Przede mną płyta, która mogłaby trwać dłużej. Sześć kompozycji napisanych przez Zbigniewa Wodeckiego, zagranych siedem razy przez Piotra Barona i jego gości. Miałem okazję odsłuchiwać tę płytę domowo i w gaciach przy napoju chłodzącym, w samochodzie, na odsłuchu z jej autorem (w świetnym miejscu, o którym dwa zdania znajdziecie w post scriptum), a wreszcie na koncercie w radiowym Studiu im. Władysława Szpilmana. I przypuszczam, że można jej słuchać jeszcze w paru innych okolicznościach.
Płyta miała powstać jako wspólne przedsięwzięcie Zbigniewa Wodeckiego i Piotra Barona, który nosił się z zamiarem jej nagrania od dawna. Pierwszy raz panowie rozmawiali o niej dawno temu przez pierwsze telefony komórkowe, jadąc samochodami w swoje trasy. Był koncept i chęć – zabrakło czasu. Po śmierci Wodeckiego Baron wrócił do pracy nad pomysłem i właśnie wydał efekty własnego odczytywania kompozycji jednego z polskich mistrzów melodii. I dobrze się stało, że ta płyta pojawia się po innych – świetnych zresztą – “wodeckich” nagraniach (Mitch & Mitcha czy Kai). Jazz w Polsce nie ma najłatwiej i źle byłoby, gdyby zniknęła między innymi, popularnymi propozycjami.
Piotr Baron wziął na warsztat kilka utworów napisanych przez Wodeckiego i pokazał, że nawet w prostych utworach, jeśli są dobrze napisane, można znaleźć o wiele więcej, niż może zdawać się na pierwszy słuch. Może to złudzenie laika jazzowego, ale według mnie w tych interpretacjach jest jakaś dyscyplina, a może raczej wierność melodiom i strukturom kolejnych fraz i utworów. Jest miejsce na niekarkołomne solówki i wyjęte pestki tematów. Znane melodie niosą się między klawiszami, linią basu i oczywiście saksofonami i klarnetem, przypominają o sobie w dłuższych wycieczkach improwizacji.
Spotkanie z jazzowym Wodeckim to jednocześnie przypomnienie o “polskim Broadway’u”, jak Piotr Baron nazwał grupę mistrzów, polskich songwriterów: Janusza Senta, Jerzego Abramowskiego, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Petersburskiego czy Henryka Warsa. Do tego grona jazzman zaliczył również Wodeckiego i ciężko byłoby się nie zgodzić. To melodie, z którymi człowiek rośnie, które porzuca i do których wraca – zwłaszcza, kiedy zaczyna bardziej rozumieć świetne teksty Wojciecha Młynarskiego, Leszka Długosza, Jonasza Kofty i innych. Melodie, które nie tylko i nie tyle wymagają konkretnego wymagania, ale zapraszają do własnego podejmowania przez ludzi, którzy są w stanie utrzymać ich lekkość.
Płytę otwiera jeden z pierwszych utworów Zbigniewa Wodeckiego “Opowiadaj mi tak”, ze świetnym solo na trąbce (Robert Majewski) i saksofonie sopranowym (Piotr Baron) oraz pulsującym refrenem. Perkusja (Łukasz Żyta) na całej płycie to lekko truchta, to pogania jak lokomotywka, a raczej jakiś samochodzik wypuszczony w teren, by szukać między dźwiękami powracającego rytmu. Fortepian Michała Tokaja (maestro uczuć, jak powiedział o nim na koncercie Piotr Baron) wypełnia czas nienachalnie jak wdzięk panien mego dziadka (“Panny mojego dziadka” został również opracowany na krążku i warto się w tę wersję wsłuchać, zwłaszcza dla partii solowej Macieja Adamczyka na kontrabasie). “Izolda”, jak to Izolda, wprawia człowieka w rozrzewnienia i po raz kolejny upewnia, że staroświeckość może znaczyć bardzo wiele dobrych rzeczy. A kiedy już się w tej staromodności damy zagrzebać i ułożyć wygodnie w świetnym solo saksofonu tenorowego, przychodzi Tomasz ‘Thompson’ Lach i pokazuje, że łatwo nas podejść i zwieść. Przejście z lirycznej części tego utworu do partii Thompsona jest szczemówiąc jednym z moich ulubionych kilku sekund płyty.
Nie mogło zabraknąć śladu pierwszego jazzmana, bo za takiego miał Wodecki Jana Sebastiana Bacha. Być może w “Zacznij od Bacha” najlepiej słychać, że jeśli ktoś ma ucho do melodii, to ona się wybroni i jako refren przeboju polskiej piosenki (to określenie zasługuje na osobne filmy, płyty, książki i inne muzyczne orgie) i jako temat jazzowy. Jeśli tego utworu jakieś radio nie chciałoby grać także w tym wykonaniu, to znaczy, że powinno przejść gruntowną reedukację muzyczną.
Pojawia się także “Z tobą chcę oglądać świat”. Z tym zresztą kawałkiem mam taki problem, że ciężko w trakcie słuchania oglądać świat! Przymykające się oczy szukają pod powiekami obrazów, które przy tych dźwiękach wyjątkowo przyjemnie powracają. Pięknie prowadzi nas fortepian i aksamitny dźwięk fluegelhorna, swoje dorzuca kontrabas. To jest klasyk w każdym, zwłaszcza przyjemnym, znaczeniu.
No i wreszcie jest utwór, który wystarczyłby jako powód do nagrania całej płyty, czyli “Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Instrumentalna wersja wzbogacona jest recytacją Pawła Królikowskiego, który przypomniał, że teksty w piosenkach Wodeckiego są czasami czymś więcej, niż tylko farbkami do barwienia melodii. “Zawsze w nas zostaje kilka słów i kilka wierszy z czasów, gdy kochałeś pierwszy raz”, mówił słowami piosenki Piotr Baron w rozmowie z Jerzym Szczerbakowem z RadioJazzFM – i cała płyta jest na to dowodem. A “Lubię wracać tam, gdzie byłem” jest nie tylko dobrze zagrane i dotknięte na nowo odkrytym Wodeckim, ale ma też swoją dramaturgię, pozwala nieść się emocjom, do czego zaraz wrócę.
Na płycie jest także wersja wokalna tego utworu, śpiewana przez Sebastiana Karpiela-Bułeckę. Jeśli miałbym jednak wskazać słabszy moment tego krążka, to byłaby to właśnie jego interpretacja przeboju Wodeckiego. Piosenka zaśpiewana chyba bez większego pomysłu, choć zakopiański wokalista ze swoim głosem z pewnością mógłby znaleźć w słowach i melodiach coś nowego, innego i ciekawszego. Tymczasem wszystkie frazy wyśpiewane są na wysokich emocjach, rozwibrowane i trochę poza bandem. Może po prostu trzeba to lubić. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu wersja instrumentalna tego utworu – i skrzypce, na których założyciel Zakopowera gra w dwóch utworach na tej płycie i może nawet szkoda, że tylko na dwóch.
“Wodecki jazz” nie namawia do śledzenia partytur pana od Pszczółki Mai w poszukiwaniu możliwych jazzowych śladów w nich samych. Jest zapewne zapisem emocji i szczególnym filtrem dla ucha, ale przede wszystkim jest opowiadaniem muzyką o melodii, o jej zdolności do poruszania i o przestrzeniach, w jakie może przenieść ciekawe ucho. A opowieści mają to do siebie, że potrafią przemyć kurz na duszy. Kiedy na górce w Alejach Ujazdowskich słuchaliśmy kończącego płytę “Lubię wracać tam, gdzie byłem”, Piotr Baron zamiast saksofonu wyciągnął chusteczki i podał je mojej sąsiadce, której po policzkach płynęły łzy. Nie widzieliśmy ich, siedząc tuż obok – być może nie tylko przez zasłuchanie, ale i dlatego, że wzruszenia po prostu wydarzają się między artystami i tymi, którzy pozwalają poruszyć dźwiękom wspomnienia i dotykać w sobie czułości. “To również dlatego się gra” – powiedział później Baron i jestem w stanie mu uwierzyć. Tak jak w to, co dodał mówiąc o pozycji muzyki, którą gra: “Każdy znajdzie swój jazz”. Jeśli ktoś tak, jak ja, miewa jazzowe odpływy i przypływy, lub może w ogóle jeszcze w jazzie się nie zanurzył – może zaufać Baronowi grającego Wodeckiego. Dopłyniecie w dobre miejsca i będziecie do nich lubili wracać.
* * *
PS. Przy okazji tej płyty muszę przynajmniej wspomnieć o miejscu, które powinno zainteresować warszawskich muzykolubnych. Nieopodal Placu Trzech Krzyży jakiś czas temu otwarto StudioU22, gdzie w kameralnych warunkach można na dobrym sprzęcie odsłuchać nowych płyt, poznać artystów i ludzi, którzy za ciekawymi dźwiękami są wstanie wdrapać się na ostatnie piętro starej kamienicy. Jest serdecznie, luźno i różnorodnie. Z pięknym widokiem na wieczorną Warszawę i jeszcze lepszymi widokami na przyszłość. Polecam!
Piotr Baron, Wodecki Jazz
Polskie Radio 2019.