Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz było inaczej.
Cynk o tym, żebym wziął bilet o jakąś dobę przed tym, zanim będą dostępne dla zwykłych śmiertelników, dostałem na moment przed uchyleniem internetowego okienka dla wtajemniczonych. Nie wiem nas było, może kilkudziesięcioro, może tysiąc, ale już samo to, że bilet dotrze do mnie w jakiś niedostępny większości sposób, było podniecające niemal fizycznie. Potem miesiące czekania, aż do ósmego lipca. O czternastej popołudniu, kiedy na niebie słońce toczyło walkę z ciemnymi chmurami, ruszyłem na koncert.
Pojechałem naturalnie samochodem – no, praaaaawie takim, jak ten powyżej i niestety ze sobą za kierownicą). Tak, samochodem, żeby się – broń Boże! – nie przemęczyć jazdą autobusem przez te kilka przystanków, jakie mam do Stadionu Narodowego. Szczęśliwie udało się zaparkować niemal na schodach do metra Dworzec Wileński, skąd tylko jeden przystanek metrem do Narodowego. Niby bramki otwierali dopiero o siedemnastej, ale cholera wie, pewnie ci najbardziej szaleni już tam koczują, a przecie ja miałem bilet na płytę pod scenę! A weź się człowieku dopchaj pod tę scenę, jak w bramkach na płytę wyprzedzi cię choćby ze sto ludzi? Z tą straszliwą wizją puściłem się biegiem z metra na stadion.
Pierwsze sto metrów biegu to niestety głównie schody na powierzchnię. Tam dokonałem pierwszej reanimacji samego siebie. Dalszym biegiem, ale jakby już w skłonie, pokonałem dwieście metrów do bramki. Zmieściłem się w pierwszej setce szaleńców. Połowa z nich mnie reanimowała, gdyż to dobrzy ludzie byli, druga połowa dochodziła do siebie, bo nieznacznie przede mną dokonali podobnego eksperymentu na własnych brakach kondycji. Po czym wszyscy zaczęliśmy błagać o deszcz. Nie, żebyśmy chcieli skakać jako dzieci kwiaty w kroplach z letnich chmur. Po prostu w ogłoszeniach, na biletach, a może i w przypisach do mojżeszowych przykazań było wyraźnie napisane: przed oblicze Stonesów nie będziesz przynosił ze sobą nawet kropli wody. Niestety, pierwsi przy bramkach zużyli całą energię na dotarcie do nich i na myślenie o przemycaniu wody już zabrakło energii. Mało kto też w tym szaleństwie pomyślał o tym, że przecie przed bramkami można było mieć nawet cysternę cieczy, byle nią nie wjechać na stadion.
Po godzinie prażącego, popołudniowego słońca zaczęliśmy popadać w stany usychania i omamów. Tej ukazał się Keith Richards w budce strażników, tamtemu pies-przybłęda brzmiał jak Ronnie Wood. I wtedy stał się cud – lunął deszcz. Jak niemi śpiewacy (albo karpie po prostu) otwieraliśmy gęby uniesione w górę, by chłonąć ciepły bo ciepły, ale jednak deszcz. I wtedy uszy nasze usłyszały rozlewające się skądś i dziwnie znajome “uuuu-huuuu!”. Odruchowo odśpiewaliśmy “uuuu-huuuu!”, a oczy nasze dostrzegły do tej samej bramy drugą kolejkę, która wiła się daleko od naszej, ale wpadała do tej samej bramy. Odkrzykiwaliśmy sobie to “uuuu-huuuu!” aż do otwarcia bram. Odśpiewywaliśmy z czystej sympatii dla diabła, naturalnie, skoro wiedzieliśmy, że tak robił Mick:
W międzyczasie stał się drugi cud: ogłoszono nieco pokątnie, że przecież malutką butelkę wody można wnieść, byle niezakręconą. Nie wiem czemu. Może zakrętki sieją spustoszenie. W każdym razie butelkę trzeba było mieć otwartą. Sięgnęliśmy po telefony i kto mógł dzwonił po bliskich, dalszych, po kogokolwiek, żeby przyfrunął pod stadion z buteleczką wody. Na pół godziny przed otwarciem bram do naszej kolejki sfruwały jak samoloty gaśnicze stada wydzwonionych z plastikowymi, chlupoczącymi butelkami. Dotarła i moja. Bez rozumu odkręciłem zakrętkę. I oczywiście wyrzuciłem, bo nie przyszło mi do upojonego już wizją spotkania Stonesów mózgu, żeby schować tę cholerną zakrętkę do kieszeni i zakręcić butelkę po kontroli zawartości na bramkach. Odtąd lewą rękę miałem zajętą ostrożnym trzymaniem butelki, żeby nie rozlać, a przecie przede mną jeszcze kilka godzin czekania i koncertu.
“Uuuu-huuuu!” odkrzykiwaliśmy sobie ciągle w niemal miłosnym stereo z tymi z drugiej kolejki, aż otwarli bramy, od których trzeba było przebyć jakieś dwieście metrów do bramek, w których po raz pierwszy sprawdzali bilety. Szczęknęły kłódki, zapadki, zasuwy. Okazało się, że byli i tacy, którzy w amoku nie doczytali, że nie wolno wnosić i innych rzeczy, Niby można było zostawiać różności w depozycie, ale z tego korzystali tylko ci frajerzy spoza pierwszej setki – przecie nikt nie zaryzykuje wracania do stoiska z depozytem, jeszcze czego! Żeby potem stać w szóstej setce? Co to, to nie. I w ten sposób w koszach przy pierwszym kordonie ochroniarzy lądowały aparaty fotograficzne, torebki i inne, nie najtańsze przedmioty. Nie, nie zmyślam. Ale co to kogo obchodziło. Otwierano bramy!
Nie wiem, jak w innych, ale po zachowaniu śmiem przypuszczać, że tak jak i u mnie, nastąpił nagły błąd programowania organizmu. Po dwudziestu latach absolutnego bezruchu rzuciłem się g a l o p e m w stronę bramek z biletami, mało tego – wyprzedziłem kilka osób (co z tego, że były po osiemdziesiątce i o kulach). Co gorsza, przed samą bramką wepchałem się przed jakiegoś miłego dziadka z wnukiem. Mimo poczucia moralnego upodlenia gnałem dalej. W prawej dłoni bilet, w lewej – otwarta butelka z wodą. Nadludzkim wysiłkiem starałem się nie wylać jej drogocennej zawartości w czasie biegu.
Sprawdzili mi wreszcie bilet, a według dołączonego do niego planu, mieliśmy przebiec jakieś sto metrów do tunelu z napisem “Golden Plate”, wpaść pod scenę i czekać. Ale nie ma łatwo. Trza było gnać. W podskokach.
Z pierwszą setką wiernych wpadliśmy na mur, gdzie miał być i napis i tunel. Ale ich nie było. Stała za to jakaś kamizelka, z której – jak kukułka w zegarze – wyłaniała się mała główka skrzecząc: ”dalej, tam!”. Ale gdzie dokładnie, tego już ta cholerna kukuła nie wyskrzeczała. posłuszni jak małe kaczki, wywracając się jedno o drugie i o własne nogi, rzuciliśmy się w kirunku wskazanym przez nieruchomy palec kukuły. W jakimś oszalałym transie biegliśmy wywijając kończynami (poza lewą, z wodą) wbiegaliśmy i staczaliśmy się po schodach, bo jakiś natchniony stwierdził, że przebijemy się przez trybuny. Noł fakin łej. Gdzieś w połowie maratony dookoła stadionu byem cały mokry, oczy zalewał mi pot, a stopy wpadały w poślizg we własnych trampkach. Ktoś kazał się nam wrócić. Zapłakałem, ale pobiegłem do wskazanych przez drugą kukułę namiotów z kolejnym zaglądaniem do biletów, butelek i innych otworów.
Wreszcie zobaczyłem światełko w tunelu. Dosłownie. Z wielkiego tunelu, po przebiegnięciu sprintem dookoła stadionu zobaczyłem ogromny tunel, który minęli maniacy z pierwszej dziesiątki, która była przede mną. Byłem już na kolanach, ale krzyknąłem przedostatnim wydechem “E, to tu!”, ale zanim dali radę się zatrzymać minęła jakąś chwilka. Ci zaś, którzy biegli za mną potrzebowali chwilę na dobiegnięcie do liderów. I tym sposobem, na kolanach, na rękach, na czym się dało biegłem przez tunel na stadion jak samotny maratończyk i w tym stylu wczołgałem się na płytę. nawet mnie nie sprawdzali za bardzo przy kolejnej bramce, tylko podnieśli i ktoś szepnął: “leć!”.
Do barierek przy scenie miałem ileś. I l e ś. Nie wiem ile, bo nic nie widziałem. Oczy miałem kompletnie zalane potem i nie dało się tego opanować, bo napływał falami z czoła. Mimo podejrzenia zgonu ruszyłem cwałem przypalanego tapira. Wpadłem na coś miękkiego. Przestałem się ruszać, ktoś coś mówił, ktoś ocierał czerwone z przepocenia oczy, ktoś próbował robić usta usta, ale nie odwzajemniłem uczucia, więc przestał.
Kto wie, może niestety? Po chwili odzyskałem minimalny oddech. Wszystko pulsowało: w uszach słyszałem w zwolnionym tempie dudnienie otyłego mamuta, gałki oczne nadymały mi się i flaczały jak podgardle ropucha w zalotach. Nawet na twarzy czułem pulsującą wilgoć – dopiero po chwili okazało się, że pulsującym chlustem zalewała ją woda z butelki, na której mimowolnie zaciskała się moja dłoń, wylewając prawie całą zawartość w kompletnie niekontrolowanych skurczach. Ale dotarłem! Stałem przy samych barierkach, obok fanklubu Stonesów, który kompletnie niezgrzany jakimś cudem stał tam spokojnie od jakiegoś czasu.
Potem było czekanie i świetny support – Trombone Shorty & Orleans Avenue, który wiedział, za co mu płacą. Dobrze rozbujał stadion, czym pewnie zyskał kolejnych ciekawych, co to za koleś z bandem, którego granie nie tylko nie niecierpliwiło nas, docierających tu w skwarze, zawale i patologicznym upoceniu, ale dobrze bawiło. Przed samym koncertem jeden z technicznych Stonesów (wtajemniczonym znany z filmów dokumentalnych o trasach Stonesów) podrzucił wybrańcom pod sceną listę utworów przygotowaną na ten wieczór (taką samą, jak wcześniej u sióstr i braci Czechów w Pradze). A że dobry był chłop, to i na chwilę przestawił ratujące później Micka przed ugotowaniem wentylatory w naszą stronę. Niech otaczają cię białe obłoki najlepszej jakości, dobry człowieku!
A potem wyszli sobie na scenę i świat zaczął się od nowa.
Keith niezbyt dbale szarpnął struny, Charlie wbił nas w rytm, siedząc przy bębnach – jak to on – prosto jak przy stole. Ronnie dogrywał na strunach, co mu tam akurat wpadło do głowy, a Mick rozpoczął swój maraton biegania, tańczenia i przy tym wszystkim śpiewania. Sorry tradycjo, Bóg objawił się w czterech osobach i wygrał.
Nie ma co opisywać całego koncertu. Wiem, że to był jedyny koncert, na który nie mogłem nie iść, a jeśli nie poszedłbym – byłbym większym idiotą od dziennikarzy, którzy nie zrobili wywiadu z Noe przed wejściem na arkę. Nawet nie chce mi się analizować, na ile to wszystko jest biznes, technika i dobry marketing sprzedający od lat podobny towar. Ja po prostu wiem, że w tym wypadku jest co sprzedawać, a biznes jest tylko opakowaniem dźwięków, które i tak się obronią, nawet jakby były grane w garażu. Oni są geniuszami, tak jak Beatlesi. Tyle, że mniej uczesanymi, na szczęście.
Tak, doprowadzałem się, razem z sąsiadami, do utraty głosu i tchu. Tak, skakałem i ryczałem kolejne wersy kompletne bez opamiętania. Tak, straciłem przytomność po tym, jak Mick podszedł jakieś dwa metry ode mnie i machaliśmy w swoją stronę palcami wskazującymi. Tak, zaświadczam: Keith Richards naprawdę żyje, to on. Nie, nie złapałem pałek rzuconych po koncercie przez Charliego, za to Ronnie stał sobie tuż obok właściwie i grał uradowany jak chłopak, który właśnie dostał pierwszą gitarę .
A, i raz straciłem wszelki rozum i hamulce. Kiedy usłyszałem pierwszy akord “Honky Tonk Woman” opuściło mnie wszystko, co cywilizowane i nim wybrzmiał do końca, rzuciłem się na oślep przed siebie, w ludzi, w barierki, w ochroniarza, drąc się jak poparzony “Yeeeeeeaaaaaaaaah!!!!”. Zamroczyło mnie zupełnie. To musiało być jakoś widowiskowe, bo parę osób wybuchnęło śmiechem i nawet oklaski dostałem, zanim do riffu Keitha dołączył Charlie na bębnach. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to większym szokiem, niż pierwszy orgazm. Z tym, że koncertowego zamroczenia nie da się powtórzyć.
W czasie dwóch ostatnich utworów błagaliśmy z sąsiadami pod sceną, żeby już przestali grać, bo byliśmy na skraju fizycznego wycieńczenia. W tym samym czasie Mick hasał po scenie, jakby właśnie z urlopu wrócił. Ile kilometrów zrobił w czasie tego wieczoru? Do cholery! Przecie on też nie jest na baterie!
Przed koncertem wymyśliłem sobie, że można by go reklamować znanym logo jęzora podpisanym hasłem polish me good, co ma i po angielsku i w polskim brzmieniu chyba tę stonesowską przewrotność i nieprzyzwoitość.
Jea. They polished me good. Satysfakszyn garantiid.
Wypłynąłem wreszcie z innymi ze stadionu, dopłynąłem do metra i samochodu, spod którego wypiłem kałużę, ale nie pomogło. Zajechałem na stację benzynową, na której już czatowali inni koncertowicze, ale była północ i jakieś rozliczenia na stacji robili. To samo na kolejnej. Dopiero na trzeciej zlitowała się nad nami pani za kasą (niech i ją prowadzą białe ścieżki najlepszej jakości!) i pozwoliła nam wypić wszystko, co mieli na półkach, a zapłatę odroczyć o kwadrans, póki kasy odblokują. Z paroma osobami padliśmy sobie w ramiona przed odjazdem. Niektórzy, jak ja, samotni jeźdźcy w nocy; inni z nowymi, poznanymi na koncercie miłościami do końca życia (lub nocy); jeszcze inni w komplecie z dzieciakami i żonami czy mężami i innymi partnerami.
Piszę to pół roku po koncercie i cwale, którym przebiegliśmy – jak dzikie konie – maraton z bramek na płytę. Świat kręci się dalej, kamienie nadal się toczą z satysfakcją. Ale moja lewa dłoń już niczego spokojnie nie chwyci, tylko pulsuje sobie w nieskończoność.
A jak Wy macie z koncertami? 🙂