Proza

Jak nie pić kawy

Dzień bardzo roboczy. 

A to oznacza, że trochę bardziej niż zazwyczaj zapominam, że kawa mi się parzy w kuchni. Poszedłem po nią, kiedy była już zupełnie zimna. Chciałem zrobić nową, ale wtedy musiałbym wylać tę zimną. I już w oczach pojawiają się etiopskie dzieci, które przeszłyby pustynię, żeby napić się kawy. To jeden z moralnych haków, na jakim w dzieciństwie mnie wieszano: nie marnuj jedzenia, bo dzieci z Etiopii przeszłyby pustynię, żeby zjeść to czy tamto. Albo napić się zimnej kawy.

Z poczuciem winy wylewam jednak zimną kawę do zlewu, nalewam znów wody do czajnika, otwieram puszkę i …no tak, kawa się skończyła. Wiadomo. Myję głowę, ubieram się w panice, bo robota na biurku wali po oczach deadlinem, ale zbiegam do sklepu. Panika, więc przy bramie macam się po kieszeni. Naturalnie. Wracam do góry po portfel, zbiegam na dół do sklepu. Biorę koszyk, w którym komuś się wcześniej chyba jogurt rozgniótł. może coś nawet gorszego. Pod półkami z kawą dwie panie z wózkami: jedna na szybko ogarnia malucha po jakiejś nagłej katastrofie gastrycznej, drugiej przypominają się podobne historie własne. Słabnę. Bo niby co mam robić. Ja zgrzany, dzieciak robi w gacie i dookoła i nie ma mojej kawy. Nie ma w ogóle żadnej sensownej kawy. Biorę cokolwiek. Płacę, wracam, gotuję wodę.

Zalewam kawę, czekam tylko trzy minuty zamiast siedmiu i już wiem, że nie będzie zaparzona jak trzeba. Dolewam do pełna śmietanką. Opanowuję drżenie dłoni po maratonie do sklepu, choć łatwo nie jest. Idę z kuchni do pokoju i w ostatnim momencie zahaczam spodkiem o kant biurka. Trach. Brąz bryzga gdzie popadnie, co przywołuje obrazek tego gówniarza sprzed półki z kawą, której nie było. Zanim jednak z lat osiemdziesiątych przybiegną etiopskie dzieci – rzucam filiżankę na biurko, rzucam się po ręczniki i konsekwentnie rzucam się pod biurko ścierać kawę z podłogi. Kiedy klęczę pod biurkiem, na kark kapie mi kawa z blatu. niby macham ręcznikami jak szalony, ale wszędzie zostają smugi. Biorę psikacz na którym jest napisane “przeciw kurzowi” – kawa mielona, prawie jak kurz w sumie. Jak sprzątać to porządnie. Opsikuje biurko i podłogę, wycieram do błysku. Pięknie chyba.

Wracam do kuchni. Kurwa, no. Syzyf prędzej toczy kamień na szczyt góry, niż ja robię kawę. Uparcie gotuję wodę po raz trzeci i myślę o swoim udziale w efekcie cieplarnianym i przeciążaniu elektrociepłowni na Żeraniu. Parzę kawę już tylko dwie minuty i sprytnie myślę: “Ooo nie, zaniosę samą kawę, a śmietankę doleję na biurku – tym sposobem mniej kawy w filiżance, to i szybciej można iść”. Sunę więc przez kuchnię, przedpokój i pokój jak Babcia Janka za życia (zawsze mnie wyprzedzała w niesieniu czegokolwiek na stół). I sukces! Ostatni zakręt za regał, już jestem przy krześle, a czarna, niezabielona jeszcze kawa trwa w bieli filiżanki. Robię ostatni krok. I stawiam stopę w skarpecie na wyglancowanym przed chwilą miejscu. Wyglancowanym i idealnie gładkim.

W ostatnim kadrze świadomości filiżanka była w powietrzu poniżej nóg, które fruwały wysoko powyżej głowy. Potem nastąpił huk, przestałem czuć i ogarnęła mnie czarna jak niewypita kawa ciemność.

Piszę do Was spod biurka. Mam na sobie kawę, spodeczek, filiżanka kołysze się za komputerem. Psikacz nie tylko wyczyścił ślady po wcześniejszej kawie, ale i zrobił mi z podłogi lodowisko. Jeden mały krok w to jedyne czyste miejsce pod biurkiem. Jedną nogę mam wkręconą w kable, druga zakopała się w książki. Z tyłu głowy rośnie mi coś na kształt śliwki. Powoli przestaję kwilić. Zamiast całego życia przez głowę przelatują mi kolejne strony zagrożonego dedlajna. Z wysokości kapie na mnie wonna czerń.

A z oddali słyszę tętent etiopskich dzieci.

Podaj dalej