Kultura,  Muzyka,  Recenzje

Mój muzyczny Top 10 roku 2017

Gdybym miał swój Top Wszech Czasów, na pierwszym miejscu byłby Brothers In Arms Dire Straits, na drugim Innuendo Queen, a na trzecim wymiennie kilka utworów. Ale co roku jest trochę inaczej z utworami, które pojawiają się na jakiś czas, wracają po latach lub atakują znienacka. W notowaniach jestem słaby, bo zbyt dużo przetasowań mam w głowie na minutę słuchania, ale – niech będzie. Zaglądnę do głowy, co mi w tym roku nie dawało spokoju. To będzie umowna dziesiątka, bo nie ma tu choćby powrotu do Billy Joela, ani Abby, którą zupełnie na nowo odkryłem, nie będzie też Bruce’a Springsteena ani moich odkrywek muzyki, którą grałem w audycjach. Będzie zatem Top Ten Tego bardziej niż porządne top Ten, ale co tam.

10. Jaromír Nohavica – Pane Prezidente

Miałem problem, czy przypadkiem nie Malé české blues (Doprdele práce), ale to był rok pod znakiem Václava Havla, więc to właśnie Pane Prezidente otwiera dziesiątkę. Skarga człowieka, któremu zmiany odbierają pewność życia, burzą rodzinę i doprowadzają do prostych zdań kierowanych do tego, który strzeże konstytucji. Nie jest to, jak się niektórym zdawało, laurka dla Havla. Ale też nie jest to polityczny protest song. I choć to ówczesny prezydent Czech jest adresatem skarg – jaki inny znany polityk zasługuje na taki język i taką otwartość, na ludzką bezpośredniość? Czytajcie Havla. Słuchajcie Nohavicy.


9. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Sztajger

Po latach znów odkryłem Kyksa. Nieprawdopodobny świadek bluesa i Górnego Śląska. Z braci Skrzeków to on miał się zająć normalną robotą, więc poszedł robić na kopalnia. Co z tego, skoro w kieszeni i tak nosił organki i tam, na urobionych kopcach węgla siadał i grał. W końcu wybrał bluesa i napisał tę piosenkę o rozstaniu z kopalnią. Ale to też rozpisana na bluesowe takty śląska filozofia pracy:

“Byle dobrześ robił to”
– tak uczyłeś, tak uczyłeś mie, pamiyntosz?
Wszystko jedno o co szło:
“Jak coś robisz – to rzecz świynto!”.

Przyznaję, tu nad warszawską Wisłą, głos Kyksa objął mnie jak krajobrazy mojego heimatu – i coś znów mocniej poruszył.


8. Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – I Need Never Get Old

Za cholerę nie pamiętam, jak do mnie Rateliff dotarł, chyba przez przypadkowo zapętloną na YT piosenkę S.O.B. A potem usłyszałem TO i nie dało mi spokoju. Zacny głos, tętno jak trzeba, poczucie humoru i bez upiększania zbytniego.


7. Eric Clapton & Steve Winwood – Presence of the Lord

Właśnie to wykonanie, a nie oryginalne z albumu supergrupy Blind Faith. Clapton jest Bogiem i każdy przytomny człowiek o tym wie. Do tego otacza się herosami, a takim jest Steve Winwood, który tu na koncercie dołączył na klawiszach i dośpiewał swoje partie. Przepiękny utwór. Przez niemal cały rok wracał do mnie choć kilka razy w miesiącu. Przy okazji Claptona – jeśli miałbym wybierać koncertowy Top Ten, to na szczycie byłby m.in. The Crossroads Guitar Festival, jedno z flagowych przedsięwzięć Claptona ostatniej dekady. Obym zdążył tam pojechać na którąś z kolejnych edycji.


6. Robert Palmer – She Makes My Day

Ktoś, kto wymyślił Palmera, powinien był zadbać o nieco większą publiczność dla niego. Dla mnie – jeden z najbardziej niedocenianych artystów. Z drugiej strony – właściwie jakoś niszowy, głównie przez skłonność do łączenia gatunków, eksperymentowania z brzmieniami i upartością chodzenia po własnych ścieżkach. Poza I’ll be yours baby tonight (z UB40) oraz Addicted to love często mało kojarzony. Do mnie wraca co jakiś czas, głównie płytą Don’t Explain oraz piosenką z wcześniejszego albumu Heavy Nova. To właśnie ten wynalazek Palmera na moim miejscu szóstym w tym roku.


5. Joe Cocker & Jennifer Warnes – Up Where We Belong

Widzieliście kiedyś, jak Al Pacino wsłuchuje się w Joe Cockera? No, to tu zobaczycie, jeśli uważnie obejrzycie. Od Joe nie odkleję się nigdy chyba. Ten facet, mimo i z całą swoją historią zaprzepaszczania talentu i szans w karierze, pozostał absolutnym geniuszem głosu. Być może był jedynym wokalistą, który czysto śpiewał nawet ciszę – tam, gdzie chrypa stawała się niesłyszalna już, a wiadomo, że on dalej śpiewał. Tu pojawił się z Jennifer Warnes, w Polsce znaną głównie z duetu z Billem Medleyem w piosence do filmu “Dirty Dancing”. On z głosem zszywającym czarnego, białego bluesa z soulem, popem i rockiem – ona z elegancją, finezją i lekkości perfekcji. Jedno z najpiękniejszych słuchowisk o głosie bestii i pięknej.


4. Eric Clapton & Tim Carmon – Old Love

Inaczej nie da się zapisać wykonawców. Clapton już się pojawił wcześniej i mógłby jeszcze kilka razy. Ale tu połowę wykonania robi Tim Carmon, klawiszowiec grając z Dylanem, Santaną, Crow, McCartneyem, Hancockiem i innymi. Fantastyczne solo klawiszowe, zachwycony Clapton i moja obawa, że być może jednak można ilością odtworzeń zajechać YT jak kiedyś kasetę magnetofonową. Na szczęście jeszcze coś da się usłyszeć. Zróbcie sobie trochę czasu na ten cud radości grania jednej z najbardziej koncertowych ballad Claptona.


3. George Harrison – What Is Life

Mój ulubiony Beatles, ulubiony Wilbury i w ogóle ulubiony George. Zakażdym razem odkrywam coś nowego w jego gitarach. Z jakichś powodów również jego wokal, a zwłaszcza kompozycje są mi bliższe, niż hity spółki Lennon-McCartney. Te drugie są genialne, ale to George mówi do mnie, a nie do publiczności.  Przepadłem po usłyszeniu niemal trzydzieści lat temu płyty Cloud Nine. Poniższa zaś piosenka reanimowała mnie w tym roku z dennych smutków. A do tego wszystkiego Emma Rubinowitz z San Francisco Ballet, dla której można oderwać się od wielu spraw, byle nie odrywać oczu od jej ruchu. I w tym tańcu Emmy czuję radość życia George’a.


2. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Nikt nie zna swej godziny

Dlatego, że to jest blues do szpiku każdego dźwięku, z jakiego się składa i którym fedruje do środka duszy lub miejsca po niej.
Dlatego, że jedynym człowiekiem, który zaśpiewałby to również przejmująco byłby Joe Cocker.
I dlatego, że to tekst, który mnie wyrywa z pobieżności życia:

Tu noc nastaje szybko
Z nieba się sypie rdza
Młody się staje starym
Nikt nie zna swego dnia

A może tak doprowdy
Kożdy tu dobrze wiy
I widzi jak cierpliwie
Dorasta do nas śmierć

Za oknem liść zielony
Może ostatni liść
Lepią się moje dłonie
Bo nie wiem dokąd iść


1. Genesis – Firth of Fifth

Nie wiem, czy tak naprawdę jednak to Kyks nie powinien być na pierwszym miejscu. Ale jednak będzie Genesis i tylko w tym wykonaniu Firth of Fifth. Wszystko przez to, jak Phil rozpoczyna całość na bębnach i to, co wyprawia dalej (razem z Chesterem Thompsonem zresztą, siedzącym za drugim zestawem). Do zagrania tego będę potrzebował jeszcze roku prób, ale co tam. Dzięki tej piosence znów zamarzyło mi się grać w zespole, siadać za bębnami i mieć nadzieję, że krople potu ominą oczy. Z samych trzewi progresywnego rocka – kiedy Phil już nie siada za perkusją, a na kolejne płyty i trasy Genesis raczej się nie zapowiada – mój numer jeden muzycznego roku 2017:


* * *

Na koniec jeszcze coś, co nie mieści się w żadnych notowaniach, a mnie od kilku lat zasysa w przestrzenie poza linię szaleństwa. Rik Mayall i Ade Edmonson stworzyli na Wyspach coś, co nazywano potem komedią alternatywną, a ja wolę nazywać punkową. W latach dziewięćdziesiątych zrobili kolejną sceniczną wersję ostatecznego wariactwa. I tam Ade wyrwał serce kryjące się w Child In Time Deep Purple i zrobił z nim to, co widać. Nie wiem, może trzeba dać się wcześniej zniewolić konwencji. Dla mnie już nic nie jest takie samo po tym porywie muzycznym  Dziękuję za uwagę i na koniec TO [od 0:22:35 do 0:23:50 ]:

Podaj dalej