Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php:77) in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Proza – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl Magazyn Zdań Mon, 15 Feb 2021 21:01:30 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.2.20 http://dawidzmuda.pl/wp-content/uploads/2018/08/cropped-dz-1-32x32.png Proza – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl 32 32 150558782 Zauważenia http://dawidzmuda.pl/zauwazenia/ http://dawidzmuda.pl/zauwazenia/#respond Mon, 15 Feb 2021 20:52:57 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1419 ciąg dalszy być może nastąpi 😉

Artykuł Zauważenia pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>

ciąg dalszy być może nastąpi 😉

Artykuł Zauważenia pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/zauwazenia/feed/ 0 1419
Zmoczony http://dawidzmuda.pl/zmoczony/ http://dawidzmuda.pl/zmoczony/#respond Fri, 16 Oct 2020 18:24:23 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1378 No, więc – badania. Prawie rok temu pisałem, jak zszedłem od pobierania krwi. Teraz do skierowania dołączyli niewinne zdanie: zgłosić się na czczo, z próbką moczu. Ja, na czczo. A tym bardziej ja – na badania. Mhm. Przejąłem się. Poniedziałek.  Kupiłem pojemnik na próbkę moczu (1,49 zł), sterylnie zapakowany w celofan. Jako człowiek z natury ciekawy – zacząłem ćwiczyć. Po pierwsze, używanie pojemnika w akcji; po drugie, obsługa post factum, czyli zakręcanie i sprawdzanie szczelności. I przyszło mi do głowy, że skoro już chyba raz w życiu mam takie badanie robić, to porządnie. Pomyślałem, że może lepiej będzie, żeby płyn nie odparował, wtedy próbka nie straci na jakości. Teraz już wiem, że zdecydowanie odradzam próby przelewania czegokolwiek z wnętrza siebie przy natychmiastowej próbie zakręcania pokrywki pojemnika. Nie dość, że to nie ma sensu, to jeszcze trzeba mieć dobrą koordynację ruchów i w odpowiednim momencie wycofać swoje wystające fragmenty doczesności spod wieczka. Niestety, nie mam koordynacji, a mimo to spróbowałem. I zakręciłem. Po pół godzinie jednostajnego wrzasku, jaki wydałem z siebie po tym intelektualno-sportowym wyczynie, przyszedł sąsiad. Chciał zapytać, czy może oszalałem i czy mogę zaprzestać. Otworzyłem mu – ciągle krzycząc z bólu – z wywalonymi na wierzch gałkami ocznymi (i nie tylko ocznymi), z pudełkiem zakręconym na zmarniałej wypustce doczesności, zupełnie nieprzystosowanej ewolucyjnie do tego typu czynności. Powiedzmy szczerze – sąsiada ten widok przerósł. Najpierw dostałem po mordzie, a potem sam zaczął się drzeć jak opętany, powodowany męską empatią. Zasadniczo facet może być wyprany z emocji, ale w tym punkcie łączy nas nieujarzmiona, biologiczna jedność sensoryczna. I to współodczuwanie nas pojednało. Pobiegł – ciągle krzycząc – po śrubokręt i uwolnił mnie od pudełka. Niestety, oszczędził tylko wypustkę. A pudełko szlag trafił. Wtorek. Przestałem krzyczeć w okolicach południa, a wieczorem przestałem płakać. Kiedy nie miałem już lodu w zamrażarce, który koił cierpienie – poszedłem po kolejne pudełko, za kolejne 1,49 zł. Na wszelki wypadek uznałem, że na przyszłość nie będę już ćwiczyć, tylko improwizować. Położyłem pojemnik obok spłuczki i postanowiłem: następnego dnia musi się udać. Środa.  Nastawiłem budziki i pewnie byłoby wszystko dobrze, ale pokonało mnie przyzwyczajenie, które – w tym przypadku – okazało się absolutnie pierwszą naturą człowieka. Obudziłem się, wstałem, opadłem, a potem zaspany poszedłem oddalić od siebie dary nerek. Po otworzeniu strumienia urologicznej świadomości uprzytomniłem sobie, że przecież miałem część płynu oddać nie w porcelanę, a w plastik za 1,49 złotych polskich. Sięgnąłem więc pospiesznie po pojemnik – i tu spotkała mnie przykra niespodzianka: nie odpakowałem wczoraj pojemnika z celofanu. Jedyną wolną ręką próbowałem więc otworzyć ten jebany celofan, ale że mam tylko jeden palec przeciwstawny, to i próba się nie udała. Kiedy próbowałem rozerwać to cholerstwo zębami, ścierpnięty kciuk poddał się i pojemnik pofrunął do kibla. W panice zacząłem szukać jakiegokolwiek opakowania zastępczego. Wykonując egzotyczne dla mojego organizmu figury akrobatyczne, łapałem a to kubek na szczoteczkę do zębów, a to nakrętkę płynu do prania. Najwyżej nie będę już myć zębów ani prać. Czego to człowiek nie robi dla zdrowia. Ale wszystko to o tyle nie miało już znaczenia, że z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero początkujący moczodawca. Szukając w amoku pojemników zastępczych nie zauważyłem, że mam w sobie już tylko nicość, a niedaleko niej hulał poranny wiatr. Natura.  Poszedłem po trzeci pojemnik. Kolejne 1,49 polskich monet. Po powrocie, na wszelki wypadek, ustawiłem blokadę na koncie bankowym, bo każde moczobranie powodowało równoczesne upłynnianie – i tak płytkich – zasobów finansowych. Przed snem odpakowałem pojemnik i kilka razy, na sucho, przetrenowałem kolejne czynności. Wypiłem dwie butelki wody i odpłynąłem w sen. Czwartek. Udało się. Jako człowiek pracujący w światowej korporacji bankowej, dokonałem w końcu udanego przelewu ze środków bardzo własnych do plastikowego sejfu za 1,49 i ruszyłem do laboratorium. W ciszy poranka potruchtałem na przystanek, słysząc za sobą wesoły chlupot. Pojemnik był dobrze umoczowany w zagłębieniu plecaka, wetknięty między wymyślną konstrukcję, która miała uniemożliwić niekontrolowane wędrówki i zminimalizować ryzyko wylania zawartości. Siadać na plecaku nie zamierzałem, więc zadbałem tylko o wypoziomowanie całości. Dotarłem do przychodni.  – Najpierw zrobi pan badania u okulisty i laryngologa, potem ogólne, a potem podjedzie pan do laboratorium.– Jak to “podjadę”?– A, no tak, bo sam pan rozumie, przez ten cały covid korzystamy z innych pracowni. Nikt pana nie informował? To niedaleko, kilka przystanków. Gdyby nie obawa, że za mocno się zamachnę i wzburzę zawartość pojemnika na własnych plecach, dokonałbym w rejestracji czynów straszliwych. Zamiast tego – potruchtałem te kilka przystanków, bo następny autobus był dopiero za pół godziny. Pomyślałem, że kiedy dotrę po tych joggingach na pobranie krwi, ciśnienie wywali mi igłę z żyły, a mocz osiągnie status maratończyka.   Dotruchtałem i zaczęli mnie ankietowo wypytywać o różności: czy palę, czy piję, czy biorę narkotyki, czy bywam w krajach, których nazw nawet nie pamiętam, czy uprawiam przypadkowe współżycie nad wyraz płciowe na drodze przypadku oraz czy mnie ogólnie coś nie piecze. Na każde pytanie, z postępującym wstydem odpowiadałem “nie”. Jakież ja mam, kurwa, nudne życie!… Tym sposobem popadłem w załamanie względem jakości rozrywkowej swojego żywota i obniżyłem ciśnienie. Za to z  byciem na czczo nie było problemów. Ostatecznie przez ostatnie dni nie miałem czasu jeść, dłonie mając zajęte opanowywaniem obsługi plastikowych pojemników urynobiorczych. Jednocześnie jednak nie miałem na nic siły, więc kiedy tylko wszedłem do laboratorium i zobaczyłem panią z igłą – zemdlałem. Ocuciło mnie pranie po pysku i wilgoć pod plecami. Nie mam pretensji, ostatecznie jaką wytrzymałość może mieć lichy plastik z mocnym gwintem za 1,49. Pękł, to pękł, ale na myśl, że mam znów to wszystko przechodzić, żeby dowieźć płyn do analizy – zawyłem. Opieka medyczna sprała mnie czule po pysku raz jeszcze i pokazała przypis do gwiazdki na skierowaniu: …z próbką moczu* – na prośbę pacjenta. Nie, nie prosiłem. Płakałem dalej, ale wstałem i pokuśtykałem do wyjścia. Kierowca nie wpuścił mnie do autobusu. Niepotrzebnie kapało mi z nosa, jeszcze bardziej niepotrzebnie kapało z plecaka. Wróciłem do mieszkania wstrząśnięty i spieniony.  Ja, Bond olsztyńskich laboratoriów.

Artykuł Zmoczony pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
No, więc – badania. Prawie rok temu pisałem, jak zszedłem od pobierania krwi. Teraz do skierowania dołączyli niewinne zdanie: zgłosić się na czczo, z próbką moczu. Ja, na czczo. A tym bardziej ja – na badania. Mhm. Przejąłem się.

Poniedziałek. 

Kupiłem pojemnik na próbkę moczu (1,49 zł), sterylnie zapakowany w celofan. Jako człowiek z natury ciekawy – zacząłem ćwiczyć. Po pierwsze, używanie pojemnika w akcji; po drugie, obsługa post factum, czyli zakręcanie i sprawdzanie szczelności. I przyszło mi do głowy, że skoro już chyba raz w życiu mam takie badanie robić, to porządnie. Pomyślałem, że może lepiej będzie, żeby płyn nie odparował, wtedy próbka nie straci na jakości.

Teraz już wiem, że zdecydowanie odradzam próby przelewania czegokolwiek z wnętrza siebie przy natychmiastowej próbie zakręcania pokrywki pojemnika. Nie dość, że to nie ma sensu, to jeszcze trzeba mieć dobrą koordynację ruchów i w odpowiednim momencie wycofać swoje wystające fragmenty doczesności spod wieczka. Niestety, nie mam koordynacji, a mimo to spróbowałem. I zakręciłem.

Po pół godzinie jednostajnego wrzasku, jaki wydałem z siebie po tym intelektualno-sportowym wyczynie, przyszedł sąsiad. Chciał zapytać, czy może oszalałem i czy mogę zaprzestać.

Otworzyłem mu – ciągle krzycząc z bólu – z wywalonymi na wierzch gałkami ocznymi (i nie tylko ocznymi), z pudełkiem zakręconym na zmarniałej wypustce doczesności, zupełnie nieprzystosowanej ewolucyjnie do tego typu czynności. Powiedzmy szczerze – sąsiada ten widok przerósł. Najpierw dostałem po mordzie, a potem sam zaczął się drzeć jak opętany, powodowany męską empatią. Zasadniczo facet może być wyprany z emocji, ale w tym punkcie łączy nas nieujarzmiona, biologiczna jedność sensoryczna. I to współodczuwanie nas pojednało. Pobiegł – ciągle krzycząc – po śrubokręt i uwolnił mnie od pudełka. Niestety, oszczędził tylko wypustkę. A pudełko szlag trafił.

Wtorek.

Przestałem krzyczeć w okolicach południa, a wieczorem przestałem płakać. Kiedy nie miałem już lodu w zamrażarce, który koił cierpienie – poszedłem po kolejne pudełko, za kolejne 1,49 zł. Na wszelki wypadek uznałem, że na przyszłość nie będę już ćwiczyć, tylko improwizować. Położyłem pojemnik obok spłuczki i postanowiłem: następnego dnia musi się udać.

Środa. 

Nastawiłem budziki i pewnie byłoby wszystko dobrze, ale pokonało mnie przyzwyczajenie, które – w tym przypadku – okazało się absolutnie pierwszą naturą człowieka. Obudziłem się, wstałem, opadłem, a potem zaspany poszedłem oddalić od siebie dary nerek. Po otworzeniu strumienia urologicznej świadomości uprzytomniłem sobie, że przecież miałem część płynu oddać nie w porcelanę, a w plastik za 1,49 złotych polskich. Sięgnąłem więc pospiesznie po pojemnik – i tu spotkała mnie przykra niespodzianka: nie odpakowałem wczoraj pojemnika z celofanu. Jedyną wolną ręką próbowałem więc otworzyć ten jebany celofan, ale że mam tylko jeden palec przeciwstawny, to i próba się nie udała. Kiedy próbowałem rozerwać to cholerstwo zębami, ścierpnięty kciuk poddał się i pojemnik pofrunął do kibla.

W panice zacząłem szukać jakiegokolwiek opakowania zastępczego. Wykonując egzotyczne dla mojego organizmu figury akrobatyczne, łapałem a to kubek na szczoteczkę do zębów, a to nakrętkę płynu do prania. Najwyżej nie będę już myć zębów ani prać. Czego to człowiek nie robi dla zdrowia. Ale wszystko to o tyle nie miało już znaczenia, że z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero początkujący moczodawca. Szukając w amoku pojemników zastępczych nie zauważyłem, że mam w sobie już tylko nicość, a niedaleko niej hulał poranny wiatr. Natura. 

Poszedłem po trzeci pojemnik. Kolejne 1,49 polskich monet. Po powrocie, na wszelki wypadek, ustawiłem blokadę na koncie bankowym, bo każde moczobranie powodowało równoczesne upłynnianie – i tak płytkich – zasobów finansowych. Przed snem odpakowałem pojemnik i kilka razy, na sucho, przetrenowałem kolejne czynności. Wypiłem dwie butelki wody i odpłynąłem w sen.

Czwartek.

Udało się. Jako człowiek pracujący w światowej korporacji bankowej, dokonałem w końcu udanego przelewu ze środków bardzo własnych do plastikowego sejfu za 1,49 i ruszyłem do laboratorium. W ciszy poranka potruchtałem na przystanek, słysząc za sobą wesoły chlupot. Pojemnik był dobrze umoczowany w zagłębieniu plecaka, wetknięty między wymyślną konstrukcję, która miała uniemożliwić niekontrolowane wędrówki i zminimalizować ryzyko wylania zawartości. Siadać na plecaku nie zamierzałem, więc zadbałem tylko o wypoziomowanie całości.

Dotarłem do przychodni. 

– Najpierw zrobi pan badania u okulisty i laryngologa, potem ogólne, a potem podjedzie pan do laboratorium.
– Jak to “podjadę”?
– A, no tak, bo sam pan rozumie, przez ten cały covid korzystamy z innych pracowni. Nikt pana nie informował? To niedaleko, kilka przystanków.

Gdyby nie obawa, że za mocno się zamachnę i wzburzę zawartość pojemnika na własnych plecach, dokonałbym w rejestracji czynów straszliwych. Zamiast tego – potruchtałem te kilka przystanków, bo następny autobus był dopiero za pół godziny. Pomyślałem, że kiedy dotrę po tych joggingach na pobranie krwi, ciśnienie wywali mi igłę z żyły, a mocz osiągnie status maratończyka.  

Dotruchtałem i zaczęli mnie ankietowo wypytywać o różności: czy palę, czy piję, czy biorę narkotyki, czy bywam w krajach, których nazw nawet nie pamiętam, czy uprawiam przypadkowe współżycie nad wyraz płciowe na drodze przypadku oraz czy mnie ogólnie coś nie piecze. Na każde pytanie, z postępującym wstydem odpowiadałem “nie”. Jakież ja mam, kurwa, nudne życie!… Tym sposobem popadłem w załamanie względem jakości rozrywkowej swojego żywota i obniżyłem ciśnienie.

Za to z  byciem na czczo nie było problemów. Ostatecznie przez ostatnie dni nie miałem czasu jeść, dłonie mając zajęte opanowywaniem obsługi plastikowych pojemników urynobiorczych. Jednocześnie jednak nie miałem na nic siły, więc kiedy tylko wszedłem do laboratorium i zobaczyłem panią z igłą – zemdlałem.

Ocuciło mnie pranie po pysku i wilgoć pod plecami. Nie mam pretensji, ostatecznie jaką wytrzymałość może mieć lichy plastik z mocnym gwintem za 1,49. Pękł, to pękł, ale na myśl, że mam znów to wszystko przechodzić, żeby dowieźć płyn do analizy – zawyłem. Opieka medyczna sprała mnie czule po pysku raz jeszcze i pokazała przypis do gwiazdki na skierowaniu: …z próbką moczu* – na prośbę pacjenta.

Nie, nie prosiłem.

Płakałem dalej, ale wstałem i pokuśtykałem do wyjścia. Kierowca nie wpuścił mnie do autobusu. Niepotrzebnie kapało mi z nosa, jeszcze bardziej niepotrzebnie kapało z plecaka.

Wróciłem do mieszkania wstrząśnięty i spieniony. 

Ja, Bond olsztyńskich laboratoriów.

Artykuł Zmoczony pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/zmoczony/feed/ 0 1378
Moja biografia. Serio. http://dawidzmuda.pl/moja-biografia-serio/ http://dawidzmuda.pl/moja-biografia-serio/#respond Wed, 05 Feb 2020 19:05:39 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1150 …jeździlimy se na kołach łod wrót po kurnik, a czasami to aże na Koźlina abo i Mąkolec. I kieregoś popołednia Olinka se siadła przi stole w izbie u naszego Starzika i szkryfnyła takie oto dzieło. Mojo piyrszo i jedyno biografia! Serio. Biografia. Nic nie poradzę, choćbym był nie wiem jak skromnym człowiekiem, choćbym nic w życiu nie zrobił – mam swoją biografię. Kilka lat temu myślałem, że przepadła w czasie którejś z przeprowadzek. Tymczasem ona spokojnie czekała sobie w pudle, gdzie ją włożyłem, żeby się nie zapodziała. Od jej napisania mija w tym roku trzydzieści pięć lat! Kto ciekawy – niech sobie poczyta i obejrzy, może się uśmiechnie 🙂 Ciekawe, kto z Was ma podobne skarby?

Artykuł Moja biografia. Serio. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
…jeździlimy se na kołach łod wrót po kurnik, a czasami to aże na Koźlina abo i Mąkolec. I kieregoś popołednia Olinka se siadła przi stole w izbie u naszego Starzika i szkryfnyła takie oto dzieło. Mojo piyrszo i jedyno biografia!

Serio. Biografia. Nic nie poradzę, choćbym był nie wiem jak skromnym człowiekiem, choćbym nic w życiu nie zrobił – mam swoją biografię. Kilka lat temu myślałem, że przepadła w czasie którejś z przeprowadzek. Tymczasem ona spokojnie czekała sobie w pudle, gdzie ją włożyłem, żeby się nie zapodziała.

Od jej napisania mija w tym roku trzydzieści pięć lat! Kto ciekawy – niech sobie poczyta i obejrzy, może się uśmiechnie 🙂

Ciekawe, kto z Was ma podobne skarby?



Artykuł Moja biografia. Serio. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/moja-biografia-serio/feed/ 0 1150
Umarł. Będzie żyć. http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/ http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/#respond Thu, 09 Jan 2020 19:33:17 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1125 Przyszła do mnie mała pani z wielką rurą i umarłem. Wokół las, jeziora, nawet słońce zaczęło prześwitywać tego styczniowego poranka. Normalni ludzie szli na kawę, ostatecznie nawet do pracy. Szczęśliwi ruszali w dalekie podróże lub niespodziewanie umierali sobie w spokoju ducha. Mnie kazano zrobić badania wstępne / okresowe / kontrolne / ostateczne. Niepotrzebne skreślić. Tak naprawdę uznałem, że badania są mi do niczego nie potrzebne i chciałem je w ogóle skreślić jako takie, ale wtedy przyszły chlebodawca zagroził, że z kolei skreśli mnie i to zanim trafię na listę pracowników. Pod presją kapitalistycznego ultimatum poprosiłem o spis badań. Dostałem plik skierowań, przeczytałem, co mnie czeka – i z miejsca straciłem przytomność. Z nieprzytomności obudziła mnie wiertarka sąsiada, którą burzy ściany. Takie hobby. Przyroda jeszcze chrapie, a ten jebie udarem sąsiadom po ścianach. Tyle jednak dobrze, że ów łomot wybudził ze snu błogiego i mogłem przeczytać jeszcze raz, co mnie czeka w przychodni. Przeczytałem. Zemdlałem. I nastawiłem budzik na rano, żeby zdążyć na tortury. Przedtem jednak odmówiłem przyjmowania płynów i jedzenia, bo jasno napisali, że mam być na czczo. Dlaczego? Bo krew będą badać. Zemdlałem właśnie pisząc powyższe zdanie. Podobno mieli badać cholesterol. Nie wiem, co to jest, ale brzmi tak strasznie, że wpadłem w panikę – z pewnością go mam w fazie zaraźliwej i nie przyjmą mnie do roboty. Ale skoro miałem być na czczczczczo na 6 (słownie: sześć) godzin przed badaniem, to pomyślałem: “im mniej będę jeść, tym mniej zauważą, ile tego cholesterolu jest”. Odmówiłem zatem sobie przyjmowania doustnie czegokolwiek. I to na wszelki wypadek na 12 (słownie: dwanaście) godzin przed wizytą. Pierwsze objawy głodu nastąpiły już po trzech godzinach, kiedy zdziwiona żuchwa – z braku zwyczajowej treści mniej więcej pokarmowej – zaczęła kompulsywnie gryźć powietrze. Po sześciu godzinach od braku picia odwodniłem się zaś na tyle, że musiałem nakremować spody powiek, żeby nie leżeć jak idiota z wytrzeszczonymi oczami. Nad ranem, kiedy udało mi się zasnąć, moje wysuszone pory wsysały na odległość wodę spod kwiatka, a po obudzeniu miałem dziurę w poduszce, a w pysku pełno pierza. Widać z głodu wżarłem się przez sen. Wyplułem pierze (żeby pozostać na czczo) i na wszelki wypadek nie brałem prysznica, żeby nie ulec pokusie picia wody. Droga na przystanek zajmuje mi zazwyczaj 2 (słownie: do trzech) minut. Szedłem kwadrans, żeby za kilka godzin nie wyszło mi na EKG, że mam przyspieszone tętno serca. Lub że w ogóle mam serce. Dreptałem za kulawym psem, mdlejąc dwa razy, kiedy tylko przypomniałem sobie, że dzień zacznę od pobierania krwi. Przepraszam, właśnie znów zemdlałem. Wybrałem najdłuższą trasę autobusową, żeby nie jechać szybko (bo serce), omijałem kałuże (bo odwodnienie) i unikałem umiłowanych braci i siostry w nadwadze (bo pokusa nadgryzienia ich z głodu). Na recepcji przyjęli mnie z jakąś szczególną troską. Pani zapytała, czy dobrze się czuję, bo blado wyglądam. Dali mi kopię tej samej kartki, przy czytaniu której wcześniej mdlałem, więc już na nią nie zaglądałem, tylko – powłócząc nogami i z trzęsącą się bezwiednie brodą – przemieszczałem się w stronę gabinetu laboratoryjnego numer 6 (słownie: jeden za piątką). Tuż przed gabinetem zobaczyłem, jak jego drzwi się otwarły i wypadł z nich facet w wieku zobojętniałym. Spłynął blady na ziemię i odsłonił zgięcie w łokciu, z którego wypadł wacik z czerwoną kropką. Na ten widok spłynąłem niezwłocznie za nim. Ocuciła mnie pielęgniarka. Musiała mnie dość chwilę cucić, bo policzkowaniem miała obrzękłe prawice, a ja miałem mocno opuchnięty pysk. Ale jednak fachowo doprowadziła mnie do stanu, w którym już obie, z drugą smoczycą, mogły zawalczyć o odgięcie mi ręki. Zadziwiające, jak mocno można w strachu przed igłą usztywnić stawy w łokciach. Robiły co mogły, znęcając się i odbierając resztki godności, byle by móc dokonać wkłucia dożylnego. Tak, tu też zemdlałem.  Opadłem z sił, élan vital mnie opuściła w końcu i popadłem w całościową biologiczną impotencję. Poddałem się tym smoczycom, które delikatnie próbowały zadziałać psychologicznie: – „Przekręć mu łeb, przekręć mu łeb!” – darła się mniejsza do większej, żebym nie widział strzykawy, którą brała do ręki. Mdlałem i płakałem na przemian, błagałem i groziłem, wszystko na nic. Ta większa wreszcie wyrżnęła mnie metalową miską w potylicę. I wtedy, wykorzystując moje zamroczenie, mała pani z wielką rurą przebiła mnie na wylot. I umarłem. – „Panie, oddychajże pan!” – powiedziała większa wypuszczając resztki dymu ze smoczych nozdrzy. Tchnienie życia niestety jednak mnie dosięgło i zmartwychwstałem. Smoczyce zaczęły powoli przybierać ludzkie i nawet wcale nienajgorsze kształty. Dały mi wodę, bo już można było. I trzy szybkie w pysk, bo jeszcze trzeba było. – „No, idź pan”. Wypłynąłem z gabinetu. Na mój widok zmierzający w tę stronę kolejny maczo krwiodawstwa zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Chciałem mu pomóc podźwignąć się z upadku i podałem rękę, z której zgięcia odpadł wacik z kroplą czerwonego morza krwi. Naturalnie na ten widok plasnąłem o taflę lśniących płytek. A kiedy odpływaliśmy z nowym kolegą w niebyt, zza drzwi usłyszałem lekki syk ognia i trzepot smoczych skrzydeł: – „No, kurwa, następny. A jeszcze ósmej nie ma”.Ale mnie już było wszystko jedno. Na koniec posadzili mnie na recepcji. Dzieci szarpały mnie za brodę, seniorzy do moich sparaliżowanych dłoni wciskali kubki z moczem do analizy. Zrobił się wieczór. Wyniesiono mnie na przystanek, skąd zabrał mnie autobus. Ktoś zahaczył mi o rękę, z której wypadł wacik. Tak, przepraszam, muszę stracić przytomn….  ***Dedykuję wytrwałym pielęgniarkom, które mimo, że muszą uporać się z podobnymi beznadziejnymi przypadkami jak ja – dają radę. Szacunek! 🙂 [poczytaj również, jak rok później zostałem zmoczony]

Artykuł Umarł. Będzie żyć. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Przyszła do mnie mała pani z wielką rurą i umarłem.

Wokół las, jeziora, nawet słońce zaczęło prześwitywać tego styczniowego poranka. Normalni ludzie szli na kawę, ostatecznie nawet do pracy. Szczęśliwi ruszali w dalekie podróże lub niespodziewanie umierali sobie w spokoju ducha.

Mnie kazano zrobić badania wstępne / okresowe / kontrolne / ostateczne. Niepotrzebne skreślić.

Tak naprawdę uznałem, że badania są mi do niczego nie potrzebne i chciałem je w ogóle skreślić jako takie, ale wtedy przyszły chlebodawca zagroził, że z kolei skreśli mnie i to zanim trafię na listę pracowników. Pod presją kapitalistycznego ultimatum poprosiłem o spis badań. Dostałem plik skierowań, przeczytałem, co mnie czeka – i z miejsca straciłem przytomność.

Z nieprzytomności obudziła mnie wiertarka sąsiada, którą burzy ściany. Takie hobby. Przyroda jeszcze chrapie, a ten jebie udarem sąsiadom po ścianach. Tyle jednak dobrze, że ów łomot wybudził ze snu błogiego i mogłem przeczytać jeszcze raz, co mnie czeka w przychodni. Przeczytałem. Zemdlałem. I nastawiłem budzik na rano, żeby zdążyć na tortury.

Przedtem jednak odmówiłem przyjmowania płynów i jedzenia, bo jasno napisali, że mam być na czczo. Dlaczego? Bo krew będą badać.

Zemdlałem właśnie pisząc powyższe zdanie.

Podobno mieli badać cholesterol. Nie wiem, co to jest, ale brzmi tak strasznie, że wpadłem w panikę – z pewnością go mam w fazie zaraźliwej i nie przyjmą mnie do roboty. Ale skoro miałem być na czczczczczo na 6 (słownie: sześć) godzin przed badaniem, to pomyślałem: “im mniej będę jeść, tym mniej zauważą, ile tego cholesterolu jest”. Odmówiłem zatem sobie przyjmowania doustnie czegokolwiek. I to na wszelki wypadek na 12 (słownie: dwanaście) godzin przed wizytą.

Pierwsze objawy głodu nastąpiły już po trzech godzinach, kiedy zdziwiona żuchwa – z braku zwyczajowej treści mniej więcej pokarmowej – zaczęła kompulsywnie gryźć powietrze. Po sześciu godzinach od braku picia odwodniłem się zaś na tyle, że musiałem nakremować spody powiek, żeby nie leżeć jak idiota z wytrzeszczonymi oczami. Nad ranem, kiedy udało mi się zasnąć, moje wysuszone pory wsysały na odległość wodę spod kwiatka, a po obudzeniu miałem dziurę w poduszce, a w pysku pełno pierza. Widać z głodu wżarłem się przez sen. Wyplułem pierze (żeby pozostać na czczo) i na wszelki wypadek nie brałem prysznica, żeby nie ulec pokusie picia wody.

Droga na przystanek zajmuje mi zazwyczaj 2 (słownie: do trzech) minut. Szedłem kwadrans, żeby za kilka godzin nie wyszło mi na EKG, że mam przyspieszone tętno serca. Lub że w ogóle mam serce. Dreptałem za kulawym psem, mdlejąc dwa razy, kiedy tylko przypomniałem sobie, że dzień zacznę od pobierania krwi.

Przepraszam, właśnie znów zemdlałem.

Wybrałem najdłuższą trasę autobusową, żeby nie jechać szybko (bo serce), omijałem kałuże (bo odwodnienie) i unikałem umiłowanych braci i siostry w nadwadze (bo pokusa nadgryzienia ich z głodu).

Na recepcji przyjęli mnie z jakąś szczególną troską. Pani zapytała, czy dobrze się czuję, bo blado wyglądam. Dali mi kopię tej samej kartki, przy czytaniu której wcześniej mdlałem, więc już na nią nie zaglądałem, tylko – powłócząc nogami i z trzęsącą się bezwiednie brodą – przemieszczałem się w stronę gabinetu laboratoryjnego numer 6 (słownie: jeden za piątką). Tuż przed gabinetem zobaczyłem, jak jego drzwi się otwarły i wypadł z nich facet w wieku zobojętniałym. Spłynął blady na ziemię i odsłonił zgięcie w łokciu, z którego wypadł wacik z czerwoną kropką. Na ten widok spłynąłem niezwłocznie za nim.

Ocuciła mnie pielęgniarka. Musiała mnie dość chwilę cucić, bo policzkowaniem miała obrzękłe prawice, a ja miałem mocno opuchnięty pysk. Ale jednak fachowo doprowadziła mnie do stanu, w którym już obie, z drugą smoczycą, mogły zawalczyć o odgięcie mi ręki. Zadziwiające, jak mocno można w strachu przed igłą usztywnić stawy w łokciach. Robiły co mogły, znęcając się i odbierając resztki godności, byle by móc dokonać wkłucia dożylnego.

Tak, tu też zemdlałem. 

Opadłem z sił, élan vital mnie opuściła w końcu i popadłem w całościową biologiczną impotencję. Poddałem się tym smoczycom, które delikatnie próbowały zadziałać psychologicznie:

– „Przekręć mu łeb, przekręć mu łeb!” – darła się mniejsza do większej, żebym nie widział strzykawy, którą brała do ręki. Mdlałem i płakałem na przemian, błagałem i groziłem, wszystko na nic. Ta większa wreszcie wyrżnęła mnie metalową miską w potylicę. I wtedy, wykorzystując moje zamroczenie, mała pani z wielką rurą przebiła mnie na wylot.

I umarłem.

– „Panie, oddychajże pan!” – powiedziała większa wypuszczając resztki dymu ze smoczych nozdrzy. Tchnienie życia niestety jednak mnie dosięgło i zmartwychwstałem. Smoczyce zaczęły powoli przybierać ludzkie i nawet wcale nienajgorsze kształty.

Dały mi wodę, bo już można było.
I trzy szybkie w pysk, bo jeszcze trzeba było.
– „No, idź pan”.

Wypłynąłem z gabinetu. Na mój widok zmierzający w tę stronę kolejny maczo krwiodawstwa zachwiał się i osunął po ścianie na podłogę. Chciałem mu pomóc podźwignąć się z upadku i podałem rękę, z której zgięcia odpadł wacik z kroplą czerwonego morza krwi. Naturalnie na ten widok plasnąłem o taflę lśniących płytek. A kiedy odpływaliśmy z nowym kolegą w niebyt, zza drzwi usłyszałem lekki syk ognia i trzepot smoczych skrzydeł:

– „No, kurwa, następny. A jeszcze ósmej nie ma”.
Ale mnie już było wszystko jedno.

Na koniec posadzili mnie na recepcji. Dzieci szarpały mnie za brodę, seniorzy do moich sparaliżowanych dłoni wciskali kubki z moczem do analizy. Zrobił się wieczór. Wyniesiono mnie na przystanek, skąd zabrał mnie autobus. Ktoś zahaczył mi o rękę, z której wypadł wacik.

Tak, przepraszam, muszę stracić przytomn…. 

***
Dedykuję wytrwałym pielęgniarkom, które mimo, że muszą uporać się z podobnymi beznadziejnymi przypadkami jak ja – dają radę. Szacunek! 🙂

[poczytaj również, jak rok później zostałem zmoczony]

Artykuł Umarł. Będzie żyć. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/umarl-bedzie-zyc/feed/ 0 1125
Dzień włóczykija http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/ http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/#respond Tue, 23 Jul 2019 10:10:50 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=881 Dziś Dzień Włóczykija! Zacząłem się włóczyć pod koniec podstawówki i nie oddałbym tego za najfajniejszą sofę, na której mógłbym przesiedzieć ten czas przed telewizorem albo czymś takim. Ruszyłem i jakoś zazwyczaj wybierałem boczne ścieżki, albo nawet i bezdroża. W międzyczasie coś budowałem, szedłem dalej, rzadko wracałem. Odkrywałem, że nie zawsze wszystko da się w drodze dobrze zrozumieć. Za to droga uczy, że kto się włóczy ten wie, że wie niewiele. Kto wędruje, ten nie stawia kropki po każdym zdaniu. Kto się szwęda po drogach i manowcach, ten nie stawia przymiotników jak wartowników przy ludziach. Włóczykij w drodze wie, że kij jest do podpierania, podnoszenia, przyciągania i do stawiania na nim dachu z łopianowych liści, kiedy idzie deszcz. Kij to nie pałka. I zawsze ma dwa końce swojej opowieści. Może to nie jest sposób na życie bardzo ułożone, nie jest też drogą na bycie kryształowo dobrym. Ale jest w tym coś, co Józek spod Turbacza nazywał ze swoimi sąsiadami ‚ślebodą’, swobodą. Wolnością, która odkrywa, że człowiek nie ptak, więc nie pofrunie – ale za to może schodzić niżej niż ptacy i wyżej niż myszy. Może obejrzeć się za siebie i zobaczyć, komu drogę pomógł zbudować, komu w drodze pomógł, nad kim dach zbudował, a komu zaszkodził, gdzie ważny list spalił i komu wszedł w żyto. Widzi po swoich śladach, komu jabłka z sadu ukradł dla rozrywki, a gdzie gruszki po nocy rwał dla głodnego. Kiedyś włóczykijami bywali dziadowie, których po wioskach przyjmowano jako posłańców ze świata, bo widzieli i wiedzieli. I mogli, bo nie byli uwiązani sami sobą do siebie i swojego widoku. Dziś tamtych dziadów nie ma, ale zawsze można ruszyć się od siebie i nie zawsze trzeba deptać po świecie podeszwami. Czasami warto zacząć od postawienia bosych stóp na trawie, żeby poczuć, że świat nas jakoś (z)nosi. Dobrych i ciekawych dróg, włóczykije!

Artykuł Dzień włóczykija pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Dziś Dzień Włóczykija!

Zacząłem się włóczyć pod koniec podstawówki i nie oddałbym tego za najfajniejszą sofę, na której mógłbym przesiedzieć ten czas przed telewizorem albo czymś takim. Ruszyłem i jakoś zazwyczaj wybierałem boczne ścieżki, albo nawet i bezdroża. W międzyczasie coś budowałem, szedłem dalej, rzadko wracałem. Odkrywałem, że nie zawsze wszystko da się w drodze dobrze zrozumieć. Za to droga uczy, że kto się włóczy ten wie, że wie niewiele. Kto wędruje, ten nie stawia kropki po każdym zdaniu. Kto się szwęda po drogach i manowcach, ten nie stawia przymiotników jak wartowników przy ludziach.

Włóczykij w drodze wie, że kij jest do podpierania, podnoszenia, przyciągania i do stawiania na nim dachu z łopianowych liści, kiedy idzie deszcz. Kij to nie pałka. I zawsze ma dwa końce swojej opowieści.

Może to nie jest sposób na życie bardzo ułożone, nie jest też drogą na bycie kryształowo dobrym. Ale jest w tym coś, co Józek spod Turbacza nazywał ze swoimi sąsiadami ‚ślebodą’, swobodą. Wolnością, która odkrywa, że człowiek nie ptak, więc nie pofrunie – ale za to może schodzić niżej niż ptacy i wyżej niż myszy. Może obejrzeć się za siebie i zobaczyć, komu drogę pomógł zbudować, komu w drodze pomógł, nad kim dach zbudował, a komu zaszkodził, gdzie ważny list spalił i komu wszedł w żyto. Widzi po swoich śladach, komu jabłka z sadu ukradł dla rozrywki, a gdzie gruszki po nocy rwał dla głodnego.

Kiedyś włóczykijami bywali dziadowie, których po wioskach przyjmowano jako posłańców ze świata, bo widzieli i wiedzieli. I mogli, bo nie byli uwiązani sami sobą do siebie i swojego widoku.

Dziś tamtych dziadów nie ma, ale zawsze można ruszyć się od siebie i nie zawsze trzeba deptać po świecie podeszwami. Czasami warto zacząć od postawienia bosych stóp na trawie, żeby poczuć, że świat nas jakoś (z)nosi.

Dobrych i ciekawych dróg, włóczykije!

Artykuł Dzień włóczykija pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/feed/ 0 881
Bajtel i kawa http://dawidzmuda.pl/bajtel-i-kawa/ http://dawidzmuda.pl/bajtel-i-kawa/#comments Mon, 06 May 2019 17:04:45 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=735 Dejcie se pozór! Sam je wersja audio, a czytać se możecie pod spodkiym. Hanysy płci obojga, kiere by to czytały: niy gorszcie sie za pisownia, ale – jezderkusie! – żodyn by nie poszkopił, jakby to napisać tak richtig po naszymu! * * *W kawowy krąg wziena mie Babcia Stefa i to zaroz po tym, jakekch sie dobajukoł do dom ze lazaretu. Ja, to były takie czasy, że matki po porodzyniu leciały stoć w kolejkach za kawą, a malućkie bajtle jakoś se musiały radzić same – byście musieli widzieć te małe chroboczki pełzające po naszym piyknym Górnym Ślonsku w poszukiwaniu swoich domów. Jak fto mioł troszka szczyńścio, to go przigodny bergmon po drodze z szychty zabiyroł do pustyj tasi, w kieryj wcześniej mioł drugie śniodanie. A potym sie jakoś te pełzoki wymieniało z ichnimi rodzicielami za piwo, a jak sie trefił jaki pierworodny – to i za halba. Nie pamiyntom, jak żech sie dokuloł do Tychów, a to musiało trocha potrwać, bo mie matula na świat wypuściła aże w Katowicach. Tam mie zawinyli w mniej więcyj bioło pieluszka z tetry, ale pewnie kajś wele górki na Murckach byłech już czorny jak odłamek wynglo z przodku na Bożych Darach. Zresztą, my zowżdy byli troszka bardziej tacy czorniejsi na cerze, ale co poradzić. Normalnie dzieci sie poczyno przez tyn (wyboczcie to słowo) zeks, ale u nos sie na to godało fedrowanie. A to bez to, że porzondny Hanys to czy do roboty na dole czy to do miłowanio wkłodoł wszystko co ino mioł. A spróbowołby ino niy, to już w tym naszym matriarchacie frela by mu dała nauczka a tym samym nie dała następnym razym czego innego. Bo u nos baby rzondziły, jakby fto nie wiedzioł. No, w każdym razie jakoś tam żech sie skuloł na Stare Tychy zanim mamulka ze sklepu wróciła. A że ojciec był w robocie na popołednie, to chytała mie Babka Stefa, zresztom przi pomocy Ciotki Zośki, kiero w drodze na kołocz z kyjzom do Ciotki Francki przyuważyła mnie na końcu ogródka i celnie dośrodkowała prostym rzutym poziomym – bajltem do furtki. Wiadomo, że takie małe, diobelskie stworzynie, kiere sie darło wniebogłosy ze zmęczynio pierwszymi godzinami życio – i to od razu w podróży – trza było nojpiyrw pokropić, coby wiedzieć, kaj to mo gęba, a kaj malutko i jeszcze niewinno rzić. Skiż czego Babcia zaniesła mie do farorza, kiery mie zatonkoł w krzcielnicy, w kierej zresztom kościelny se chłodził po kryjomu swoje niezbędne płyny. Tym sposobym zoboczyli, kaj co mom, chocioż farorz troszka złośliwie stwierdził, że ciężko odróżnić kaj mi sie przełyk zaczyno, a kaj kończy. Babcia jako niewiasta pobożnyj natury zmilczała to jednak i poleciała ze mnom do dom. A tak sie uradowała z wnuka, że zaroz se zrobiła fajnyj kawy z puszki po holenderskim kakao, usiadła se we fotelu i pado doo mnie: “Dawidkuuuu! A dyć pódź sam i weź se łyczka, na!”. A że po podróży z Katowic wiedziołech, jak sie sprawnie przesuwać po kożdyj prawie nawierzchni, toch sunął do tej kawy po tepichach gibko jak szczur po hasioku w dyszcz. I tak my se z babciom spędzili piyrsze popołudnie mego marnego żywota. A i Matula sie uradowali, jak wreszcie wróciła ze zdobytymi legalnie – a może i podstępem – towarami luksusowymi (takimi jak żymły, hazieltaśma, nawet nie za bardzo nawet zjełczała margarina, a do tego odświętno mortadela na schabowe). Ciepła te siaty i cołko zaślimtano, we łzach wzruszynio, ujęła moje niemowlęce ciałko, coby je piyrszy roz nakarmić. Jakież było jej zdumienie, kiedych jom na chwilka przeprosił i takom jeszcze pomarszczoną szłapkom sięgnął po filiżanka. Zamiast sie przyssać do piersi, jak na oseska przystało – toch se naloł maminego mlyka do tej drugiyj kawy. Na tyn widok uradowano Ciotka Zośka, kiero już wróciła od Francki, dała mi fajnisty i srogi kąsek kołocza z kyjzom. Tym sposobem mie nafutrowali, napoili i położyli spać. A potym straciłech niewinność z drugiej strony przełyku – i to tak energicznie, że nie ino pieluszka trza było wyciepnońć, ale i odmalować ściana, pół gipsdeki, wyprać tepich, no i porzondnie wymyć Tatulka, kiery sie akurat w tej chwili piyrszy roz pochylił nad pierworodnym.        Słowniczek dobajukoł, bajukać – no, tak sie bajukać, tak sie poruszać z kołysaniem, albo jakoś tak. Kto się bajukoł, tyn wiy! lazaret – szpital bajtel – dziecko [tu: noworodek] chroboczki – robaczki bergmon – górnik szychta – tu: zmiana na kopalni tasia – torba pełzoki – no, kurde, a co to mo być? No pełzoki! kieryj – której halba – pół litra [niy kożcie mi godać czego, bo to już byłaby przesada] dokulać się – dotoczyć (no, też się) wele – obok, niedaleko Murcki – tako osada pod Katowicami. jak fto niy wiy, co to som Katowice, to jo już nic nie poradza ani ni mom przijemności nawet godać z takim mamlasym. wyngiel – no jezderkusie, a czym teroz zakazujom polić? No troszka byście byli domyślni! [ja, wongiel, wóngel etc. – to je richtig to samo]. przodek – takie miejsce na grubie, kaj je nojgorszo robota, bo jest ino ściana kamiynio i wynglo (jak sie szczęśliwie trefi), pyłu tela, że byście nie wierzyli, a jakby tak gazym dżistło ze ściany, to choooopie, nie chcielibyście tam być. gruba – kopalnia Boże Dary – taki se fajny szyb był na Kostuchnie, czyli między Murckami a Tychami. zowżdy – zawsze [no, nie spodziewalibyście sie, pra?] zeks – to takie, co czasami gupio wyglondo, ale pierońsko fajnie nastrajo do życio! fedrować – no tak dziukać bele czym po przodku abo inkszyj ścianie, coby wyngiel lecioł – możno kilofem, abo świdrem, abo kombajnem. Ale dejcie se pozór, bo od tego fto czym fedruje nie zależy, jakim je chłopym! Hanys – no, to wiadomo, Górnoślonzok na dole – no, tam na dole gruby frela – dziołszka [a dla ciekawskich bonus – płciowe przeciwieństwo dziołszki to je karlus, i te oba to som gryfne słowa, pra?] czego innego – ni mom pewności, czy sam jakie nieletnie konserwatywne dziecko nie czyto, to nie przetłumacza, bo mie jeszcze zza winkla piźnie po ćmoku kołocz z kyjzom – sernik, i to nie byle jaki, bo jak Ciotka Francka zrobiła, to nawet świynty Franciszek by zgrzyszył! kaj – gdzie [znaczy jo sie tu teroz nie pytom gdzie? ino Wom tłumacza, co znaczy kaj] rzić – to samo, co po rusku жопа farorz – proboszcz [wtedy jeszcze byli porządni czasami] zatonkać – zanurzyć; jakbyście se tyj parzyli taki w papiórzannyj taśce, to tyż możecie głośno pedzieć, że se jeszcze chwila potonkocie, coby mieć mocniejszo – za to bydziecie mieli w fajnym towarzystwie poważanie, a na tinderze jak sie pochwolicie, że znocie to słowo – nooo, to mocie branie murowane! pado do mnie – godo do mnie [widzicie, jako godka jest bogato! Tela sposobów na powiedzenie tego samego!] na! – tako zachęta; godocie „na!” i ftoś przyichodzi i biere, co tam mocie żymła – bułka, tako do jedzynio [na wiosna nojlepij smakuje, jak se na frisztig ją obciepiecie kyjzom, radiskom abo tomatom, a przigryzać se możecie oberibom] hazieltaśma – to, co sie przidaje, jak se siedzicie (oby pojedynczo!) na haźlu, jak sie żegnocie z żymłą abo inkszym smakowitym pora godzin wcześniyj jedzeniym [jeszcze idzie na to godać szajspapiór, abo kloppapiór, ale to je mało istotne jak sie na to godo, byle sie nie upaprać] tepich – dywan [brzmi dumnie, ale czasami to nawet kąsek frotowego ręcznika idzie se położyć i nikt kulturalny nie powinien sie dziwić] gibko – szybko; fest gibko – bardzo szybko. I szłoby jeszcze szybciyj, ale jaki człowiek o zdrowym rozumie by tak gibko lotoł?! hasiok – takie multitaskowe miejsce, kaj sie wyciepuje hasie i inksze śmieci, za hasiok sie ciepie klamoty, a jak fto mo fajny, murowany hasiok, to se może nawet na nim blachy kuć, jak mój pradziadek, albo po kryjomu kurzic cygarety za młodu cołko zaślimtano – no to jest tak, że jak fto tak fest ryczy, to mo śpiki na brodzie, a płaczki rozmazane po cołkim licu, co wyglondo wstrząsająco emocjonalnie oraz zniechęcająco estetycznie szłapka – rączka [fajnie sie to nazywo, niy?] srogi – tu: spory, zwłaszcza, że brać mały kąsek kołocza to je gupota nafutrować – nakarmić [ciężkie do zrobiynio zwłaszcza podobno, jak sie mo podrośnięte dziecka abo srogiego chłopa abo tako baba] gipsdeka – sufit, no i tela!

Artykuł Bajtel i kawa pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Dejcie se pozór! Sam je wersja audio, a czytać se możecie pod spodkiym.
Hanysy płci obojga, kiere by to czytały: niy gorszcie sie za pisownia, ale – jezderkusie! – żodyn by nie poszkopił, jakby to napisać tak richtig po naszymu!

* * *
W kawowy krąg wziena mie Babcia Stefa i to zaroz po tym, jakekch sie dobajukoł do dom ze lazaretu. Ja, to były takie czasy, że matki po porodzyniu leciały stoć w kolejkach za kawą, a malućkie bajtle jakoś se musiały radzić same – byście musieli widzieć te małe chroboczki pełzające po naszym piyknym Górnym Ślonsku w poszukiwaniu swoich domów. Jak fto mioł troszka szczyńścio, to go przigodny bergmon po drodze z szychty zabiyroł do pustyj tasi, w kieryj wcześniej mioł drugie śniodanie. A potym sie jakoś te pełzoki wymieniało z ichnimi rodzicielami za piwo, a jak sie trefił jaki pierworodny – to i za halba.

Nie pamiyntom, jak żech sie dokuloł do Tychów, a to musiało trocha potrwać, bo mie matula na świat wypuściła aże w Katowicach. Tam mie zawinyli w mniej więcyj bioło pieluszka z tetry, ale pewnie kajś wele górki na Murckach byłech już czorny jak odłamek wynglo z przodku na Bożych Darach. Zresztą, my zowżdy byli troszka bardziej tacy czorniejsi na cerze, ale co poradzić. Normalnie dzieci sie poczyno przez tyn (wyboczcie to słowo) zeks, ale u nos sie na to godało fedrowanie. A to bez to, że porzondny Hanys to czy do roboty na dole czy to do miłowanio wkłodoł wszystko co ino mioł. A spróbowołby ino niy, to już w tym naszym matriarchacie frela by mu dała nauczka a tym samym nie dała następnym razym czego innego. Bo u nos baby rzondziły, jakby fto nie wiedzioł.

No, w każdym razie jakoś tam żech sie skuloł na Stare Tychy zanim mamulka ze sklepu wróciła. A że ojciec był w robocie na popołednie, to chytała mie Babka Stefa, zresztom przi pomocy Ciotki Zośki, kiero w drodze na kołocz z kyjzom do Ciotki Francki przyuważyła mnie na końcu ogródka i celnie dośrodkowała prostym rzutym poziomym – bajltem do furtki.

Wiadomo, że takie małe, diobelskie stworzynie, kiere sie darło wniebogłosy ze zmęczynio pierwszymi godzinami życio – i to od razu w podróży – trza było nojpiyrw pokropić, coby wiedzieć, kaj to mo gęba, a kaj malutko i jeszcze niewinno rzić. Skiż czego Babcia zaniesła mie do farorza, kiery mie zatonkoł w krzcielnicy, w kierej zresztom kościelny se chłodził po kryjomu swoje niezbędne płyny. Tym sposobym zoboczyli, kaj co mom, chocioż farorz troszka złośliwie stwierdził, że ciężko odróżnić kaj mi sie przełyk zaczyno, a kaj kończy. Babcia jako niewiasta pobożnyj natury zmilczała to jednak i poleciała ze mnom do dom. A tak sie uradowała z wnuka, że zaroz se zrobiła fajnyj kawy z puszki po holenderskim kakao, usiadła se we fotelu i pado doo mnie: “Dawidkuuuu! A dyć pódź sam i weź se łyczka, na!”. A że po podróży z Katowic wiedziołech, jak sie sprawnie przesuwać po kożdyj prawie nawierzchni, toch sunął do tej kawy po tepichach gibko jak szczur po hasioku w dyszcz. I tak my se z babciom spędzili piyrsze popołudnie mego marnego żywota.

A i Matula sie uradowali, jak wreszcie wróciła ze zdobytymi legalnie – a może i podstępem – towarami luksusowymi (takimi jak żymły, hazieltaśma, nawet nie za bardzo nawet zjełczała margarina, a do tego odświętno mortadela na schabowe). Ciepła te siaty i cołko zaślimtano, we łzach wzruszynio, ujęła moje niemowlęce ciałko, coby je piyrszy roz nakarmić. Jakież było jej zdumienie, kiedych jom na chwilka przeprosił i takom jeszcze pomarszczoną szłapkom sięgnął po filiżanka. Zamiast sie przyssać do piersi, jak na oseska przystało – toch se naloł maminego mlyka do tej drugiyj kawy. Na tyn widok uradowano Ciotka Zośka, kiero już wróciła od Francki, dała mi fajnisty i srogi kąsek kołocza z kyjzom. Tym sposobem mie nafutrowali, napoili i położyli spać.

A potym straciłech niewinność z drugiej strony przełyku – i to tak energicznie, że nie ino pieluszka trza było wyciepnońć, ale i odmalować ściana, pół gipsdeki, wyprać tepich, no i porzondnie wymyć Tatulka, kiery sie akurat w tej chwili piyrszy roz pochylił nad pierworodnym.       

Słowniczek

  • dobajukoł, bajukać – no, tak sie bajukać, tak sie poruszać z kołysaniem, albo jakoś tak. Kto się bajukoł, tyn wiy!
  • lazaret – szpital
  • bajtel – dziecko [tu: noworodek]
  • chroboczki – robaczki
  • bergmon – górnik
  • szychta – tu: zmiana na kopalni
  • tasia – torba
  • pełzoki – no, kurde, a co to mo być? No pełzoki!
  • kieryj – której
  • halba – pół litra [niy kożcie mi godać czego, bo to już byłaby przesada]
  • dokulać się – dotoczyć (no, też się)
  • wele – obok, niedaleko
  • Murcki – tako osada pod Katowicami. jak fto niy wiy, co to som Katowice, to jo już nic nie poradza ani ni mom przijemności nawet godać z takim mamlasym.
  • wyngiel – no jezderkusie, a czym teroz zakazujom polić? No troszka byście byli domyślni! [ja, wongiel, wóngel etc. – to je richtig to samo].
  • przodek – takie miejsce na grubie, kaj je nojgorszo robota, bo jest ino ściana kamiynio i wynglo (jak sie szczęśliwie trefi), pyłu tela, że byście nie wierzyli, a jakby tak gazym dżistło ze ściany, to choooopie, nie chcielibyście tam być.
  • gruba – kopalnia
  • Boże Dary – taki se fajny szyb był na Kostuchnie, czyli między Murckami a Tychami.
  • zowżdy – zawsze [no, nie spodziewalibyście sie, pra?]
  • zeks – to takie, co czasami gupio wyglondo, ale pierońsko fajnie nastrajo do życio!
  • fedrować – no tak dziukać bele czym po przodku abo inkszyj ścianie, coby wyngiel lecioł – możno kilofem, abo świdrem, abo kombajnem. Ale dejcie se pozór, bo od tego fto czym fedruje nie zależy, jakim je chłopym!
  • Hanys – no, to wiadomo, Górnoślonzok
  • na dole – no, tam na dole gruby
  • frela – dziołszka [a dla ciekawskich bonus – płciowe przeciwieństwo dziołszki to je karlus, i te oba to som gryfne słowa, pra?]
  • czego innego – ni mom pewności, czy sam jakie nieletnie konserwatywne dziecko nie czyto, to nie przetłumacza, bo mie jeszcze zza winkla piźnie po ćmoku
  • kołocz z kyjzom – sernik, i to nie byle jaki, bo jak Ciotka Francka zrobiła, to nawet świynty Franciszek by zgrzyszył!
  • kaj – gdzie [znaczy jo sie tu teroz nie pytom gdzie? ino Wom tłumacza, co znaczy kaj]
  • rzić – to samo, co po rusku жопа
  • farorz – proboszcz [wtedy jeszcze byli porządni czasami]
  • zatonkać – zanurzyć; jakbyście se tyj parzyli taki w papiórzannyj taśce, to tyż możecie głośno pedzieć, że se jeszcze chwila potonkocie, coby mieć mocniejszo – za to bydziecie mieli w fajnym towarzystwie poważanie, a na tinderze jak sie pochwolicie, że znocie to słowo – nooo, to mocie branie murowane!
  • pado do mnie – godo do mnie [widzicie, jako godka jest bogato! Tela sposobów na powiedzenie tego samego!]
  • na! – tako zachęta; godocie „na!” i ftoś przyichodzi i biere, co tam mocie
  • żymła – bułka, tako do jedzynio [na wiosna nojlepij smakuje, jak se na frisztig ją obciepiecie kyjzom, radiskom abo tomatom, a przigryzać se możecie oberibom]
  • hazieltaśma – to, co sie przidaje, jak se siedzicie (oby pojedynczo!) na haźlu, jak sie żegnocie z żymłą abo inkszym smakowitym pora godzin wcześniyj jedzeniym [jeszcze idzie na to godać szajspapiór, abo kloppapiór, ale to je mało istotne jak sie na to godo, byle sie nie upaprać]
  • tepich – dywan [brzmi dumnie, ale czasami to nawet kąsek frotowego ręcznika idzie se położyć i nikt kulturalny nie powinien sie dziwić]
  • gibko – szybko; fest gibko – bardzo szybko. I szłoby jeszcze szybciyj, ale jaki człowiek o zdrowym rozumie by tak gibko lotoł?!
  • hasiok – takie multitaskowe miejsce, kaj sie wyciepuje hasie i inksze śmieci, za hasiok sie ciepie klamoty, a jak fto mo fajny, murowany hasiok, to se może nawet na nim blachy kuć, jak mój pradziadek, albo po kryjomu kurzic cygarety za młodu
  • cołko zaślimtano – no to jest tak, że jak fto tak fest ryczy, to mo śpiki na brodzie, a płaczki rozmazane po cołkim licu, co wyglondo wstrząsająco emocjonalnie oraz zniechęcająco estetycznie
  • szłapka – rączka [fajnie sie to nazywo, niy?]
  • srogi – tu: spory, zwłaszcza, że brać mały kąsek kołocza to je gupota
  • nafutrować – nakarmić [ciężkie do zrobiynio zwłaszcza podobno, jak sie mo podrośnięte dziecka abo srogiego chłopa abo tako baba]
  • gipsdeka – sufit, no i tela!

Artykuł Bajtel i kawa pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/bajtel-i-kawa/feed/ 2 735
Jak nie być rycerzem? http://dawidzmuda.pl/jak-nie-byc-rycerzem/ http://dawidzmuda.pl/jak-nie-byc-rycerzem/#respond Sun, 03 Jun 2018 14:13:38 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=194 Od dziecka uczyli mnie, żeby zamiast wstawiać się procentami – wstawiać się za słabszymi. Niestety czasami te rady w najmniej odpowiednim momencie zaczepiają się we łbie jak guma z majtek i walą w potylicę. Mnie strzeliły u zbiegu Wrocławskiej, Cieszyńskiej i Śląskiej, na Kleparzu. Była krakowska wiosna w rozkwicie. Zamiast w cudzych prześcieradłach buszowałem w bibliotekach – i może dlatego jakoś żywiej dostrzegałem pierwsze chodzące oznaki ciepła. Nie ważne, gdzie wtedy szedłem. Ważne, że tamte dwie oznaki szły w przeciwną stronę. Z każdym ich krokiem, pląsem właściwie, świat był piękniejszy. Falował ciepłem, a wszystkie barwy świata to wznosiły się, to opadały. Dla tych widoków Mesjasz zaczął schodzić z nieba, ale widać zeskoczył gdzieś indziej, bo mnie objawił się Józek. Z Mesjasza nie miał nic. Oczywiście o ile wierzyć ikonom i fantazjom dewotek. Józek był nienachalnego raczej wzrostu oraz aparycji. Sądząc po tej ostatniej to raczej nie on zmieniał wodę w wino, tylko wino zmieniało jego. Jego ostatnia wieczerza musiała zakończyć się potężnym cudem podobnym do tego z Kaany Galilejskiej, bo nadal przejawiał znaczne rozchwianie mistyczne. I nagle, na krawędzi metafizycznej niepewności egzystencji, pojawiła się doczesność – i cudownie zsynchronizowała się z jego chwiejnością. Przez zamglone płynnym sacrum oczęta dostrzegł te wiosenne góry szczęścia, które zafalowały kilka kroków przed nim. Tonący chwyta się brzytwy, co w Józkowym życiu najczęściej oznaczało liche wino. Ale tego dnia, na Golgocie kaca, Bóg zesłał coś bardziej wzniosłego, żeby nie powiedzieć wypukłego. Najpierw coś w nim zdecydowało, żeby wbić wzrok w te oznaki wiosny. A kiedy ziemski padół pod wpływem konsumpcji cudu usunął mu się spod nóg – ufnymi jak dziecko dłońmi uczepił się obu szczytów Synaju. Może po prostu się potknął i upadł ręcami na te wyniosłości chcąc nie chcąc. Ich właścicielka doskonale dałaby sobie z Józkiem, ale niestety mnie wtedy w oczach zapłonęły historie o damach i rycerzach. Damy – rzecz jasna – słabsze, rycerze – a jakże – na ratunek damom, choćby to było idiotyczne. Niestety, nie zorientowałem się, że Niosąca Wiosnę już sama uniosła ramię sprawiedliwości, by wymierzyć Józkowi słuszną karę czarną teczką, którą sobie niosła. W świecie idealnym – teczka zabiłaby mistyka etanolu. W świecie pechowym teczka minęłaby go i upadła obok. W moim świecie, jak to w moim świecie – teczka zahaczyła ledwie o Józka i jak armatnia kula raziła mnie w splot słoneczny. Zabolało. Damy miewają moc w rękach. Józek poczłapał mętnie dalej. Tymczasem ja z obolałym splotem byłem jak Don Kichot po zderzeniu z rozpędzonym osłem. Przestałem widzieć, czuć, myśleć, opuściła mnie tradycja europejskiego humanizmu i rzymskie reguły cywilizowanego rozwiązywania sporów. Zawładnęła mną jedynie paląca żądza zemsty. Oczy zaszły mi krwią, z chrap poszedł dym i nieproszony ruszyłem z kopyta, by pomścić cześć niewieścią. Bez rozumu dałem w galop za leniwie oddalającym się Józkiem. W paroksyzmach wściekłości, za te czyny jego haniebne na damie, za tę teczkę w moim splocie słonecznym, za lata czekania na sposobność wykazania się rycerstwem – dopadłem wreszcie zbója. Stanąłem nad nim zdyszany, bezrozumny oraz mokry z wściekłości. I oto głos mój straszny powstał z głębi. Z całą elokwencją człowieka, który szedł czytać Sartre’a, Nietzschego i Heideggera wrzasnąłem: “No i co?!”. Gdzieś w filozoficznych zaświatach Platon jęknął „Jezu…” i ukrył zażenowaną twarz w greckich dłoniach. “No… co… Południe.” – odrzekł potwór. I z całą nonszalancją marnego jestestwa odwrócił się na pięcie, by znów odejść. Może i to było sensowne, ale mnie wtedy zaczęła mnie dopadać realność. Za mną stała lekko skonfudowana moim imbecylizmem dama i jej wyżyny. Niestety, bez teczki, bo tę trzymałem ja w roztrzęsionej łapie. W głowie zapętlił mi się bogaty stylistycznie dialog z Józkiem sprzed chwili. Była dama, ja, wokół nicość, a przede mną chwiejny okaz mistyka. ​I chcąc w desperacji ratować resztki rycerskiego honoru – kopnąłem okaz w dupę. Wróciłem do świata. Przede mną, z absolutną obojętnością na kopa, oddalał się Józek. Przechodnie obok odwracali głowy i przystawali. A za mną zanosiła się od śmiechu dama. Zamiast rzucać mi się w ramiona i szeptać “dziękuję, luby rycerzu!” – wyżyny dostawały astmy od śmiechu. Bezwiednie dałem sobie odebrać teczkę, przeprosiłem wszystkich za wszystko i stałem tak sam, w samo południe, błagając o jedno celne uderzenie gromu. Ale niebo było bezchmurne. Gdzieś, za błękitem, do Platona dosiadł się Mesjasz i zrezygnowany wyjął tanie wino. ***

Artykuł Jak nie być rycerzem? pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Od dziecka uczyli mnie, żeby zamiast wstawiać się procentami – wstawiać się za słabszymi. Niestety czasami te rady w najmniej odpowiednim momencie zaczepiają się we łbie jak guma z majtek i walą w potylicę. Mnie strzeliły u zbiegu Wrocławskiej, Cieszyńskiej i Śląskiej, na Kleparzu.

Była krakowska wiosna w rozkwicie. Zamiast w cudzych prześcieradłach buszowałem w bibliotekach – i może dlatego jakoś żywiej dostrzegałem pierwsze chodzące oznaki ciepła. Nie ważne, gdzie wtedy szedłem. Ważne, że tamte dwie oznaki szły w przeciwną stronę. Z każdym ich krokiem, pląsem właściwie, świat był piękniejszy. Falował ciepłem, a wszystkie barwy świata to wznosiły się, to opadały. Dla tych widoków Mesjasz zaczął schodzić z nieba, ale widać zeskoczył gdzieś indziej, bo mnie objawił się Józek.

Z Mesjasza nie miał nic. Oczywiście o ile wierzyć ikonom i fantazjom dewotek. Józek był nienachalnego raczej wzrostu oraz aparycji. Sądząc po tej ostatniej to raczej nie on zmieniał wodę w wino, tylko wino zmieniało jego. Jego ostatnia wieczerza musiała zakończyć się potężnym cudem podobnym do tego z Kaany Galilejskiej, bo nadal przejawiał znaczne rozchwianie mistyczne. I nagle, na krawędzi metafizycznej niepewności egzystencji, pojawiła się doczesność – i cudownie zsynchronizowała się z jego chwiejnością. Przez zamglone płynnym sacrum oczęta dostrzegł te wiosenne góry szczęścia, które zafalowały kilka kroków przed nim.

Tonący chwyta się brzytwy, co w Józkowym życiu najczęściej oznaczało liche wino. Ale tego dnia, na Golgocie kaca, Bóg zesłał coś bardziej wzniosłego, żeby nie powiedzieć wypukłego. Najpierw coś w nim zdecydowało, żeby wbić wzrok w te oznaki wiosny. A kiedy ziemski padół pod wpływem konsumpcji cudu usunął mu się spod nóg – ufnymi jak dziecko dłońmi uczepił się obu szczytów Synaju.

Może po prostu się potknął i upadł ręcami na te wyniosłości chcąc nie chcąc. Ich właścicielka doskonale dałaby sobie z Józkiem, ale niestety mnie wtedy w oczach zapłonęły historie o damach i rycerzach. Damy – rzecz jasna – słabsze, rycerze – a jakże – na ratunek damom, choćby to było idiotyczne. Niestety, nie zorientowałem się, że Niosąca Wiosnę już sama uniosła ramię sprawiedliwości, by wymierzyć Józkowi słuszną karę czarną teczką, którą sobie niosła. W świecie idealnym – teczka zabiłaby mistyka etanolu. W świecie pechowym teczka minęłaby go i upadła obok. W moim świecie, jak to w moim świecie – teczka zahaczyła ledwie o Józka i jak armatnia kula raziła mnie w splot słoneczny. Zabolało. Damy miewają moc w rękach.

Józek poczłapał mętnie dalej.

Tymczasem ja z obolałym splotem byłem jak Don Kichot po zderzeniu z rozpędzonym osłem. Przestałem widzieć, czuć, myśleć, opuściła mnie tradycja europejskiego humanizmu i rzymskie reguły cywilizowanego rozwiązywania sporów. Zawładnęła mną jedynie paląca żądza zemsty. Oczy zaszły mi krwią, z chrap poszedł dym i nieproszony ruszyłem z kopyta, by pomścić cześć niewieścią. Bez rozumu dałem w galop za leniwie oddalającym się Józkiem. W paroksyzmach wściekłości, za te czyny jego haniebne na damie, za tę teczkę w moim splocie słonecznym, za lata czekania na sposobność wykazania się rycerstwem – dopadłem wreszcie zbója. Stanąłem nad nim zdyszany, bezrozumny oraz mokry z wściekłości. I oto głos mój straszny powstał z głębi. Z całą elokwencją człowieka, który szedł czytać Sartre’a, Nietzschego i Heideggera wrzasnąłem: “No i co?!”.

Gdzieś w filozoficznych zaświatach Platon jęknął „Jezu…” i ukrył zażenowaną twarz w greckich dłoniach.

“No… co… Południe.” – odrzekł potwór. I z całą nonszalancją marnego jestestwa odwrócił się na pięcie, by znów odejść. Może i to było sensowne, ale mnie wtedy zaczęła mnie dopadać realność. Za mną stała lekko skonfudowana moim imbecylizmem dama i jej wyżyny. Niestety, bez teczki, bo tę trzymałem ja w roztrzęsionej łapie. W głowie zapętlił mi się bogaty stylistycznie dialog z Józkiem sprzed chwili. Była dama, ja, wokół nicość, a przede mną chwiejny okaz mistyka.

​I chcąc w desperacji ratować resztki rycerskiego honoru – kopnąłem okaz w dupę.

Wróciłem do świata. Przede mną, z absolutną obojętnością na kopa, oddalał się Józek. Przechodnie obok odwracali głowy i przystawali. A za mną zanosiła się od śmiechu dama. Zamiast rzucać mi się w ramiona i szeptać “dziękuję, luby rycerzu!” – wyżyny dostawały astmy od śmiechu. Bezwiednie dałem sobie odebrać teczkę, przeprosiłem wszystkich za wszystko i stałem tak sam, w samo południe, błagając o jedno celne uderzenie gromu. Ale niebo było bezchmurne.

Gdzieś, za błękitem, do Platona dosiadł się Mesjasz i zrezygnowany wyjął tanie wino.

***

Artykuł Jak nie być rycerzem? pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/jak-nie-byc-rycerzem/feed/ 0 194
Pustka http://dawidzmuda.pl/pustka/ http://dawidzmuda.pl/pustka/#respond Mon, 21 May 2018 21:17:48 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=358 To, czy pustka jest wielka czy mała, nie jest tak bardzo ważne.Prawdziwa pustka to niewielkie miejsce w tobie, starsze od wszelkiego pocieszenia i zrozumienia. Pustka nigdzie cię do końca nie zaprowadzi. Ale to właśnie ciebie nie zaprowadzi. I to tylko twoja pustka. Inni nie mogą jej ani dotknąć, ani zniszczyć, ani nawet opisać. Bo jak opisać coś, czego najbardziej nie ma? Budzisz się, zanim zasypiasz. Tracisz nadzieję, nim pojawi się jej powód. Wydychasz bez wdychania. Uciekasz nim wiesz, co cię goni. Ślepniesz, zanim wejdziesz w blask. Chciałbyś roztoczyć wokół pustki modlitwę o ukojenie. Ale wiesz, że tego nie zrobisz, bo pustka była w tobie, zanim przyszli i umarli bogowie.

Artykuł Pustka pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
To, czy pustka jest wielka czy mała, nie jest tak bardzo ważne.
Prawdziwa pustka to niewielkie miejsce w tobie, starsze od wszelkiego pocieszenia i zrozumienia.

Pustka nigdzie cię do końca nie zaprowadzi. Ale to właśnie ciebie nie zaprowadzi. I to tylko twoja pustka. Inni nie mogą jej ani dotknąć, ani zniszczyć, ani nawet opisać. Bo jak opisać coś, czego najbardziej nie ma?

Budzisz się, zanim zasypiasz. Tracisz nadzieję, nim pojawi się jej powód. Wydychasz bez wdychania. Uciekasz nim wiesz, co cię goni. Ślepniesz, zanim wejdziesz w blask.

Chciałbyś roztoczyć wokół pustki modlitwę o ukojenie. Ale wiesz, że tego nie zrobisz, bo pustka była w tobie, zanim przyszli i umarli bogowie.

Artykuł Pustka pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/pustka/feed/ 0 358
Jak nie pić kawy http://dawidzmuda.pl/jak-nie-pic-kawy/ http://dawidzmuda.pl/jak-nie-pic-kawy/#respond Tue, 17 Apr 2018 17:21:35 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=229 Dzień bardzo roboczy.  A to oznacza, że trochę bardziej niż zazwyczaj zapominam, że kawa mi się parzy w kuchni. Poszedłem po nią, kiedy była już zupełnie zimna. Chciałem zrobić nową, ale wtedy musiałbym wylać tę zimną. I już w oczach pojawiają się etiopskie dzieci, które przeszłyby pustynię, żeby napić się kawy. To jeden z moralnych haków, na jakim w dzieciństwie mnie wieszano: nie marnuj jedzenia, bo dzieci z Etiopii przeszłyby pustynię, żeby zjeść to czy tamto. Albo napić się zimnej kawy. Z poczuciem winy wylewam jednak zimną kawę do zlewu, nalewam znów wody do czajnika, otwieram puszkę i …no tak, kawa się skończyła. Wiadomo. Myję głowę, ubieram się w panice, bo robota na biurku wali po oczach deadlinem, ale zbiegam do sklepu. Panika, więc przy bramie macam się po kieszeni. Naturalnie. Wracam do góry po portfel, zbiegam na dół do sklepu. Biorę koszyk, w którym komuś się wcześniej chyba jogurt rozgniótł. może coś nawet gorszego. Pod półkami z kawą dwie panie z wózkami: jedna na szybko ogarnia malucha po jakiejś nagłej katastrofie gastrycznej, drugiej przypominają się podobne historie własne. Słabnę. Bo niby co mam robić. Ja zgrzany, dzieciak robi w gacie i dookoła i nie ma mojej kawy. Nie ma w ogóle żadnej sensownej kawy. Biorę cokolwiek. Płacę, wracam, gotuję wodę. Zalewam kawę, czekam tylko trzy minuty zamiast siedmiu i już wiem, że nie będzie zaparzona jak trzeba. Dolewam do pełna śmietanką. Opanowuję drżenie dłoni po maratonie do sklepu, choć łatwo nie jest. Idę z kuchni do pokoju i w ostatnim momencie zahaczam spodkiem o kant biurka. Trach. Brąz bryzga gdzie popadnie, co przywołuje obrazek tego gówniarza sprzed półki z kawą, której nie było. Zanim jednak z lat osiemdziesiątych przybiegną etiopskie dzieci – rzucam filiżankę na biurko, rzucam się po ręczniki i konsekwentnie rzucam się pod biurko ścierać kawę z podłogi. Kiedy klęczę pod biurkiem, na kark kapie mi kawa z blatu. niby macham ręcznikami jak szalony, ale wszędzie zostają smugi. Biorę psikacz na którym jest napisane “przeciw kurzowi” – kawa mielona, prawie jak kurz w sumie. Jak sprzątać to porządnie. Opsikuje biurko i podłogę, wycieram do błysku. Pięknie chyba. Wracam do kuchni. Kurwa, no. Syzyf prędzej toczy kamień na szczyt góry, niż ja robię kawę. Uparcie gotuję wodę po raz trzeci i myślę o swoim udziale w efekcie cieplarnianym i przeciążaniu elektrociepłowni na Żeraniu. Parzę kawę już tylko dwie minuty i sprytnie myślę: “Ooo nie, zaniosę samą kawę, a śmietankę doleję na biurku – tym sposobem mniej kawy w filiżance, to i szybciej można iść”. Sunę więc przez kuchnię, przedpokój i pokój jak Babcia Janka za życia (zawsze mnie wyprzedzała w niesieniu czegokolwiek na stół). I sukces! Ostatni zakręt za regał, już jestem przy krześle, a czarna, niezabielona jeszcze kawa trwa w bieli filiżanki. Robię ostatni krok. I stawiam stopę w skarpecie na wyglancowanym przed chwilą miejscu. Wyglancowanym i idealnie gładkim. W ostatnim kadrze świadomości filiżanka była w powietrzu poniżej nóg, które fruwały wysoko powyżej głowy. Potem nastąpił huk, przestałem czuć i ogarnęła mnie czarna jak niewypita kawa ciemność. Piszę do Was spod biurka. Mam na sobie kawę, spodeczek, filiżanka kołysze się za komputerem. Psikacz nie tylko wyczyścił ślady po wcześniejszej kawie, ale i zrobił mi z podłogi lodowisko. Jeden mały krok w to jedyne czyste miejsce pod biurkiem. Jedną nogę mam wkręconą w kable, druga zakopała się w książki. Z tyłu głowy rośnie mi coś na kształt śliwki. Powoli przestaję kwilić. Zamiast całego życia przez głowę przelatują mi kolejne strony zagrożonego dedlajna. Z wysokości kapie na mnie wonna czerń. A z oddali słyszę tętent etiopskich dzieci.

Artykuł Jak nie pić kawy pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Dzień bardzo roboczy. 

A to oznacza, że trochę bardziej niż zazwyczaj zapominam, że kawa mi się parzy w kuchni. Poszedłem po nią, kiedy była już zupełnie zimna. Chciałem zrobić nową, ale wtedy musiałbym wylać tę zimną. I już w oczach pojawiają się etiopskie dzieci, które przeszłyby pustynię, żeby napić się kawy. To jeden z moralnych haków, na jakim w dzieciństwie mnie wieszano: nie marnuj jedzenia, bo dzieci z Etiopii przeszłyby pustynię, żeby zjeść to czy tamto. Albo napić się zimnej kawy.

Z poczuciem winy wylewam jednak zimną kawę do zlewu, nalewam znów wody do czajnika, otwieram puszkę i …no tak, kawa się skończyła. Wiadomo. Myję głowę, ubieram się w panice, bo robota na biurku wali po oczach deadlinem, ale zbiegam do sklepu. Panika, więc przy bramie macam się po kieszeni. Naturalnie. Wracam do góry po portfel, zbiegam na dół do sklepu. Biorę koszyk, w którym komuś się wcześniej chyba jogurt rozgniótł. może coś nawet gorszego. Pod półkami z kawą dwie panie z wózkami: jedna na szybko ogarnia malucha po jakiejś nagłej katastrofie gastrycznej, drugiej przypominają się podobne historie własne. Słabnę. Bo niby co mam robić. Ja zgrzany, dzieciak robi w gacie i dookoła i nie ma mojej kawy. Nie ma w ogóle żadnej sensownej kawy. Biorę cokolwiek. Płacę, wracam, gotuję wodę.

Zalewam kawę, czekam tylko trzy minuty zamiast siedmiu i już wiem, że nie będzie zaparzona jak trzeba. Dolewam do pełna śmietanką. Opanowuję drżenie dłoni po maratonie do sklepu, choć łatwo nie jest. Idę z kuchni do pokoju i w ostatnim momencie zahaczam spodkiem o kant biurka. Trach. Brąz bryzga gdzie popadnie, co przywołuje obrazek tego gówniarza sprzed półki z kawą, której nie było. Zanim jednak z lat osiemdziesiątych przybiegną etiopskie dzieci – rzucam filiżankę na biurko, rzucam się po ręczniki i konsekwentnie rzucam się pod biurko ścierać kawę z podłogi. Kiedy klęczę pod biurkiem, na kark kapie mi kawa z blatu. niby macham ręcznikami jak szalony, ale wszędzie zostają smugi. Biorę psikacz na którym jest napisane “przeciw kurzowi” – kawa mielona, prawie jak kurz w sumie. Jak sprzątać to porządnie. Opsikuje biurko i podłogę, wycieram do błysku. Pięknie chyba.

Wracam do kuchni. Kurwa, no. Syzyf prędzej toczy kamień na szczyt góry, niż ja robię kawę. Uparcie gotuję wodę po raz trzeci i myślę o swoim udziale w efekcie cieplarnianym i przeciążaniu elektrociepłowni na Żeraniu. Parzę kawę już tylko dwie minuty i sprytnie myślę: “Ooo nie, zaniosę samą kawę, a śmietankę doleję na biurku – tym sposobem mniej kawy w filiżance, to i szybciej można iść”. Sunę więc przez kuchnię, przedpokój i pokój jak Babcia Janka za życia (zawsze mnie wyprzedzała w niesieniu czegokolwiek na stół). I sukces! Ostatni zakręt za regał, już jestem przy krześle, a czarna, niezabielona jeszcze kawa trwa w bieli filiżanki. Robię ostatni krok. I stawiam stopę w skarpecie na wyglancowanym przed chwilą miejscu. Wyglancowanym i idealnie gładkim.

W ostatnim kadrze świadomości filiżanka była w powietrzu poniżej nóg, które fruwały wysoko powyżej głowy. Potem nastąpił huk, przestałem czuć i ogarnęła mnie czarna jak niewypita kawa ciemność.

Piszę do Was spod biurka. Mam na sobie kawę, spodeczek, filiżanka kołysze się za komputerem. Psikacz nie tylko wyczyścił ślady po wcześniejszej kawie, ale i zrobił mi z podłogi lodowisko. Jeden mały krok w to jedyne czyste miejsce pod biurkiem. Jedną nogę mam wkręconą w kable, druga zakopała się w książki. Z tyłu głowy rośnie mi coś na kształt śliwki. Powoli przestaję kwilić. Zamiast całego życia przez głowę przelatują mi kolejne strony zagrożonego dedlajna. Z wysokości kapie na mnie wonna czerń.

A z oddali słyszę tętent etiopskich dzieci.

Artykuł Jak nie pić kawy pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/jak-nie-pic-kawy/feed/ 0 229
Opowieść wigilijno http://dawidzmuda.pl/opowiesc-wigilijno/ http://dawidzmuda.pl/opowiesc-wigilijno/#respond Sun, 24 Dec 2017 14:39:07 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=200 I. To było tak, że świenta robiło sie już od Mikołoja. Wcześniej nie było co o tym myśleć, bo była Barbórka, a na Górnym Ślonsku sie wtedy wyrobiały takie rzecy, że w ramach tradycji Ponbócek dowoł powszechne łozgrzeszynie i to nie tela bergmonom w karczmach piwnych, ale głównie śwyntej Barbórce, bo ta tak zowżdy wywijała z młodymi karlusami, że jakby nie to ponbóckowe łozgrzeszynie, to by była patronkom szóstego przykozanio, a nie tych, co za mały geltag fedrowali pod ziemiom. Ale miała honor swój w niebiesiech, bo uparcie chciała te chodniki dokopać aże do piekła, co by upadłe dusze stamtond szolami do nieba przekludzić, a bergmonów nazywała czornymi aniołami. No, ale w końcu przichodził Mikołoj pod postaciom ciotki Zofije i nikt sie tymy nie dziwił, bo skoro Duch Świynty sie pokozywoł jako ognień abo tyż dziki drób, to co dopiero Mikołoj. Zofija miała naciepniynte na siebie futro z nutrii i czopka z królików, a w dłoni zamiast pastorała niesła drewniano chochelka, co woniała swojskim żurem, w kierym na bez dzień była zamoczono. Bajtle fest sie boły tego wysłannika nieba, czasami tak pryndko pod łóżka wskakiwały, że sie ich potyn nie dowało wyłonacyć na izba. Ale dostowali my doprowdy przebogate worki z szokoladom, bombonami i apfelzinom z wiyrchu, co by wyglądało kolorowo. Dzisiok tela, co my mieli od Mikołoja dziecka dostajom na drugie śniodanie, ale my i tak byli radzi. II. A potyn było szykowanie sie na świynta. Normalnie, jak to bywało, na pora dni przed Wilijom dziecka siedziały se we wannie z karpiami i cisły im paluchy do ryjoków. byo to w dobrym tonie i rozumne, bo bajtle w tym akwarystycznym uniesieniu nie zwrocały nia nic inszego uwagi, to i matka mogła se poszykować na kołocze i moczka, a łojce gonili choinki na mieście. To gonienie trwało coś ze trzi dni, a łojce wracali owiani zapachem igliwia i żywicy, co woniała troszka religijnie, znaczy sie et spiritus sancti (przy czym przy sancti nikt sie nie upieroł). Na dwa dni przed Wilijom w familokoach, domach a nawet na blokach świat wariowoł i – jak to u nos – rządy absolutne brały baby, a reszta familii chowała sie po kątach, po szopkach abo kurnikach. Matki i babki, teściowe i żony zawieszały świente wojny między sobom i wprowadzały bożonarodzeniowo intifada sprzątania, przeciepywanio rzecy z miejsca na miejsce i pucowanio co popadnie. jak fto nie był za bajtla przepucowany druciokiem albo mietłom, tyn nie rzumi nic ze świontecznej atmosfery. Jedyn mój onkel woloł ukłodać wongiel w piwnicy podług wielkości i we wzorki, niż wejść w droga ciotce. Ostatnie, co sie robiło już prawie przed siadaniem do wieczerzy – było pucowanie schodów na sieni. Kożden pucowoł swój kawałek schodów, a wszystko po to, co by niespodziewany gość nie strzelił drzwiami na widok antysanitarnych warunków. Poza tym nie śmiało być ślisko, bo by jeszcze ciotka Katarzina ukyjzła w drodze na góra i nie zaśpiewala by piosenki o Małej Mi, co miała serce goronce, a nogi piykne. A bez tyj przyśpiewki cołkie kolędowanie byoby na nic. Ale to dopiyro po wieczerzy. Teroz jeszcze wszyscy nosili pod choinki paczuszki i zakłodali, co mieli nojlepszego w szafach. Baby jeszcze dały rada podłożyć pod talyrze rybie łuski na szczyńście i grosiki na powodzynie. A potyn siadalimy fajnie łoblecyni do stołu, kaj sie pyszniły moczka i ryby, kapusta z grzibami, zimnioki i komport ze suszek, a zaroz za tym micha makówków i kołocze. i z tego całego larma i krzątanio naroz sie robiło cicho i jasno. Dziecka słuchały, jak łojce czytajom z Pisma o stworzyniu świata, babki ślimtały przy Ojczenasz, matki wpatrywały sie w krziż na stole, a potym brały w te zarobione ręce, naroz jakieś świeże i ciepłe, opłatki. Rodzice skłodali se w życzeniach to, co im sie rozleciało bez łoński rok, babki patrzały w niebo za swoimi chłopami, a dziecka zeżerały opłatki i dały sie ściskać, choćby tego nie znosiły w inne dni. Kajś tam rodziło sie Dzieciontko, a tu sie zaczynoł nowy rok życio.       III. Chyba, że akurat umrziło sie starzikowi. A umrziło mu sie w noc przed wilijom. Nikt nie wiedzioł, po kiego dioska Świynty Piter mu przi uszach kluczami do furtki zadzwonioł akurat wtedy. Ja sie jako tragedia na świecie dzieje i trza by bramy do nieba zamykać, co by ludzie nie musieli sie cisnonć prosto z wojny abo choróbska – to tyn pieron przinapity spi, aże okno przy niebieskich wrotach prasko tam i nazod. A jak by se ludziska jeszcze razym pobyli na świenta, to go te klucze cisnom na rubym basie i na wyrywki dzwoni po dusze. Śmiertka ze starzikiem już sie znała, bo widzieli sie pora razy, choć z daleka. Tego sie nie godo za głośno, bo by sie ludzie oswoili z umieraniem, ale śmiertka czasym litościwie sama rzić nadstawi za człowieka. Tak to tyż pogilała starzika pod nosem aże kichnoł, a jak kichoł, to mu pedzieli “na zdrowie!”, a on sie na to odkłonił – i tak niemiecko kulka ze starej giwery przi naszym Powstaniu pod Anabergiem ino go pogłoskała po czopce. Potym zaś jak jechoł banom na drugiej wojnie, to go śmiertka wyciepła na nasyp, a jak go chytała, to tak se rzić potrzaskała, że zaroz go puściła, bez co starzik niedalekie kominy z Brzezinki znoł ino z kopanio rowów i po dymie, kiery przilatywoł, jak zawioło ze wschodu. Tak sie zaznajomili starzik ze śmiertkom, że jak miała  ku niemu iść, to sie troszka ociongała, ani kosy nie ostrziła. Ani pukać nie musiała do izby, ino na sieni zawołała po baby. Tak było, że ze śmiertkom przichodziły baby, bo mocniejsze od chłopów nie ino jako rodzicielki, ale i dusze konajonce oddowały tak, żeby boroczki jak nojlżyj miały. Takie sztajgerki życio, co je umiały wydobyć jak czorne złoto na ziemia, a potym je oddać.   Starzik wiedzioł, co sie robi, jak ino usłyszoł, że i moja krzesno, i matula, i oma i ciotki szurajom po północy na schodach. Jak leżoł, tak sie zaczon zbierać. Prawie drzwierze otwarły, a tyn już siadoł na kraju łóżka. Tak było, że nojpiyrw baby wchodziły, żeby troszka oporzondzić tych, co sie mieli w droga zbierać, a klamki nie domykały, co by se śmiertka weszła spokojnie, a nie gwałtem brała i tak już umenczonych żywotem. Dziołchy przeczesały biołe włosy starzikowi, poukłodały mu przy zogłówku co chcioł: puszka z bombonami, tymi szklokami przesypanymi takim biołym proszkiem, co by sie nie lepiły, sznurek do munduru, golarka i hałzyntregle. Galoty i koszula mioł już zaprasowane, westa i szakiet przewieszone na krześle. “Dejcie mi szczewiki, bo ida furt” – powiedzioł starzik i ostatni roz sie wejrzoł na pokój, żeby pokozać, kaj je postawił po pucowaniu. Wtedy śmiertka lekko se otwarła drzwierze. Spojrzeli na siebie jak znajomi i odtąd starzik nie potrzebowoł nic widzieć, bo zoboczył wszystko. Jak ino baby zoboczyły. że opustaszyło mu sie ciało, domknęły mu powieki, bo już był tak umęczony, że ani oczu ani drzwi za sobom do końca nie zawrził. Możno trocha dlotego, żeby pamięci nimi nie przicionć. Rano rodzice nos zaprowadzili pod choinka i godajom: starzik już wygroł i se umrził. Nie wiym czamu, ale nawet jako bajtel wiedziołech, co znaczy wygroł. Potyn, jak inni umierali z choróbska abo przycisło ich na grubie, to myślołech o tym, że wygrali z biedom, cierpieniem i słabościom. Ale nie wtedy. Słyszołech w tym jakoś prosto melodia, kiero kożdy w sobie nosi i nuci jom inkszym. niekierzy grajom se jom po cichutku, inksi zaś rycom jak niewydojone krowy. Ale kożdo istota tako melodia w sobie mo i starzik w ta noc przed wilijom wygroł jom w sobie do końca. A takom mioł, że jeszcze dzisiok jom słychać w sieni, jak ino człowiek idzie schodami. A im jest starszy, tym bardziej słyszy, jak jego kroki stapiajom sie z rytmem tamtych melodii. Takie to niepoukłodane, choby bakalie w moczce, obrozki mom dzisiok, zanim nałoża obrus na małym stoliku. Niewiela na nim bydzie, ale zmieszczom sie wszystkie smaki ludzkich spotkań i kolędowe melodie rozmów, co je człowiek pamiynto od dziecka do teroz. A kajś tam w świecie abo za ścianom jedno Dzieciontko sie urodzi i bydom mu śpiewać ludzie i bydlęta, a innymu przidzie umrzić, zanim dośpiewo pierwszo nuta w ciszy abo pod jakom bombom. Ale póki choć troszka słychać między nami te melodie, może jeszcze troszka pożyjemy w pokoju.    ***Słowniczek:bergmon – górnikzowżdy – zawszeprzekludzić – przeprowadzićszola – winda (na kopalni)woniać – pachniećbajtle – dziecifest – bardzopotyn – potemszokolada – czekoladabombon – cukierekapfelzina – pomarańczabyli radzi – cieszyli siękołocz – ciastomoczka – tradycyjna śląska zupa wigilijna z piernika, bakalii, piwa i przyprawłojce – ojcowieoma – babciastarzik – dziadekonkel – wujekpucowanie – czyszczeniełoński rok – zeszły rokpraskać – uderzaćpogilać – połaskotaćsztajger – sztygar, nadzoruje pracę na kopalniszkloki – landrynkihałzyntregle – szelkiwesta – kamizelkaszakiet – marynarkaiść furt – iść sobie

Artykuł Opowieść wigilijno pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
I.

To było tak, że świenta robiło sie już od Mikołoja. Wcześniej nie było co o tym myśleć, bo była Barbórka, a na Górnym Ślonsku sie wtedy wyrobiały takie rzecy, że w ramach tradycji Ponbócek dowoł powszechne łozgrzeszynie i to nie tela bergmonom w karczmach piwnych, ale głównie śwyntej Barbórce, bo ta tak zowżdy wywijała z młodymi karlusami, że jakby nie to ponbóckowe łozgrzeszynie, to by była patronkom szóstego przykozanio, a nie tych, co za mały geltag fedrowali pod ziemiom. Ale miała honor swój w niebiesiech, bo uparcie chciała te chodniki dokopać aże do piekła, co by upadłe dusze stamtond szolami do nieba przekludzić, a bergmonów nazywała czornymi aniołami.

No, ale w końcu przichodził Mikołoj pod postaciom ciotki Zofije i nikt sie tymy nie dziwił, bo skoro Duch Świynty sie pokozywoł jako ognień abo tyż dziki drób, to co dopiero Mikołoj. Zofija miała naciepniynte na siebie futro z nutrii i czopka z królików, a w dłoni zamiast pastorała niesła drewniano chochelka, co woniała swojskim żurem, w kierym na bez dzień była zamoczono. Bajtle fest sie boły tego wysłannika nieba, czasami tak pryndko pod łóżka wskakiwały, że sie ich potyn nie dowało wyłonacyć na izba. Ale dostowali my doprowdy przebogate worki z szokoladom, bombonami i apfelzinom z wiyrchu, co by wyglądało kolorowo. Dzisiok tela, co my mieli od Mikołoja dziecka dostajom na drugie śniodanie, ale my i tak byli radzi.

II.

A potyn było szykowanie sie na świynta. Normalnie, jak to bywało, na pora dni przed Wilijom dziecka siedziały se we wannie z karpiami i cisły im paluchy do ryjoków. byo to w dobrym tonie i rozumne, bo bajtle w tym akwarystycznym uniesieniu nie zwrocały nia nic inszego uwagi, to i matka mogła se poszykować na kołocze i moczka, a łojce gonili choinki na mieście. To gonienie trwało coś ze trzi dni, a łojce wracali owiani zapachem igliwia i żywicy, co woniała troszka religijnie, znaczy sie et spiritus sancti (przy czym przy sancti nikt sie nie upieroł).

Na dwa dni przed Wilijom w familokoach, domach a nawet na blokach świat wariowoł i – jak to u nos – rządy absolutne brały baby, a reszta familii chowała sie po kątach, po szopkach abo kurnikach. Matki i babki, teściowe i żony zawieszały świente wojny między sobom i wprowadzały bożonarodzeniowo intifada sprzątania, przeciepywanio rzecy z miejsca na miejsce i pucowanio co popadnie. jak fto nie był za bajtla przepucowany druciokiem albo mietłom, tyn nie rzumi nic ze świontecznej atmosfery. Jedyn mój onkel woloł ukłodać wongiel w piwnicy podług wielkości i we wzorki, niż wejść w droga ciotce.

Ostatnie, co sie robiło już prawie przed siadaniem do wieczerzy – było pucowanie schodów na sieni. Kożden pucowoł swój kawałek schodów, a wszystko po to, co by niespodziewany gość nie strzelił drzwiami na widok antysanitarnych warunków. Poza tym nie śmiało być ślisko, bo by jeszcze ciotka Katarzina ukyjzła w drodze na góra i nie zaśpiewala by piosenki o Małej Mi, co miała serce goronce, a nogi piykne. A bez tyj przyśpiewki cołkie kolędowanie byoby na nic. Ale to dopiyro po wieczerzy. Teroz jeszcze wszyscy nosili pod choinki paczuszki i zakłodali, co mieli nojlepszego w szafach. Baby jeszcze dały rada podłożyć pod talyrze rybie łuski na szczyńście i grosiki na powodzynie.

A potyn siadalimy fajnie łoblecyni do stołu, kaj sie pyszniły moczka i ryby, kapusta z grzibami, zimnioki i komport ze suszek, a zaroz za tym micha makówków i kołocze. i z tego całego larma i krzątanio naroz sie robiło cicho i jasno. Dziecka słuchały, jak łojce czytajom z Pisma o stworzyniu świata, babki ślimtały przy Ojczenasz, matki wpatrywały sie w krziż na stole, a potym brały w te zarobione ręce, naroz jakieś świeże i ciepłe, opłatki. Rodzice skłodali se w życzeniach to, co im sie rozleciało bez łoński rok, babki patrzały w niebo za swoimi chłopami, a dziecka zeżerały opłatki i dały sie ściskać, choćby tego nie znosiły w inne dni. Kajś tam rodziło sie Dzieciontko, a tu sie zaczynoł nowy rok życio.      

III.

Chyba, że akurat umrziło sie starzikowi.

A umrziło mu sie w noc przed wilijom. Nikt nie wiedzioł, po kiego dioska Świynty Piter mu przi uszach kluczami do furtki zadzwonioł akurat wtedy. Ja sie jako tragedia na świecie dzieje i trza by bramy do nieba zamykać, co by ludzie nie musieli sie cisnonć prosto z wojny abo choróbska – to tyn pieron przinapity spi, aże okno przy niebieskich wrotach prasko tam i nazod. A jak by se ludziska jeszcze razym pobyli na świenta, to go te klucze cisnom na rubym basie i na wyrywki dzwoni po dusze.

Śmiertka ze starzikiem już sie znała, bo widzieli sie pora razy, choć z daleka. Tego sie nie godo za głośno, bo by sie ludzie oswoili z umieraniem, ale śmiertka czasym litościwie sama rzić nadstawi za człowieka. Tak to tyż pogilała starzika pod nosem aże kichnoł, a jak kichoł, to mu pedzieli “na zdrowie!”, a on sie na to odkłonił – i tak niemiecko kulka ze starej giwery przi naszym Powstaniu pod Anabergiem ino go pogłoskała po czopce. Potym zaś jak jechoł banom na drugiej wojnie, to go śmiertka wyciepła na nasyp, a jak go chytała, to tak se rzić potrzaskała, że zaroz go puściła, bez co starzik niedalekie kominy z Brzezinki znoł ino z kopanio rowów i po dymie, kiery przilatywoł, jak zawioło ze wschodu. Tak sie zaznajomili starzik ze śmiertkom, że jak miała  ku niemu iść, to sie troszka ociongała, ani kosy nie ostrziła. Ani pukać nie musiała do izby, ino na sieni zawołała po baby.

Tak było, że ze śmiertkom przichodziły baby, bo mocniejsze od chłopów nie ino jako rodzicielki, ale i dusze konajonce oddowały tak, żeby boroczki jak nojlżyj miały. Takie sztajgerki życio, co je umiały wydobyć jak czorne złoto na ziemia, a potym je oddać.  

Starzik wiedzioł, co sie robi, jak ino usłyszoł, że i moja krzesno, i matula, i oma i ciotki szurajom po północy na schodach. Jak leżoł, tak sie zaczon zbierać. Prawie drzwierze otwarły, a tyn już siadoł na kraju łóżka. Tak było, że nojpiyrw baby wchodziły, żeby troszka oporzondzić tych, co sie mieli w droga zbierać, a klamki nie domykały, co by se śmiertka weszła spokojnie, a nie gwałtem brała i tak już umenczonych żywotem. Dziołchy przeczesały biołe włosy starzikowi, poukłodały mu przy zogłówku co chcioł: puszka z bombonami, tymi szklokami przesypanymi takim biołym proszkiem, co by sie nie lepiły, sznurek do munduru, golarka i hałzyntregle. Galoty i koszula mioł już zaprasowane, westa i szakiet przewieszone na krześle.

“Dejcie mi szczewiki, bo ida furt” – powiedzioł starzik i ostatni roz sie wejrzoł na pokój, żeby pokozać, kaj je postawił po pucowaniu. Wtedy śmiertka lekko se otwarła drzwierze. Spojrzeli na siebie jak znajomi i odtąd starzik nie potrzebowoł nic widzieć, bo zoboczył wszystko. Jak ino baby zoboczyły. że opustaszyło mu sie ciało, domknęły mu powieki, bo już był tak umęczony, że ani oczu ani drzwi za sobom do końca nie zawrził. Możno trocha dlotego, żeby pamięci nimi nie przicionć.

Rano rodzice nos zaprowadzili pod choinka i godajom: starzik już wygroł i se umrził. Nie wiym czamu, ale nawet jako bajtel wiedziołech, co znaczy wygroł. Potyn, jak inni umierali z choróbska abo przycisło ich na grubie, to myślołech o tym, że wygrali z biedom, cierpieniem i słabościom. Ale nie wtedy. Słyszołech w tym jakoś prosto melodia, kiero kożdy w sobie nosi i nuci jom inkszym. niekierzy grajom se jom po cichutku, inksi zaś rycom jak niewydojone krowy. Ale kożdo istota tako melodia w sobie mo i starzik w ta noc przed wilijom wygroł jom w sobie do końca. A takom mioł, że jeszcze dzisiok jom słychać w sieni, jak ino człowiek idzie schodami. A im jest starszy, tym bardziej słyszy, jak jego kroki stapiajom sie z rytmem tamtych melodii.

Takie to niepoukłodane, choby bakalie w moczce, obrozki mom dzisiok, zanim nałoża obrus na małym stoliku. Niewiela na nim bydzie, ale zmieszczom sie wszystkie smaki ludzkich spotkań i kolędowe melodie rozmów, co je człowiek pamiynto od dziecka do teroz.

A kajś tam w świecie abo za ścianom jedno Dzieciontko sie urodzi i bydom mu śpiewać ludzie i bydlęta, a innymu przidzie umrzić, zanim dośpiewo pierwszo nuta w ciszy abo pod jakom bombom. Ale póki choć troszka słychać między nami te melodie, może jeszcze troszka pożyjemy w pokoju.   

***
Słowniczek:
bergmon – górnik
zowżdy – zawsze
przekludzić – przeprowadzić
szola – winda (na kopalni)
woniać – pachnieć
bajtle – dzieci
fest – bardzo
potyn – potem
szokolada – czekolada
bombon – cukierek
apfelzina – pomarańcza
byli radzi – cieszyli się
kołocz – ciasto
moczka – tradycyjna śląska zupa wigilijna z piernika, bakalii, piwa i przypraw
łojce – ojcowie
oma – babcia
starzik – dziadek
onkel – wujek
pucowanie – czyszczenie
łoński rok – zeszły rok
praskać – uderzać
pogilać – połaskotać
sztajger – sztygar, nadzoruje pracę na kopalni
szkloki – landrynki
hałzyntregle – szelki
westa – kamizelka
szakiet – marynarka
iść furt – iść sobie

Artykuł Opowieść wigilijno pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/opowiesc-wigilijno/feed/ 0 200