesamowite czuć, że się to osiągnęło. Dodał, że chciałby tworzyć do końca życia. I tworzył.​Niezależnie od tego, jak często i dlaczego gościł na stronach kolorowych magazynów, jaką część zysków przekazywał na cele charytatywne i ile kontrowersji budził swoimi kolejnymi wcieleniami – zostanie w pamięci jako muzyk, który pokazał, co to znaczy dobry pop. Muzyk, nie piosenkarz z castingu.

Artykuł Na brzegu nieba pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
W tym już wystarczająco się wydarzyło. Dokładnie 24 godziny temu siadałem do tekstu o Ricku Parfittcie, zmarłemu w Wigilię gitarzyście Status Quo. Dwie godziny temu BBC wystukało mi na monitorze jakiegoś newsa o George’u Michaelu. Kliknąłem, gapiłem się w ekran i przeszło mi przez myśl, że muszę być potwornie niewyspany, skoro mam przewidzenia takich informacji. Zanim zdążyłem sprawdzić tę wiadomość, o śmierci Georga Michaela pisali już wszyscy, a internet zalany był głosem, który jako jeden z nielicznych nie ucichł, kiedy zrobiły to jego lata osiemdziesiąte.

Prawie nic tu nie napiszę, bo George’a słuchałem muzycznie, a nie czytałem biograficznie. Wybrałem sześć piosenek, które z jakichś powodów są mi bliskie na tyle, żeby chcieć o tym opowiedzieć trzema zdaniami. Czytać nie trzeba, słuchać zdecydowanie warto. Po rozwiązaniu (a nie rozpadzie) zespołu Wham! George wydał balladę ballad, czyli Careless Whisper (już solową, ale sygnowaną jeszcze z połówką Wham!, Andrew Ridgeley’em). Kto się do tej pieśni nie ściskał w tańcu z kolejnymi, jedynymi miłościami gdzieś nad morzem, na dyskotekach lat osiemdziesiątych – w ogóle nie ma pojęcia, co to jest romantyzm, miłość i w ogóle gówno wie o tańcach godowych. Ale nie o godach miało być. Paul Gambaccini, legenda listy przebojów Billboardu twierdzi, że Wham! był właściwie tylko rozgrzewką Georga do kariery solowej, rozpoczętej na dobre płytą i singlem Faith. Dla Eltona Johna George Michael był wtedy ucieleśnieniem Elvisa z czasów, kiedy ten ostatni nosił skórzane kurtki i gitarę przewieszoną przez ramię. Wiara – jak mówił później sam George – w falliczną moc gryfu i nowy image, wystrzeliły go wyżej, niż mógł przypuszczać. Wtedy, jesienią 1987 roku, rozpoczął się nie tylko nowy okres kariery autora Last Christmasale i kolejna era popu. A jednym ze sprawców całego zamieszania był ten gitarowy wstęp [od 0:55]:

Z tej samej płyty pochodzi utwór, który jest jedynym wytłumaczeniem, dlaczego ten krzywy tekst po nocy piszę. Był rok ’87, może już ’88. W sobotnie wieczory gasiłem światło, zostawiałem tylko małą lampkę pod meblami. Pokój był zamknięty, a ja urządzałem pierwsze studio. Na biurku stawiałem monofoniczne radio Lena, a tuż obok kładłem stary, kasetowy magnetofon z kropkami zewnętrznego mikrofonu przytkniętymi do głośnika radia. Był głos Marka Niedźwieckiego, półmrok i piosenka, która chyba zawsze będzie mnie wynosić tam, skąd wyobraźnia lepiej widzi świat:

Dwa lata później pojawił się pewien singiel, do którego za chwilę wrócę. Ale w kwietniu 1991 roku na stadionie Wembley – który zresztą George Michael znał dobrze – odbył się koncert upamiętniający życie i twórczość zmarłego parę miesięcy wcześniej Freddiego Mercury’ego (według niektórych było to zamknięcie ery stylu stadionowego koncertowania lat ‘80). Poza członkami Queen ich piosenki wykonywało kilkudziesięciu innych muzyków. Wokaliści kombinowali przy tonacjach i liniach melodycznych, żeby “dociągnąć”. Jednak wśród tych, którzy pojawili się tam śpiewać, a nie kombinować, George Michael był absolutną gwiazdą. Przyznaję: ja, stary i maniakalny fan Freddiego, częściej włączam wykonanie George’a. Energia jaką wydobył z tego klasyka jest niepodrabialna:

Dwa lata po sukcesie krążka Faith do sklepów i na ekrany MTV trafia płyta Listen Without Prejudice vol. 1. Jednym z największych przebojów była piosenka Freedom! ‘90, a stała się nim z wielu powodów. Były nimi oczywiście wyniki sprzedażowe, były nowe dźwięki i świetna produkcja. Ale był też teledysk nakręcony przez Davida Finchera. I nie ma co kryć: dzieci kwiaty miały swoją wolną miłość w przyczepach kempingowych, która swój początek miała w słodkim zapachu trawki. Myśmy mieli pierwsze, zadymione papierosami i zaduchem piwa kluby III RP i pragnienie natychmiastowej, choćby i monodramatycznej miłości, uwalniane przez uparowaną Cindy Crawford w teledysku Finchera lub Helen Christensen z Wicked Game Chrisa Isaaca. Gdyby nie te i inne rozruszniki pierwszych uwzniośleń cielesnych, zostałaby nam wątpliwa radość lektury pierwszych razów w niemieckim Bravo. Nam. Chłopakom. Po latach – kiedy na wiele znajomości już było za późno – dowiedziałem się, że jednak dziewczynom też:

Wróćmy jednak jeszcze w czasie. Po sukcesie Wham! George szukał nowego miejsca dla siebie i na brak pomysłów nie mógł narzekać. Zaproponowano, by nagrali tę piosenkę wspólnie. Do studia przyjechał pierwszy, dwa dni przed nią. Nagrał swoje partie i czekał. Ciekawe, czy już wtedy wiedział, że jeden z jego idoli – Freddie Mercury – nie tylko chciał śpiewać jak ona, ale po prostu chciał nią być? Tyle, że Freddie zaledwie chciał. A z Arethą Franklin zaśpiewał na początku solowej kariery właśnie George Michael. Podobno nie chciała go przytłoczyć swoim głosem i pozycją. Tak było w studio. Ale już na płycie i teledysku (złote lata MTV!) przeplatały się dwa głosy zasłuchane w soul i Motown, dwie energie, które pokazały, jak mało mogą znaczyć różnice w doświadczeniu showbiznesowym, o ile ludzie wzajemnie wyzwalają talenty. Stylistyka być może dziś nie każdego przekona. Ale energia, jaka pulsuje w tej piosence – wybuchłaby dziś z taką samą siłą.

Przetrwał lata ’80, a dekadę później jego utwory królowały na dyskotekach i klubach. Stare były nadal grane, a nowe dzielnie torowały sobie drogę do uszu, ciał i pamięci słuchaczy. Przestałem śledzić poczynania George’a Michaela gdzieś pod koniec lat ’90. Jego muzyka stała się dla mnie zbyt klubowa, a ostatnią jego płytą, jakiej z przyjemnością słuchałem była Older z 1996 roku. Klasa, jaką stworzył powodowała i powoduje jednak, że wcześniejszych albumów do dziś słucham z taką samą przyjemnością. Nie tylko przez powroty mód muzycznych. Po pierwsze, to jest najlepszy z dobrych popów. Po drugie, to muzyka, z którą dojrzewałem i dzięki której sięgałem nie tylko po Queen, Led Zeppelin, Dżem czy Tinę Turner. Towarzyszyła mi przez wszystkie te lata nie z oddali, ale na co dzień – kiedyś z kaset, potem z CD, a teraz z mp3 i serwisów internetowych.Kiedy dotarło do mnie, że zostaje już tylko muzyka i nie dowiem się, jaki będzie siedemdziesięcioletni George, pierwszym tytułem, który przyszedł mi do głowy był ten, jeszcze z duetu Wham! Jeśli zagram audycję z jego piosenkami, zakończę pewnie Praying For Time. Ale tu, na koniec, będzie skocznie. Bo jeśli jest jakieś niebo, to George wybija rytm na jego skraju.

W jednym z wywiadów powiedział: Nie obawiam się tego, że ludzie mogliby mnie więcej nie zobaczyć. Moje dokonania są dobrze zabezpieczone. Jeśli jutro wpadłbym pod autobus, ludzie wciąż będą pamiętać, co zrobiłem i będą się mogli tym cieszyć. Mam szczęście. Ciągle powstaje wspaniała muzyka, a część z niej latami nie jest grana. Tymczasem moja, z jakichś powodów, znajduje sobie miejsce. To niesamowite czuć, że się to osiągnęło. Dodał, że chciałby tworzyć do końca życia. I tworzył.

Niezależnie od tego, jak często i dlaczego gościł na stronach kolorowych magazynów, jaką część zysków przekazywał na cele charytatywne i ile kontrowersji budził swoimi kolejnymi wcieleniami – zostanie w pamięci jako muzyk, który pokazał, co to znaczy dobry pop. Muzyk, nie piosenkarz z castingu.

Artykuł Na brzegu nieba pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/na-brzegu-nieba/feed/ 0 225
Kapłan złamanych dusz http://dawidzmuda.pl/kaplan-zlamanych-dusz/ http://dawidzmuda.pl/kaplan-zlamanych-dusz/#respond Mon, 07 Nov 2016 16:47:33 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=216 Był jakiś listopad. Chyba. Nie było nikogo w niebieskim prochowcu, zresztą nie wiem, może stanął na chwilę pod oknami małej galerii Miriam. E., niewiele starsza, ale już wtedy mądra bibliotekarka, zupełnie prywatnie zabrała mnie na wieczór z Cohenem, granym przez paru lokalnych bardzo bardów. Miałem czternaście lat, lekki trądzik i jeszcze nie wiedziałem, co robić z ciałem, które interesowało się dziewczętami na szkolnych dyskotekach wcześniej niż rozum. Być może tamten wieczór był moim prawdziwym bierzmowaniem do życia. Było kiczowato, mdło od świec i wzdychania studentek polonistyki, tanich perfum, swędziało od niedostrojonych gitar. Pięknie było. Potem były płyty winylowe i CD, było granie na ogniskach Cohena w tłumaczeniach Zembatego, był lekki szpan na śpiewanie po angielsku, nad ranem, nad kaszubskimi jeziorami z przepalonymi gardłami i nieprzepalonymi słuchaczkami. A potem było w końcu słuchanie, o czym właściwie się śpiewało. Zapominało się i wracało. Kiedy było beztrosko – z głośników zeskakiwała “Tonight will be fine”, kiedy było źle – wracał “Famous Blue Raincoat”. Z czasem, po kolejnych radosnych ucztach miłosnych i rozstrzaskiwanych złudzeniach, słowa piosenek stawały się jak stary koc, który rozumie. Kiedy było miłośnie, grzał obietnicami i baśniami. Kiedy zostawało się z zimnymi stopami, zasłaniał przed własnymi gorzkimi słowami. Pozwalał słuchać jakby się mówiło. Jak na mszy, czasami żałobnej, czasami chwalebnej. Bóg, którego nie ma, daje zazwyczaj złych kapłanów. Czasami jednak, dla zabawy może, zsyła takich, których słowa niemal na pewno nie oszukują. Nie obiecują, nie błogosławią, nie dają nadziei. Bo prawdziwi kapłani nie uleczą złamanych dusz. Oni podrzucają proste słowa, które odsłaniają do końca pragnienia, obnażają uczucia, spalają kadzidła w tęsknotach i krzyżują na skrzyżowanych belkach zazdrości i bezsilności. By pozwolić poczuć do końca. A kapłani, zwłaszcza ci właśnie, co chodzą po brzegach prawdy i złudzeń, miewają swoje trzódki. Ten akapit dopisuję trzy lata później tylko po to, żeby dorzucić ten chór, bo piękny ukłon złożył uśmiechom i łzom: Kapłani złamanych dusz nigdy nie mówią, że się nie boją, czasami drżą w nocy, gdy gorące listy na stoliku odsłaniają pusty fotel. Dlatego wznoszą bezbożne wersy modlitw o taniec do końca miłości, o wspomnienia, o mały dom na pustyni, by o czwartej nad ranem uratować się od beznadziei. A w końcu zanurzają się w bezbolesnej ciszy. Dziś w nocy kapłan z pokolenia królów odłożył kapelusz. Tak się nie odchodzi, Maleńka… / Twoje listy mówią mi, że ciągle tu jesteś, więc dlaczego tak tu samotnie? Panie Cohen, czy można dobrze odejść i nie zostawić po sobie samotności? .. Podobno w każdym słowie płonie światło, wszystko jedno, czy będzie święte czy złamane. Panie Cohen, świętymi słowami zajmuje się już zbyt wielu zarozumialców. Pan pozwoli, panie Cohen, że te złamane będą tu jeszcze brzmiały dla tych z przełamanymi duszami. Będą mieli swój prywatny konfesjonał, z którego nie usłyszą może rozgrzeszenia, ale ciepły, niski głos niedbale mądrego człowieka, który nie każe wiedzieć wszystkiego.

Artykuł Kapłan złamanych dusz pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Był jakiś listopad. Chyba. Nie było nikogo w niebieskim prochowcu, zresztą nie wiem, może stanął na chwilę pod oknami małej galerii Miriam. E., niewiele starsza, ale już wtedy mądra bibliotekarka, zupełnie prywatnie zabrała mnie na wieczór z Cohenem, granym przez paru lokalnych bardzo bardów. Miałem czternaście lat, lekki trądzik i jeszcze nie wiedziałem, co robić z ciałem, które interesowało się dziewczętami na szkolnych dyskotekach wcześniej niż rozum. Być może tamten wieczór był moim prawdziwym bierzmowaniem do życia. Było kiczowato, mdło od świec i wzdychania studentek polonistyki, tanich perfum, swędziało od niedostrojonych gitar. Pięknie było.

Potem były płyty winylowe i CD, było granie na ogniskach Cohena w tłumaczeniach Zembatego, był lekki szpan na śpiewanie po angielsku, nad ranem, nad kaszubskimi jeziorami z przepalonymi gardłami i nieprzepalonymi słuchaczkami. A potem było w końcu słuchanie, o czym właściwie się śpiewało.

Zapominało się i wracało. Kiedy było beztrosko – z głośników zeskakiwała “Tonight will be fine”, kiedy było źle – wracał “Famous Blue Raincoat”. Z czasem, po kolejnych radosnych ucztach miłosnych i rozstrzaskiwanych złudzeniach, słowa piosenek stawały się jak stary koc, który rozumie. Kiedy było miłośnie, grzał obietnicami i baśniami. Kiedy zostawało się z zimnymi stopami, zasłaniał przed własnymi gorzkimi słowami. Pozwalał słuchać jakby się mówiło. Jak na mszy, czasami żałobnej, czasami chwalebnej.

Bóg, którego nie ma, daje zazwyczaj złych kapłanów. Czasami jednak, dla zabawy może, zsyła takich, których słowa niemal na pewno nie oszukują. Nie obiecują, nie błogosławią, nie dają nadziei. Bo prawdziwi kapłani nie uleczą złamanych dusz. Oni podrzucają proste słowa, które odsłaniają do końca pragnienia, obnażają uczucia, spalają kadzidła w tęsknotach i krzyżują na skrzyżowanych belkach zazdrości i bezsilności. By pozwolić poczuć do końca.

A kapłani, zwłaszcza ci właśnie, co chodzą po brzegach prawdy i złudzeń, miewają swoje trzódki. Ten akapit dopisuję trzy lata później tylko po to, żeby dorzucić ten chór, bo piękny ukłon złożył uśmiechom i łzom:

Kapłani złamanych dusz nigdy nie mówią, że się nie boją, czasami drżą w nocy, gdy gorące listy na stoliku odsłaniają pusty fotel. Dlatego wznoszą bezbożne wersy modlitw o taniec do końca miłości, o wspomnienia, o mały dom na pustyni, by o czwartej nad ranem uratować się od beznadziei. A w końcu zanurzają się w bezbolesnej ciszy.

Dziś w nocy kapłan z pokolenia królów odłożył kapelusz.

Tak się nie odchodzi, Maleńka… Twoje listy mówią mi, że ciągle tu jesteś, więc dlaczego tak tu samotnie? Panie Cohen, czy można dobrze odejść i nie zostawić po sobie samotności? ..

Podobno w każdym słowie płonie światło, wszystko jedno, czy będzie święte czy złamanePanie Cohen, świętymi słowami zajmuje się już zbyt wielu zarozumialców. Pan pozwoli, panie Cohen, że te złamane będą tu jeszcze brzmiały dla tych z przełamanymi duszami. Będą mieli swój prywatny konfesjonał, z którego nie usłyszą może rozgrzeszenia, ale ciepły, niski głos niedbale mądrego człowieka, który nie każe wiedzieć wszystkiego.

Artykuł Kapłan złamanych dusz pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/kaplan-zlamanych-dusz/feed/ 0 216