Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php:77) in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Recenzje – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl Magazyn Zdań Wed, 02 Dec 2020 16:42:27 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.2.20 http://dawidzmuda.pl/wp-content/uploads/2018/08/cropped-dz-1-32x32.png Recenzje – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl 32 32 150558782 Teatr Nikoli http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/ http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/#respond Thu, 22 Aug 2019 19:04:34 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=926 Potrafią budzić zastygły ruch. Pozwalają uwierzyć w ulotność magii tak prosto, jak rozumieją ją dzieci. Wiedzą, jak pokazać naszym oczom świat, który jest mniej uchwytny od nocnych szmerów na strychu. Niosą niewypowiedziane słowa na czubkach starych kapeluszy. Wybrali teatr, żeby dać innym możliwość wybrania przez teatr. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Zobaczyłem ich po raz pierwszy jakieś dziesięć lat temu na OFTENie, festiwalu teatrów niezależnych organizowanym od lat w Ostrowie Wielkopolskim. Moja redakcja patronowała medialnie kolejnym trzem edycjom tych spotkań ludzi sceny, więc spędzaliśmy kolejne wieczory i noce na oglądaniu spektakli, nad ranem pisaliśmy recenzje, rano biegliśmy z bułką w zębach na omówienia tych spektakli z jury i artystami. Wśród sporej ilości ciekawych zespołów kilka było wybitnych w tym niełatwym nurcie żywego teatru. Któregoś wieczoru, w fantastycznym wnętrzu niewyremontowanej wówczas jeszcze starej synagogi, nieruchomą ciemność obudził teatr pięknego ruchu. Tamten spektakl będę już chyba zawsze polecać w ciemno i dzięki niemu nie tylko zacząłem się fascynować, ale i przyglądać bliżej teatrowi bez dźwięku słów. Historia luźno oparta na motywach „Lolity” Nabokova wyjęła mnie z rzeczywistości i niosła, gdzie chciała. Niemożliwy do przeoczenia swoją fizycznością Mikołaj Wiepriew i Dominika Jucha, filary Teatru Nikoli, przeczyli na scenie prawom świata niewyobraźni i skazywali na niebycie rozum sceptyczny. Bez wojny wprowadzali pokój między światem wzruszenia i uśmiechu. Dotyk zamieniali w taniec, a taniec sprowadzali do małych drgnień palców. „Lolita Dolly” łącząca w sobie co najmniej dwie historie jest świadectwem zamiłowania do teatru w jego najbardziej podstawowych formach. Mikołaj, który przywędrował do Krakowa z Rosji przez Kijów, zrzekł się dźwięku słów, ale nie porzucił ich sensu, który razem ze swoimi uczniami i współtwórczyniami unosi na cichych gestach. Dzięki temu Teatr Nikoli może rozmawiać z publicznością pod każdą chyba szerokością geograficzną. A może to robić – i robi – podobnie jak inne teatry niezależne, które czasami są bezdomne, nawet jeśli znajdują jakiś wypożyczony dach nad głową, z szafą i paroma deskami pod stopami. Dach na tyle trwały, żeby dać przetrwać szafie z scenografiami, a na tyle mały, że wygodniej jest do niego wracać, niż ciągle pod nim siedzieć. Ta bezdomność z wyboru teatrów niezależnych wyzwala umiejętność kreowania przestrzeni – innych co spektakl. To – obok gry aktorów – jedno z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się twórcy. Scenografia musi być adaptowana do zmiennych warunków: ilości miejsca, światła, dźwięku, możliwości zastosowania środków audiowizualnych, rozmieszczenia publiczności. Ten ostatni warunek zresztą jest czasami powodem, przez który teatr ruchu traci. Jeśli widzowie nie mogą swobodnie widzieć całości postaci – nie zobaczą wszystkich niuansów i nie docenią kunsztu aktorskiego, który czasami wygrywa się „w parterze”, na deskach. Choćby w „Starym gołębniku” warto obserwować grę po same stopy – inaczej nie dostrzeże się, jak dosłownie od głów do palców nóg aktorzy budują postacie, oddając im całą swoją fizyczność. I tu musi pojawić się jeszcze raz ona – Dominika Jucha – która odkrywa na scenie inne przestrzenie niż te, w których porusza się Mikołaj, wnosząc w spektakle jakieś szczególne drżenie, na którym wiarygodnie rozpinają się nieśmiałość, strach i śmiech. Po dłuższej przerwie miałem okazję zobaczyć ich wczoraj. W czasie warszawskiego Smolna Fest teatr zagrał „Stary gołębnik”. Nie ukrywam, że to przedstawienie słabsze niż „Lolita Dolly” czy „Maruczella” czy „Impresario”. Brakuje w nim tego, co sprawa, że Teatr Nikoli łatwo odrywa nas od ziemi – ciągłej opowieści. Przeszkadzało mi tu rozejście między dobrze (jak zwykle) przygotowaną grą i fragmentarycznością narracji. To trochę tak, jakby co chwilę przesadzać dobrze rozwijające się kwiaty. Postawienie na etiudy bardziej niż na rozwój historii nie wychodzi w tym spektaklu na dobre i powoduje, że raczej zapamięta się te czy inne obrazy niż magię. A to właśnie magia Nikolijczyków wyzwala w widzach dziecko, o czym w jednym z wywiadów ładnie mówi Mikołaj Wiepriew. Po dziesięciu latach podglądania krakowskich magów sceny mam wrażenie, że nadal jest w nich ciekawość sceny, emocji i opowieści. A być może nawet widza, co nie jest cechą częstą. Myślę, że nadal jeszcze szukają czegoś poza zagraniem tu i teraz. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Ale bez ich prób ruch na scenie nad Wisłą byłby uboższy. I to nie tylko o nieuchwytną – i być może zupełnie subiektywnie odczuwaną – atmosferę, ale i o świadomość sceny, kunszt, warsztat i fizyczną dyscyplinę aktorską. A to dziś bardzo dużo. Dlatego Teatr Nikoli to po prawie trzydziestu latach nadal T E A T R u źródeł. ***Zobacz: Teatr Nikoli na facebookuPS. Mam nadzieję, że kiedyś – jakimś cudem – uda się odzyskać materiały, jakie publikowaliśmy w miesięczniku ScenaMyśli, a między nimi również dwa teksty i wywiad z Dominiką Juchą i Mikołajem Wiepriewem. Póki co, taki mój dodatek do tamtych nieobecnych dziś tekstów.

Artykuł Teatr Nikoli pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Potrafią budzić zastygły ruch. Pozwalają uwierzyć w ulotność magii tak prosto, jak rozumieją ją dzieci. Wiedzą, jak pokazać naszym oczom świat, który jest mniej uchwytny od nocnych szmerów na strychu. Niosą niewypowiedziane słowa na czubkach starych kapeluszy. Wybrali teatr, żeby dać innym możliwość wybrania przez teatr. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej.

Zobaczyłem ich po raz pierwszy jakieś dziesięć lat temu na OFTENie, festiwalu teatrów niezależnych organizowanym od lat w Ostrowie Wielkopolskim. Moja redakcja patronowała medialnie kolejnym trzem edycjom tych spotkań ludzi sceny, więc spędzaliśmy kolejne wieczory i noce na oglądaniu spektakli, nad ranem pisaliśmy recenzje, rano biegliśmy z bułką w zębach na omówienia tych spektakli z jury i artystami. Wśród sporej ilości ciekawych zespołów kilka było wybitnych w tym niełatwym nurcie żywego teatru. Któregoś wieczoru, w fantastycznym wnętrzu niewyremontowanej wówczas jeszcze starej synagogi, nieruchomą ciemność obudził teatr pięknego ruchu.

Tamten spektakl będę już chyba zawsze polecać w ciemno i dzięki niemu nie tylko zacząłem się fascynować, ale i przyglądać bliżej teatrowi bez dźwięku słów. Historia luźno oparta na motywach „Lolity” Nabokova wyjęła mnie z rzeczywistości i niosła, gdzie chciała. Niemożliwy do przeoczenia swoją fizycznością Mikołaj Wiepriew i Dominika Jucha, filary Teatru Nikoli, przeczyli na scenie prawom świata niewyobraźni i skazywali na niebycie rozum sceptyczny. Bez wojny wprowadzali pokój między światem wzruszenia i uśmiechu. Dotyk zamieniali w taniec, a taniec sprowadzali do małych drgnień palców. „Lolita Dolly” łącząca w sobie co najmniej dwie historie jest świadectwem zamiłowania do teatru w jego najbardziej podstawowych formach.

Mikołaj, który przywędrował do Krakowa z Rosji przez Kijów, zrzekł się dźwięku słów, ale nie porzucił ich sensu, który razem ze swoimi uczniami i współtwórczyniami unosi na cichych gestach. Dzięki temu Teatr Nikoli może rozmawiać z publicznością pod każdą chyba szerokością geograficzną. A może to robić – i robi – podobnie jak inne teatry niezależne, które czasami są bezdomne, nawet jeśli znajdują jakiś wypożyczony dach nad głową, z szafą i paroma deskami pod stopami. Dach na tyle trwały, żeby dać przetrwać szafie z scenografiami, a na tyle mały, że wygodniej jest do niego wracać, niż ciągle pod nim siedzieć.

Ta bezdomność z wyboru teatrów niezależnych wyzwala umiejętność kreowania przestrzeni – innych co spektakl. To – obok gry aktorów – jedno z najtrudniejszych wyzwań, z jakimi muszą mierzyć się twórcy. Scenografia musi być adaptowana do zmiennych warunków: ilości miejsca, światła, dźwięku, możliwości zastosowania środków audiowizualnych, rozmieszczenia publiczności. Ten ostatni warunek zresztą jest czasami powodem, przez który teatr ruchu traci. Jeśli widzowie nie mogą swobodnie widzieć całości postaci – nie zobaczą wszystkich niuansów i nie docenią kunsztu aktorskiego, który czasami wygrywa się „w parterze”, na deskach. Choćby w „Starym gołębniku” warto obserwować grę po same stopy – inaczej nie dostrzeże się, jak dosłownie od głów do palców nóg aktorzy budują postacie, oddając im całą swoją fizyczność. I tu musi pojawić się jeszcze raz ona – Dominika Jucha – która odkrywa na scenie inne przestrzenie niż te, w których porusza się Mikołaj, wnosząc w spektakle jakieś szczególne drżenie, na którym wiarygodnie rozpinają się nieśmiałość, strach i śmiech.

Po dłuższej przerwie miałem okazję zobaczyć ich wczoraj. W czasie warszawskiego Smolna Fest teatr zagrał „Stary gołębnik”. Nie ukrywam, że to przedstawienie słabsze niż „Lolita Dolly” czy „Maruczella” czy „Impresario”. Brakuje w nim tego, co sprawa, że Teatr Nikoli łatwo odrywa nas od ziemi – ciągłej opowieści. Przeszkadzało mi tu rozejście między dobrze (jak zwykle) przygotowaną grą i fragmentarycznością narracji. To trochę tak, jakby co chwilę przesadzać dobrze rozwijające się kwiaty. Postawienie na etiudy bardziej niż na rozwój historii nie wychodzi w tym spektaklu na dobre i powoduje, że raczej zapamięta się te czy inne obrazy niż magię. A to właśnie magia Nikolijczyków wyzwala w widzach dziecko, o czym w jednym z wywiadów ładnie mówi Mikołaj Wiepriew.

Po dziesięciu latach podglądania krakowskich magów sceny mam wrażenie, że nadal jest w nich ciekawość sceny, emocji i opowieści. A być może nawet widza, co nie jest cechą częstą. Myślę, że nadal jeszcze szukają czegoś poza zagraniem tu i teraz. I – jak to w teatrze – czasami wychodzi im bardziej, czasami mniej. Ale bez ich prób ruch na scenie nad Wisłą byłby uboższy. I to nie tylko o nieuchwytną – i być może zupełnie subiektywnie odczuwaną – atmosferę, ale i o świadomość sceny, kunszt, warsztat i fizyczną dyscyplinę aktorską. A to dziś bardzo dużo. Dlatego Teatr Nikoli to po prawie trzydziestu latach nadal T E A T R u źródeł.

***
Zobacz: Teatr Nikoli na facebooku
PS. Mam nadzieję, że kiedyś – jakimś cudem – uda się odzyskać materiały, jakie publikowaliśmy w miesięczniku ScenaMyśli, a między nimi również dwa teksty i wywiad z Dominiką Juchą i Mikołajem Wiepriewem. Póki co, taki mój dodatek do tamtych nieobecnych dziś tekstów.

Artykuł Teatr Nikoli pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/teatr-nikoli/feed/ 0 926
Baron melodii Wodeckiego http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/ http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/#respond Sun, 02 Jun 2019 18:19:53 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=775 Przede mną płyta, która mogłaby trwać dłużej. Sześć kompozycji napisanych przez Zbigniewa Wodeckiego, zagranych siedem razy przez Piotra Barona i jego gości. Miałem okazję odsłuchiwać tę płytę domowo i w gaciach przy napoju chłodzącym, w samochodzie, na odsłuchu z jej autorem (w świetnym miejscu, o którym dwa zdania znajdziecie w post scriptum), a wreszcie na koncercie w radiowym Studiu im. Władysława Szpilmana. I przypuszczam, że można jej słuchać jeszcze w paru innych okolicznościach. Płyta miała powstać jako wspólne przedsięwzięcie Zbigniewa Wodeckiego i Piotra Barona, który nosił się z zamiarem jej nagrania od dawna. Pierwszy raz panowie rozmawiali o niej dawno temu przez pierwsze telefony komórkowe, jadąc samochodami w swoje trasy. Był koncept i chęć – zabrakło czasu. Po śmierci Wodeckiego Baron wrócił do pracy nad pomysłem i właśnie wydał efekty własnego odczytywania kompozycji jednego z polskich mistrzów melodii. I dobrze się stało, że ta płyta pojawia się po innych – świetnych zresztą – “wodeckich” nagraniach (Mitch & Mitcha czy Kai). Jazz w Polsce nie ma najłatwiej i źle byłoby, gdyby zniknęła między innymi, popularnymi propozycjami. Piotr Baron wziął na warsztat kilka utworów napisanych przez Wodeckiego i pokazał, że nawet w prostych utworach, jeśli są dobrze napisane, można znaleźć o wiele więcej, niż może zdawać się na pierwszy słuch. Może to złudzenie laika jazzowego, ale według mnie w tych interpretacjach jest jakaś dyscyplina, a może raczej wierność melodiom i strukturom kolejnych fraz i utworów. Jest miejsce na niekarkołomne solówki i wyjęte pestki tematów. Znane melodie niosą się między klawiszami, linią basu i oczywiście saksofonami i klarnetem, przypominają o sobie w dłuższych wycieczkach improwizacji. Spotkanie z jazzowym Wodeckim to jednocześnie przypomnienie o “polskim Broadway’u”, jak Piotr Baron nazwał grupę mistrzów, polskich songwriterów: Janusza Senta, Jerzego Abramowskiego, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Petersburskiego czy Henryka Warsa. Do tego grona jazzman zaliczył również Wodeckiego i ciężko byłoby się nie zgodzić. To melodie, z którymi człowiek rośnie, które porzuca i do których wraca – zwłaszcza, kiedy zaczyna bardziej rozumieć świetne teksty Wojciecha Młynarskiego, Leszka Długosza, Jonasza Kofty i innych. Melodie, które nie tylko i nie tyle wymagają konkretnego wymagania, ale zapraszają do własnego podejmowania przez ludzi, którzy są w stanie utrzymać ich lekkość. Płytę otwiera jeden z pierwszych utworów Zbigniewa Wodeckiego “Opowiadaj mi tak”, ze świetnym solo na trąbce (Robert Majewski) i saksofonie sopranowym (Piotr Baron) oraz pulsującym refrenem. Perkusja (Łukasz Żyta) na całej płycie to lekko truchta, to pogania jak lokomotywka, a raczej jakiś samochodzik wypuszczony w teren, by szukać między dźwiękami powracającego rytmu. Fortepian Michała Tokaja (maestro uczuć, jak powiedział o nim na koncercie Piotr Baron) wypełnia czas nienachalnie jak wdzięk panien mego dziadka (“Panny mojego dziadka” został również opracowany na krążku i warto się w tę wersję wsłuchać, zwłaszcza dla partii solowej Macieja Adamczyka na kontrabasie). “Izolda”, jak to Izolda, wprawia człowieka w rozrzewnienia i po raz kolejny upewnia, że staroświeckość może znaczyć bardzo wiele dobrych rzeczy. A kiedy już się w tej staromodności damy zagrzebać i ułożyć wygodnie w świetnym solo saksofonu tenorowego, przychodzi Tomasz ‘Thompson’ Lach i pokazuje, że łatwo nas podejść i zwieść. Przejście z lirycznej części tego utworu do partii Thompsona jest szczemówiąc jednym z moich ulubionych kilku sekund płyty. Nie mogło zabraknąć śladu pierwszego jazzmana, bo za takiego miał Wodecki Jana Sebastiana Bacha. Być może w “Zacznij od Bacha” najlepiej słychać, że jeśli ktoś ma ucho do melodii, to ona się wybroni i jako refren przeboju polskiej piosenki (to określenie zasługuje na osobne filmy, płyty, książki i inne muzyczne orgie) i jako temat jazzowy. Jeśli tego utworu jakieś radio nie chciałoby grać także w tym wykonaniu, to znaczy, że powinno przejść gruntowną reedukację muzyczną. Pojawia się także “Z tobą chcę oglądać świat”. Z tym zresztą kawałkiem mam taki problem, że ciężko w trakcie słuchania oglądać świat! Przymykające się oczy szukają pod powiekami obrazów, które przy tych dźwiękach wyjątkowo przyjemnie powracają. Pięknie prowadzi nas fortepian i aksamitny dźwięk fluegelhorna, swoje dorzuca kontrabas. To jest klasyk w każdym, zwłaszcza przyjemnym, znaczeniu. No i wreszcie jest utwór, który wystarczyłby jako powód do nagrania całej płyty, czyli “Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Instrumentalna wersja wzbogacona jest recytacją Pawła Królikowskiego, który przypomniał, że teksty w piosenkach Wodeckiego są czasami czymś więcej, niż tylko farbkami do barwienia melodii. “Zawsze w nas zostaje kilka słów i kilka wierszy z czasów, gdy kochałeś pierwszy raz”, mówił słowami piosenki Piotr Baron w rozmowie z Jerzym Szczerbakowem z RadioJazzFM – i cała płyta jest na to dowodem. A “Lubię wracać tam, gdzie byłem” jest nie tylko dobrze zagrane i dotknięte na nowo odkrytym Wodeckim, ale ma też swoją dramaturgię, pozwala nieść się emocjom, do czego zaraz wrócę.                 Na płycie jest także wersja wokalna tego utworu, śpiewana przez Sebastiana Karpiela-Bułeckę. Jeśli miałbym jednak wskazać słabszy moment tego krążka, to byłaby to właśnie jego interpretacja przeboju Wodeckiego. Piosenka zaśpiewana chyba bez większego pomysłu, choć zakopiański wokalista ze swoim głosem z pewnością mógłby znaleźć w słowach i melodiach coś nowego, innego i ciekawszego. Tymczasem wszystkie frazy wyśpiewane są na wysokich emocjach, rozwibrowane i trochę poza bandem. Może po prostu trzeba to lubić. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu wersja instrumentalna tego utworu – i skrzypce, na których założyciel Zakopowera gra w dwóch utworach na tej płycie i może nawet szkoda, że tylko na dwóch. “Wodecki jazz” nie namawia do śledzenia partytur pana od Pszczółki Mai w poszukiwaniu możliwych jazzowych śladów w nich samych. Jest zapewne zapisem emocji i szczególnym filtrem dla ucha, ale przede wszystkim jest opowiadaniem muzyką o melodii, o jej zdolności do poruszania i o przestrzeniach, w jakie może przenieść ciekawe ucho. A opowieści mają to do siebie, że potrafią przemyć kurz na duszy. Kiedy na górce w Alejach Ujazdowskich słuchaliśmy kończącego płytę “Lubię wracać tam, gdzie byłem”, Piotr Baron zamiast saksofonu wyciągnął chusteczki i podał je mojej sąsiadce, której po policzkach płynęły łzy. Nie widzieliśmy ich, siedząc tuż obok – być może nie tylko przez zasłuchanie, ale i dlatego, że wzruszenia po prostu wydarzają się między artystami i tymi, którzy pozwalają poruszyć dźwiękom wspomnienia i dotykać w sobie czułości. “To również dlatego się gra” – powiedział później Baron i jestem w stanie mu uwierzyć. Tak jak w to, co dodał mówiąc o pozycji muzyki, którą gra: “Każdy znajdzie swój jazz”. Jeśli ktoś tak, jak ja, miewa jazzowe odpływy i przypływy, lub może w ogóle jeszcze w jazzie się nie zanurzył – może zaufać Baronowi grającego Wodeckiego. Dopłyniecie w dobre miejsca i będziecie do nich lubili wracać. * * * PS. Przy okazji tej płyty muszę przynajmniej wspomnieć o miejscu, które powinno zainteresować warszawskich muzykolubnych. Nieopodal Placu Trzech Krzyży jakiś czas temu otwarto StudioU22, gdzie w kameralnych warunkach można na dobrym sprzęcie odsłuchać nowych płyt, poznać artystów i ludzi, którzy za ciekawymi dźwiękami są wstanie wdrapać się na ostatnie piętro starej kamienicy. Jest serdecznie, luźno i różnorodnie. Z pięknym widokiem na wieczorną Warszawę i jeszcze lepszymi widokami na przyszłość. Polecam! Piotr Baron, Wodecki JazzPolskie Radio 2019.

Artykuł Baron melodii Wodeckiego pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Przede mną płyta, która mogłaby trwać dłużej. Sześć kompozycji napisanych przez Zbigniewa Wodeckiego, zagranych siedem razy przez Piotra Barona i jego gości. Miałem okazję odsłuchiwać tę płytę domowo i w gaciach przy napoju chłodzącym, w samochodzie, na odsłuchu z jej autorem (w świetnym miejscu, o którym dwa zdania znajdziecie w post scriptum), a wreszcie na koncercie w radiowym Studiu im. Władysława Szpilmana. I przypuszczam, że można jej słuchać jeszcze w paru innych okolicznościach.

Płyta miała powstać jako wspólne przedsięwzięcie Zbigniewa Wodeckiego i Piotra Barona, który nosił się z zamiarem jej nagrania od dawna. Pierwszy raz panowie rozmawiali o niej dawno temu przez pierwsze telefony komórkowe, jadąc samochodami w swoje trasy. Był koncept i chęć – zabrakło czasu. Po śmierci Wodeckiego Baron wrócił do pracy nad pomysłem i właśnie wydał efekty własnego odczytywania kompozycji jednego z polskich mistrzów melodii. I dobrze się stało, że ta płyta pojawia się po innych – świetnych zresztą – “wodeckich” nagraniach (Mitch & Mitcha czy Kai). Jazz w Polsce nie ma najłatwiej i źle byłoby, gdyby zniknęła między innymi, popularnymi propozycjami.

Koncert kwintetu Piotra Barona promujący płytę „Wodecki Jazz” [Studio im. Wł. Szpilmana, Polskie Radio]

Piotr Baron wziął na warsztat kilka utworów napisanych przez Wodeckiego i pokazał, że nawet w prostych utworach, jeśli są dobrze napisane, można znaleźć o wiele więcej, niż może zdawać się na pierwszy słuch. Może to złudzenie laika jazzowego, ale według mnie w tych interpretacjach jest jakaś dyscyplina, a może raczej wierność melodiom i strukturom kolejnych fraz i utworów. Jest miejsce na niekarkołomne solówki i wyjęte pestki tematów. Znane melodie niosą się między klawiszami, linią basu i oczywiście saksofonami i klarnetem, przypominają o sobie w dłuższych wycieczkach improwizacji.

Spotkanie z jazzowym Wodeckim to jednocześnie przypomnienie o “polskim Broadway’u”, jak Piotr Baron nazwał grupę mistrzów, polskich songwriterów: Janusza Senta, Jerzego Abramowskiego, Seweryna Krajewskiego, Jerzego Petersburskiego czy Henryka Warsa. Do tego grona jazzman zaliczył również Wodeckiego i ciężko byłoby się nie zgodzić. To melodie, z którymi człowiek rośnie, które porzuca i do których wraca – zwłaszcza, kiedy zaczyna bardziej rozumieć świetne teksty Wojciecha Młynarskiego, Leszka Długosza, Jonasza Kofty i innych. Melodie, które nie tylko i nie tyle wymagają konkretnego wymagania, ale zapraszają do własnego podejmowania przez ludzi, którzy są w stanie utrzymać ich lekkość.

Płytę otwiera jeden z pierwszych utworów Zbigniewa Wodeckiego “Opowiadaj mi tak”, ze świetnym solo na trąbce (Robert Majewski) i saksofonie sopranowym (Piotr Baron) oraz pulsującym refrenem. Perkusja (Łukasz Żyta) na całej płycie to lekko truchta, to pogania jak lokomotywka, a raczej jakiś samochodzik wypuszczony w teren, by szukać między dźwiękami powracającego rytmu. Fortepian Michała Tokaja (maestro uczuć, jak powiedział o nim na koncercie Piotr Baron) wypełnia czas nienachalnie jak wdzięk panien mego dziadka (“Panny mojego dziadka” został również opracowany na krążku i warto się w tę wersję wsłuchać, zwłaszcza dla partii solowej Macieja Adamczyka na kontrabasie). “Izolda”, jak to Izolda, wprawia człowieka w rozrzewnienia i po raz kolejny upewnia, że staroświeckość może znaczyć bardzo wiele dobrych rzeczy. A kiedy już się w tej staromodności damy zagrzebać i ułożyć wygodnie w świetnym solo saksofonu tenorowego, przychodzi Tomasz ‘Thompson’ Lach i pokazuje, że łatwo nas podejść i zwieść. Przejście z lirycznej części tego utworu do partii Thompsona jest szczemówiąc jednym z moich ulubionych kilku sekund płyty.

Nie mogło zabraknąć śladu pierwszego jazzmana, bo za takiego miał Wodecki Jana Sebastiana Bacha. Być może w “Zacznij od Bacha” najlepiej słychać, że jeśli ktoś ma ucho do melodii, to ona się wybroni i jako refren przeboju polskiej piosenki (to określenie zasługuje na osobne filmy, płyty, książki i inne muzyczne orgie) i jako temat jazzowy. Jeśli tego utworu jakieś radio nie chciałoby grać także w tym wykonaniu, to znaczy, że powinno przejść gruntowną reedukację muzyczną.

Pojawia się także “Z tobą chcę oglądać świat”. Z tym zresztą kawałkiem mam taki problem, że ciężko w trakcie słuchania oglądać świat! Przymykające się oczy szukają pod powiekami obrazów, które przy tych dźwiękach wyjątkowo przyjemnie powracają. Pięknie prowadzi nas fortepian i aksamitny dźwięk fluegelhorna, swoje dorzuca kontrabas. To jest klasyk w każdym, zwłaszcza przyjemnym, znaczeniu.

No i wreszcie jest utwór, który wystarczyłby jako powód do nagrania całej płyty, czyli “Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Instrumentalna wersja wzbogacona jest recytacją Pawła Królikowskiego, który przypomniał, że teksty w piosenkach Wodeckiego są czasami czymś więcej, niż tylko farbkami do barwienia melodii. “Zawsze w nas zostaje kilka słów i kilka wierszy z czasów, gdy kochałeś pierwszy raz”, mówił słowami piosenki Piotr Baron w rozmowie z Jerzym Szczerbakowem z RadioJazzFM – i cała płyta jest na to dowodem. A “Lubię wracać tam, gdzie byłem” jest nie tylko dobrze zagrane i dotknięte na nowo odkrytym Wodeckim, ale ma też swoją dramaturgię, pozwala nieść się emocjom, do czego zaraz wrócę.                

Na płycie jest także wersja wokalna tego utworu, śpiewana przez Sebastiana Karpiela-Bułeckę. Jeśli miałbym jednak wskazać słabszy moment tego krążka, to byłaby to właśnie jego interpretacja przeboju Wodeckiego. Piosenka zaśpiewana chyba bez większego pomysłu, choć zakopiański wokalista ze swoim głosem z pewnością mógłby znaleźć w słowach i melodiach coś nowego, innego i ciekawszego. Tymczasem wszystkie frazy wyśpiewane są na wysokich emocjach, rozwibrowane i trochę poza bandem. Może po prostu trzeba to lubić. Zdecydowanie bardziej przypada mi do gustu wersja instrumentalna tego utworu – i skrzypce, na których założyciel Zakopowera gra w dwóch utworach na tej płycie i może nawet szkoda, że tylko na dwóch.

“Wodecki jazz” nie namawia do śledzenia partytur pana od Pszczółki Mai w poszukiwaniu możliwych jazzowych śladów w nich samych. Jest zapewne zapisem emocji i szczególnym filtrem dla ucha, ale przede wszystkim jest opowiadaniem muzyką o melodii, o jej zdolności do poruszania i o przestrzeniach, w jakie może przenieść ciekawe ucho. A opowieści mają to do siebie, że potrafią przemyć kurz na duszy. Kiedy na górce w Alejach Ujazdowskich słuchaliśmy kończącego płytę “Lubię wracać tam, gdzie byłem”, Piotr Baron zamiast saksofonu wyciągnął chusteczki i podał je mojej sąsiadce, której po policzkach płynęły łzy. Nie widzieliśmy ich, siedząc tuż obok – być może nie tylko przez zasłuchanie, ale i dlatego, że wzruszenia po prostu wydarzają się między artystami i tymi, którzy pozwalają poruszyć dźwiękom wspomnienia i dotykać w sobie czułości. “To również dlatego się gra” – powiedział później Baron i jestem w stanie mu uwierzyć. Tak jak w to, co dodał mówiąc o pozycji muzyki, którą gra: “Każdy znajdzie swój jazz”. Jeśli ktoś tak, jak ja, miewa jazzowe odpływy i przypływy, lub może w ogóle jeszcze w jazzie się nie zanurzył – może zaufać Baronowi grającego Wodeckiego. Dopłyniecie w dobre miejsca i będziecie do nich lubili wracać.

* * *

Piotr Baron przepytywany przez Jerzego Szczerbakowa z RadioJAZZ.fm w StudioU22

PS. Przy okazji tej płyty muszę przynajmniej wspomnieć o miejscu, które powinno zainteresować warszawskich muzykolubnych. Nieopodal Placu Trzech Krzyży jakiś czas temu otwarto StudioU22, gdzie w kameralnych warunkach można na dobrym sprzęcie odsłuchać nowych płyt, poznać artystów i ludzi, którzy za ciekawymi dźwiękami są wstanie wdrapać się na ostatnie piętro starej kamienicy. Jest serdecznie, luźno i różnorodnie. Z pięknym widokiem na wieczorną Warszawę i jeszcze lepszymi widokami na przyszłość. Polecam!

Piotr Baron, Wodecki Jazz
Polskie Radio 2019.

Artykuł Baron melodii Wodeckiego pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/baron-melodii-wodeckiego/feed/ 0 775
Radioblog z filmowym grymaszeniem http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/ http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/#respond Wed, 30 Jan 2019 13:39:58 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=666 Radioblog o filmie? No, tylko trochę, bo na filmach to ja się znam tylko dla siebie. Ale to akurat obraz o szczególnych artystach, więc podrzucam. Przepraszam za jakość dźwięku, ale jakiś chochlik chyba wlazł w kable. No, tym razem nieco trzeszczy. Poza tym kartka z kalendarza obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie znają jednego z najważniejszych śląskich muzyków. Zapraszam! Listen to Radioblog 30.01.2019 byDawidZmudaPL on hearthis.at Mini-playlista: Túlio Borges – AltarFreeky Cleen – That Woman oraz fragment piosenki Jana „Kyksa” Skrzeka – Sztajger *muzyka na licencjach creative commons

Artykuł Radioblog z filmowym grymaszeniem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Radioblog o filmie? No, tylko trochę, bo na filmach to ja się znam tylko dla siebie. Ale to akurat obraz o szczególnych artystach, więc podrzucam. Przepraszam za jakość dźwięku, ale jakiś chochlik chyba wlazł w kable. No, tym razem nieco trzeszczy.

Poza tym kartka z kalendarza obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie znają jednego z najważniejszych śląskich muzyków. Zapraszam!


Mini-playlista:

Túlio Borges – Altar
Freeky Cleen – That Woman 
oraz fragment piosenki Jana „Kyksa” Skrzeka – Sztajger

*muzyka na licencjach creative commons

Artykuł Radioblog z filmowym grymaszeniem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-filmowym-grymaszeniem/feed/ 0 666
Mam powód http://dawidzmuda.pl/wosp/ http://dawidzmuda.pl/wosp/#respond Sun, 13 Jan 2019 02:31:21 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=619 Otóż i ja dorzucę swoje trzy grosze do tego, czym jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Nie mam osobistego powodu, żeby o niej pisać, bo nigdy nie musiałem korzystać z pomocy sprzętu zakupionego przez WOŚP. I mam osobisty powód – ale o tym na końcu. Scena orkiestry Daj człowiekowi gumkę i kijek, to zrobi sobie najprostszą niby-gitarę i będzie brzdękał. Nawet bez tego wystuka czymkolwiek rytm. Jeśli tylko lubi cokolwiek tworzyć. I zwłaszcza, jeśli ktoś go zachęci. Z tym, że muzycy zazwyczaj są dość niezależni i krnąbni – sami wybierają z kim grać, w jakiej tonacji i po ile się składają na to, żeby zafundować innym echo muzyki, kiedy będzie potrzebna daleko poza salą koncertową. Na przykład w szpitalu. Dlaczego grają? Bo chcą. Bo lubią. Bo niekoniecznie muszą to uzasadniać. Bo to daje radochę. Bo mogą pograć trochę razem, ale na tyle, na ile tego razem chcą. Bez oceniania. Bo znajdują miejsce, w którym mogą wygrać swoją ulubioną albo jedną z ulubionych nut. W dowolnym miejscu sali. Tyle, że ktoś musi tę salę zorganizować. Pulpit dyrygenta Sam dyrygent, choćby nie wiem jakim geniuszem był, może sobie w pustej sali pomachać pałeczką, albo czym tam chce. Ale z drugiej strony to on bierze na warsztat dźwięki i składa partyturę tak, żeby z wielu instrumentów wydobyć zgrany dźwięk. Kiedy ludzie z orkiestry robią kariery solowe, grają w innych orkiestrach albo do kotleta, a niektórzy może i brzdękają w tanich barach – dyrygent zajmuje się tym, by w dzień styczniowego koncertu muzyka wybrzmiała najpełniej. Zwykły dyrygent to taki, który sprawnie poprowadzi dobrze znany utwór. Dobry dyrygent to taki, który w chaosie  odnajdzie i poprowadzi najważniejszy temat. Maestro jednak do tego wszystkiego nie musi kazać muzykom wybierać między nim, a innymi dyrygentami, ani nie będzie kombinować, z jakich muzyków ulepić wygodny dla siebie skład. Mistrzowie rodzą się razem ze swoją orkiestrą dobrze wiedząc, że najlepsi muzycy przychodzą tu grać z różnych miejsc i przynoszą różne dźwięki. A licytują się nie o swoją pozycję, ale o to, jak daleko dotrze dobra muzyka. Fotel krytyka Każda dobra orkiestra potrzebuje krytyki. Im dłużej gra, tym bardziej potrzebuje, żeby nowe uszy wyłapywały to, co robi dobrej muzyce dobrze, a co ją fałszuje. Sprawdza, czy fortepian słychać, czy ktoś go postawił tylko po to, żeby błyszczał. Krytyk jednak słucha muzyki jako całości zbudowanej z części i pyta o jej sens po każdej stronie dźwięku. No, ale do tego trzeba umieć czasami wstać i pochodzić po sali, żeby wyłapać różne jakości, a nie tylko poszukać sobie wygodnego miejsca w loży. Loża szyderców Sprowadzając całość do do części krytyk przesiada się do loży szyderców. Problem w tym, że próbując mówić o całości za pomocą części, nigdy nie uzyska się sensownej odpowiedzi. To trochę tak, jak z kimś, komu nie chce się dosłuchać płyty w całości i zmusza innych do ciągłego wysłuchiwania zapętlonej nuty. I siedzi szyderca ze strzępami nut koncertu granego zupełnie gdzie indziej i przewraca oczami, że orkiestra fałszuje, bo uparcie gra swoją muzykę zamiast tego, co on trzyma na kolanach w wysiedzianym nieruchomo fotelu. Mój powód W chudych latach grałem na ledwo słyszalnych dwudziestogroszówkach wrzucanych niemal bezgłośnie do puszek, których zresztą nigdy nie trzymałem na mrozie, jak tysiące wolontariuszy. Ale choćbym grał najciszej – nikt nigdy nie chciał mnie z tej orkiestry wyrzucić, nikt mnie do niej nie przymusza. Gram w orkiestrze od początku. Nie tylko Z orkiestrą, ale W niej, gdzieś tam, w ostatnim rzędzie. Jestem częścią tej orkiestry, która daje miejsce milionom ludzi możliwość nastrojenia się do działania w prostym odruchu solidarności. To jest moja orkiestra, mój wybór, mój szacunek i moje dobro. Choćby dwudziestogroszowe, ale pomnożone dzięki innym w nienachalne poczucie uczestniczenia w czymś wspólnym i zwyczajnie dobrym. Moim tym bardziej, im naszym. I to jest mój powód.     Nie ma dziś w Polsce żadnej innej orkiestry, która tak bezwarunkowo zaprasza ludzi do zrobienia czegoś dobrego, wspólnie i dla wszystkich, bez względu na wszystko.   Za to dziękuję.

Artykuł Mam powód pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Otóż i ja dorzucę swoje trzy grosze do tego, czym jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Nie mam osobistego powodu, żeby o niej pisać, bo nigdy nie musiałem korzystać z pomocy sprzętu zakupionego przez WOŚP.
I mam osobisty powód – ale o tym na końcu.

Scena orkiestry

Daj człowiekowi gumkę i kijek, to zrobi sobie najprostszą niby-gitarę i będzie brzdękał. Nawet bez tego wystuka czymkolwiek rytm. Jeśli tylko lubi cokolwiek tworzyć. I zwłaszcza, jeśli ktoś go zachęci. Z tym, że muzycy zazwyczaj są dość niezależni i krnąbni – sami wybierają z kim grać, w jakiej tonacji i po ile się składają na to, żeby zafundować innym echo muzyki, kiedy będzie potrzebna daleko poza salą koncertową. Na przykład w szpitalu. Dlaczego grają? Bo chcą. Bo lubią. Bo niekoniecznie muszą to uzasadniać. Bo to daje radochę. Bo mogą pograć trochę razem, ale na tyle, na ile tego razem chcą. Bez oceniania. Bo znajdują miejsce, w którym mogą wygrać swoją ulubioną albo jedną z ulubionych nut. W dowolnym miejscu sali. Tyle, że ktoś musi tę salę zorganizować.

Pulpit dyrygenta

Sam dyrygent, choćby nie wiem jakim geniuszem był, może sobie w pustej sali pomachać pałeczką, albo czym tam chce. Ale z drugiej strony to on bierze na warsztat dźwięki i składa partyturę tak, żeby z wielu instrumentów wydobyć zgrany dźwięk. Kiedy ludzie z orkiestry robią kariery solowe, grają w innych orkiestrach albo do kotleta, a niektórzy może i brzdękają w tanich barach – dyrygent zajmuje się tym, by w dzień styczniowego koncertu muzyka wybrzmiała najpełniej. Zwykły dyrygent to taki, który sprawnie poprowadzi dobrze znany utwór. Dobry dyrygent to taki, który w chaosie  odnajdzie i poprowadzi najważniejszy temat. Maestro jednak do tego wszystkiego nie musi kazać muzykom wybierać między nim, a innymi dyrygentami, ani nie będzie kombinować, z jakich muzyków ulepić wygodny dla siebie skład. Mistrzowie rodzą się razem ze swoją orkiestrą dobrze wiedząc, że najlepsi muzycy przychodzą tu grać z różnych miejsc i przynoszą różne dźwięki. A licytują się nie o swoją pozycję, ale o to, jak daleko dotrze dobra muzyka.

Fotel krytyka

Każda dobra orkiestra potrzebuje krytyki. Im dłużej gra, tym bardziej potrzebuje, żeby nowe uszy wyłapywały to, co robi dobrej muzyce dobrze, a co ją fałszuje. Sprawdza, czy fortepian słychać, czy ktoś go postawił tylko po to, żeby błyszczał. Krytyk jednak słucha muzyki jako całości zbudowanej z części i pyta o jej sens po każdej stronie dźwięku. No, ale do tego trzeba umieć czasami wstać i pochodzić po sali, żeby wyłapać różne jakości, a nie tylko poszukać sobie wygodnego miejsca w loży.

Loża szyderców

Sprowadzając całość do do części krytyk przesiada się do loży szyderców. Problem w tym, że próbując mówić o całości za pomocą części, nigdy nie uzyska się sensownej odpowiedzi. To trochę tak, jak z kimś, komu nie chce się dosłuchać płyty w całości i zmusza innych do ciągłego wysłuchiwania zapętlonej nuty. I siedzi szyderca ze strzępami nut koncertu granego zupełnie gdzie indziej i przewraca oczami, że orkiestra fałszuje, bo uparcie gra swoją muzykę zamiast tego, co on trzyma na kolanach w wysiedzianym nieruchomo fotelu.

Mój powód

W chudych latach grałem na ledwo słyszalnych dwudziestogroszówkach wrzucanych niemal bezgłośnie do puszek, których zresztą nigdy nie trzymałem na mrozie, jak tysiące wolontariuszy. Ale choćbym grał najciszej – nikt nigdy nie chciał mnie z tej orkiestry wyrzucić, nikt mnie do niej nie przymusza. Gram w orkiestrze od początku. Nie tylko Z orkiestrą, ale W niej, gdzieś tam, w ostatnim rzędzie. Jestem częścią tej orkiestry, która daje miejsce milionom ludzi możliwość nastrojenia się do działania w prostym odruchu solidarności. To jest moja orkiestra, mój wybór, mój szacunek i moje dobro. Choćby dwudziestogroszowe, ale pomnożone dzięki innym w nienachalne poczucie uczestniczenia w czymś wspólnym i zwyczajnie dobrym. Moim tym bardziej, im naszym. I to jest mój powód.    

Nie ma dziś w Polsce żadnej innej orkiestry, która tak bezwarunkowo zaprasza ludzi do zrobienia czegoś dobrego, wspólnie i dla wszystkich, bez względu na wszystko.  

Za to dziękuję.

Artykuł Mam powód pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/wosp/feed/ 0 619
O tym, jak stoczyłem się między kamienie http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/ http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/#respond Mon, 31 Dec 2018 21:05:23 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=40 Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz było inaczej. Cynk o tym, żebym wziął bilet o jakąś dobę przed tym, zanim będą dostępne dla zwykłych śmiertelników, dostałem na moment przed uchyleniem internetowego okienka dla wtajemniczonych. Nie wiem nas było, może kilkudziesięcioro, może tysiąc, ale już samo to, że bilet dotrze do mnie w jakiś niedostępny większości sposób, było podniecające niemal fizycznie. Potem miesiące czekania, aż do ósmego lipca. O czternastej popołudniu, kiedy na niebie słońce toczyło walkę z ciemnymi chmurami, ruszyłem na koncert. Pojechałem naturalnie samochodem – no, praaaaawie takim, jak ten powyżej i niestety ze sobą za kierownicą). Tak, samochodem, żeby się – broń Boże! – nie przemęczyć jazdą autobusem przez te kilka przystanków, jakie mam do Stadionu Narodowego. Szczęśliwie udało się zaparkować niemal na schodach do metra Dworzec Wileński, skąd tylko jeden przystanek metrem do Narodowego. Niby bramki otwierali dopiero o siedemnastej, ale cholera wie, pewnie ci najbardziej szaleni już tam koczują, a przecie ja miałem bilet na płytę pod scenę! A weź się człowieku dopchaj pod tę scenę, jak w bramkach na płytę wyprzedzi cię choćby ze sto ludzi? Z tą straszliwą wizją puściłem się biegiem z metra na stadion. Pierwsze sto metrów biegu to niestety głównie schody na powierzchnię. Tam dokonałem pierwszej reanimacji samego siebie. Dalszym biegiem, ale jakby już w skłonie, pokonałem dwieście metrów do bramki. Zmieściłem się w pierwszej setce szaleńców. Połowa z nich mnie reanimowała, gdyż to dobrzy ludzie byli, druga połowa dochodziła do siebie, bo nieznacznie przede mną dokonali podobnego eksperymentu na własnych brakach kondycji. Po czym wszyscy zaczęliśmy błagać o deszcz. Nie, żebyśmy chcieli skakać jako dzieci kwiaty w kroplach z letnich chmur. Po prostu w ogłoszeniach, na biletach, a może i w przypisach do mojżeszowych przykazań było wyraźnie napisane: przed oblicze Stonesów nie będziesz przynosił ze sobą nawet kropli wody. Niestety, pierwsi przy bramkach zużyli całą energię na dotarcie do nich i na myślenie o przemycaniu wody już zabrakło energii. Mało kto też w tym szaleństwie pomyślał o tym, że przecie przed bramkami można było mieć nawet cysternę cieczy, byle nią nie wjechać na stadion. Po godzinie prażącego, popołudniowego słońca zaczęliśmy popadać w stany usychania i omamów. Tej ukazał się Keith Richards w budce strażników, tamtemu pies-przybłęda brzmiał jak Ronnie Wood. I wtedy stał się cud – lunął deszcz. Jak niemi śpiewacy (albo karpie po prostu) otwieraliśmy gęby uniesione w górę, by chłonąć ciepły bo ciepły, ale jednak deszcz. I wtedy uszy nasze usłyszały rozlewające się skądś i dziwnie znajome “uuuu-huuuu!”. Odruchowo odśpiewaliśmy “uuuu-huuuu!”, a oczy nasze dostrzegły do tej samej bramy drugą kolejkę, która wiła się daleko od naszej, ale wpadała do tej samej bramy. Odkrzykiwaliśmy sobie to “uuuu-huuuu!” aż do otwarcia bram. Odśpiewywaliśmy z czystej sympatii dla diabła, naturalnie, skoro wiedzieliśmy, że tak robił Mick: W międzyczasie stał się drugi cud: ogłoszono nieco pokątnie, że przecież malutką butelkę wody można wnieść, byle niezakręconą. Nie wiem czemu. Może zakrętki sieją spustoszenie. W każdym razie butelkę trzeba było mieć otwartą. Sięgnęliśmy po telefony i kto mógł dzwonił po bliskich, dalszych, po kogokolwiek, żeby przyfrunął pod stadion z buteleczką wody. Na pół godziny przed otwarciem bram do naszej kolejki sfruwały jak samoloty gaśnicze stada wydzwonionych z plastikowymi, chlupoczącymi butelkami. Dotarła i moja. Bez rozumu odkręciłem zakrętkę. I oczywiście wyrzuciłem, bo nie przyszło mi do upojonego już wizją spotkania Stonesów mózgu, żeby schować tę cholerną zakrętkę do kieszeni i zakręcić butelkę po kontroli zawartości na bramkach. Odtąd lewą rękę miałem zajętą ostrożnym trzymaniem butelki, żeby nie rozlać, a przecie przede mną jeszcze kilka godzin czekania i koncertu. “Uuuu-huuuu!” odkrzykiwaliśmy sobie ciągle w niemal miłosnym stereo z tymi z drugiej kolejki, aż otwarli bramy, od których trzeba było przebyć jakieś dwieście metrów do bramek, w których po raz pierwszy sprawdzali bilety. Szczęknęły kłódki, zapadki, zasuwy. Okazało się, że byli i tacy, którzy w amoku nie doczytali, że nie wolno wnosić i innych rzeczy, Niby można było zostawiać różności w depozycie, ale z tego korzystali tylko ci frajerzy spoza pierwszej setki – przecie nikt nie zaryzykuje wracania do stoiska z depozytem, jeszcze czego! Żeby potem stać w szóstej setce? Co to, to nie. I w ten sposób w koszach przy pierwszym kordonie ochroniarzy lądowały aparaty fotograficzne, torebki i inne, nie najtańsze przedmioty. Nie, nie zmyślam. Ale co to kogo obchodziło. Otwierano bramy! Nie wiem, jak w innych, ale po zachowaniu śmiem przypuszczać, że tak jak i u mnie, nastąpił nagły błąd programowania organizmu. Po dwudziestu latach absolutnego bezruchu rzuciłem się g a l o p e m w stronę bramek z biletami, mało tego – wyprzedziłem kilka osób (co z tego, że były po osiemdziesiątce i o kulach). Co gorsza, przed samą bramką wepchałem się przed jakiegoś miłego dziadka z wnukiem. Mimo poczucia moralnego upodlenia gnałem dalej. W prawej dłoni bilet, w lewej – otwarta butelka z wodą. Nadludzkim wysiłkiem starałem się nie wylać jej drogocennej zawartości w czasie biegu. Sprawdzili mi wreszcie bilet, a według dołączonego do niego planu, mieliśmy przebiec jakieś sto metrów do tunelu z napisem “Golden Plate”, wpaść pod scenę i czekać. Ale nie ma łatwo. Trza było gnać. W podskokach. Z pierwszą setką wiernych wpadliśmy na mur, gdzie miał być i napis i tunel. Ale ich nie było. Stała za to jakaś kamizelka, z której – jak kukułka w zegarze – wyłaniała się mała główka skrzecząc: ”dalej, tam!”. Ale gdzie dokładnie, tego już ta cholerna kukuła nie wyskrzeczała. posłuszni jak małe kaczki, wywracając się jedno o drugie i o własne nogi, rzuciliśmy się w kirunku wskazanym przez nieruchomy palec kukuły. W jakimś oszalałym transie biegliśmy wywijając kończynami (poza lewą, z wodą) wbiegaliśmy i staczaliśmy się po schodach, bo jakiś natchniony stwierdził, że przebijemy się przez trybuny. Noł fakin łej. Gdzieś w połowie maratony dookoła stadionu byem cały mokry, oczy zalewał mi pot, a stopy wpadały w poślizg we własnych trampkach. Ktoś kazał się nam wrócić. Zapłakałem, ale pobiegłem do wskazanych przez drugą kukułę namiotów z kolejnym zaglądaniem do biletów, butelek i innych otworów. Wreszcie zobaczyłem światełko w tunelu. Dosłownie. Z wielkiego tunelu, po przebiegnięciu sprintem dookoła stadionu zobaczyłem ogromny tunel, który minęli maniacy z pierwszej dziesiątki, która była przede mną. Byłem już na kolanach, ale krzyknąłem przedostatnim wydechem “E, to tu!”, ale zanim dali radę się zatrzymać minęła jakąś chwilka. Ci zaś, którzy biegli za mną potrzebowali chwilę na dobiegnięcie do liderów. I tym sposobem, na kolanach, na rękach, na czym się dało biegłem przez tunel na stadion jak samotny maratończyk i w tym stylu wczołgałem się na płytę. nawet mnie nie sprawdzali za bardzo przy kolejnej bramce, tylko podnieśli i ktoś szepnął: “leć!”. Do barierek przy scenie miałem ileś. I l e ś. Nie wiem ile, bo nic nie widziałem. Oczy miałem kompletnie zalane potem i nie dało się tego opanować, bo napływał falami z czoła. Mimo podejrzenia zgonu ruszyłem cwałem przypalanego tapira. Wpadłem na coś miękkiego. Przestałem się ruszać, ktoś coś mówił, ktoś ocierał czerwone z przepocenia oczy, ktoś próbował robić usta usta, ale nie odwzajemniłem uczucia, więc przestał. Kto wie, może niestety? Po chwili odzyskałem minimalny oddech. Wszystko pulsowało: w uszach słyszałem w zwolnionym tempie dudnienie otyłego mamuta, gałki oczne nadymały mi się i flaczały jak podgardle ropucha w zalotach. Nawet na twarzy czułem pulsującą wilgoć – dopiero po chwili okazało się, że pulsującym chlustem zalewała ją woda z butelki, na której mimowolnie zaciskała się moja dłoń, wylewając prawie całą zawartość w kompletnie niekontrolowanych skurczach. Ale dotarłem! Stałem przy samych barierkach, obok fanklubu Stonesów, który kompletnie niezgrzany jakimś cudem stał tam spokojnie od jakiegoś czasu. Potem było czekanie i świetny support – Trombone Shorty & Orleans Avenue, który wiedział, za co mu płacą. Dobrze rozbujał stadion, czym pewnie zyskał kolejnych ciekawych, co to za koleś z bandem, którego granie nie tylko nie niecierpliwiło nas, docierających tu w skwarze, zawale i patologicznym upoceniu, ale dobrze bawiło. Przed samym koncertem jeden z technicznych Stonesów (wtajemniczonym znany z filmów dokumentalnych o trasach Stonesów) podrzucił wybrańcom pod sceną listę utworów przygotowaną na ten wieczór (taką samą, jak wcześniej u sióstr i braci Czechów w Pradze). A że dobry był chłop, to i na chwilę przestawił ratujące później Micka przed ugotowaniem wentylatory w naszą stronę. Niech otaczają cię białe obłoki najlepszej jakości, dobry człowieku! A potem wyszli sobie na scenę i świat zaczął się od nowa. Keith niezbyt dbale szarpnął struny, Charlie wbił nas w rytm, siedząc przy bębnach – jak to on – prosto jak przy stole. Ronnie dogrywał na strunach, co mu tam akurat wpadło do głowy, a Mick rozpoczął swój maraton biegania, tańczenia i przy tym wszystkim śpiewania. Sorry tradycjo, Bóg objawił się w czterech osobach i wygrał. Nie ma co opisywać całego koncertu. Wiem, że to był jedyny koncert, na który nie mogłem nie iść, a jeśli nie poszedłbym – byłbym większym idiotą od dziennikarzy, którzy nie zrobili wywiadu z Noe przed wejściem na arkę. Nawet nie chce mi się analizować, na ile to wszystko jest biznes, technika i dobry marketing sprzedający od lat podobny towar. Ja po prostu wiem, że w tym wypadku jest co sprzedawać, a biznes jest tylko opakowaniem dźwięków, które i tak się obronią, nawet jakby były grane w garażu. Oni są geniuszami, tak jak Beatlesi. Tyle, że mniej uczesanymi, na szczęście. Tak, doprowadzałem się, razem z sąsiadami, do utraty głosu i tchu. Tak, skakałem i ryczałem kolejne wersy kompletne bez opamiętania. Tak, straciłem przytomność po tym, jak Mick podszedł jakieś dwa metry ode mnie i machaliśmy w swoją stronę palcami wskazującymi. Tak, zaświadczam: Keith Richards naprawdę żyje, to on. Nie, nie złapałem pałek rzuconych po koncercie przez Charliego, za to Ronnie stał sobie tuż obok właściwie i grał uradowany jak chłopak, który właśnie dostał pierwszą gitarę . A, i raz straciłem wszelki rozum i hamulce. Kiedy usłyszałem pierwszy akord “Honky Tonk Woman” opuściło mnie wszystko, co cywilizowane i nim wybrzmiał do końca, rzuciłem się na oślep przed siebie, w ludzi, w barierki, w ochroniarza, drąc się jak poparzony “Yeeeeeeaaaaaaaaah!!!!”. Zamroczyło mnie zupełnie. To musiało być jakoś widowiskowe, bo parę osób wybuchnęło śmiechem i nawet oklaski dostałem, zanim do riffu Keitha dołączył Charlie na bębnach. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to większym szokiem, niż pierwszy orgazm. Z tym, że koncertowego zamroczenia nie da się powtórzyć. W czasie dwóch ostatnich utworów błagaliśmy z sąsiadami pod sceną, żeby już przestali grać, bo byliśmy na skraju fizycznego wycieńczenia. W tym samym czasie Mick hasał po scenie, jakby właśnie z urlopu wrócił. Ile kilometrów zrobił w czasie tego wieczoru? Do cholery! Przecie on też nie jest na baterie! Przed koncertem wymyśliłem sobie, że można by go reklamować znanym logo jęzora podpisanym hasłem polish me good, co ma i po angielsku i w polskim brzmieniu chyba tę stonesowską przewrotność i nieprzyzwoitość. Jea. They polished me good. Satysfakszyn garantiid. Wypłynąłem wreszcie z innymi ze stadionu, dopłynąłem do metra i samochodu, spod którego wypiłem kałużę, ale nie pomogło. Zajechałem na stację benzynową, na której już czatowali inni koncertowicze, ale była północ i jakieś rozliczenia na stacji robili. To samo na kolejnej. Dopiero na trzeciej zlitowała się nad nami pani za kasą (niech i ją prowadzą białe ścieżki najlepszej jakości!) i pozwoliła nam wypić wszystko, co mieli na półkach, a zapłatę odroczyć o kwadrans, póki kasy odblokują. Z paroma osobami padliśmy sobie w ramiona przed odjazdem. Niektórzy, jak ja, samotni jeźdźcy w nocy; inni z nowymi, poznanymi na koncercie miłościami do końca życia (lub nocy); jeszcze inni w komplecie z dzieciakami i żonami czy mężami i innymi partnerami. Piszę to pół roku po koncercie i cwale,...

Artykuł O tym, jak stoczyłem się między kamienie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz było inaczej.

Cynk o tym, żebym wziął bilet o jakąś dobę przed tym, zanim będą dostępne dla zwykłych śmiertelników, dostałem na moment przed uchyleniem internetowego okienka dla wtajemniczonych. Nie wiem nas było, może kilkudziesięcioro, może tysiąc, ale już samo to, że bilet dotrze do mnie w jakiś niedostępny większości sposób, było podniecające niemal fizycznie. Potem miesiące czekania, aż do ósmego lipca. O czternastej popołudniu, kiedy na niebie słońce toczyło walkę z ciemnymi chmurami, ruszyłem na koncert.

Pojechałem naturalnie samochodem – no, praaaaawie takim, jak ten powyżej i niestety ze sobą za kierownicą). Tak, samochodem, żeby się – broń Boże! – nie przemęczyć jazdą autobusem przez te kilka przystanków, jakie mam do Stadionu Narodowego. Szczęśliwie udało się zaparkować niemal na schodach do metra Dworzec Wileński, skąd tylko jeden przystanek metrem do Narodowego. Niby bramki otwierali dopiero o siedemnastej, ale cholera wie, pewnie ci najbardziej szaleni już tam koczują, a przecie ja miałem bilet na płytę pod scenę! A weź się człowieku dopchaj pod tę scenę, jak w bramkach na płytę wyprzedzi cię choćby ze sto ludzi? Z tą straszliwą wizją puściłem się biegiem z metra na stadion.

Pierwsze sto metrów biegu to niestety głównie schody na powierzchnię. Tam dokonałem pierwszej reanimacji samego siebie. Dalszym biegiem, ale jakby już w skłonie, pokonałem dwieście metrów do bramki. Zmieściłem się w pierwszej setce szaleńców. Połowa z nich mnie reanimowała, gdyż to dobrzy ludzie byli, druga połowa dochodziła do siebie, bo nieznacznie przede mną dokonali podobnego eksperymentu na własnych brakach kondycji. Po czym wszyscy zaczęliśmy błagać o deszcz. Nie, żebyśmy chcieli skakać jako dzieci kwiaty w kroplach z letnich chmur. Po prostu w ogłoszeniach, na biletach, a może i w przypisach do mojżeszowych przykazań było wyraźnie napisane: przed oblicze Stonesów nie będziesz przynosił ze sobą nawet kropli wody. Niestety, pierwsi przy bramkach zużyli całą energię na dotarcie do nich i na myślenie o przemycaniu wody już zabrakło energii. Mało kto też w tym szaleństwie pomyślał o tym, że przecie przed bramkami można było mieć nawet cysternę cieczy, byle nią nie wjechać na stadion.

Po godzinie prażącego, popołudniowego słońca zaczęliśmy popadać w stany usychania i omamów. Tej ukazał się Keith Richards w budce strażników, tamtemu pies-przybłęda brzmiał jak Ronnie Wood. I wtedy stał się cud – lunął deszcz. Jak niemi śpiewacy (albo karpie po prostu) otwieraliśmy gęby uniesione w górę, by chłonąć ciepły bo ciepły, ale jednak deszcz. I wtedy uszy nasze usłyszały rozlewające się skądś i dziwnie znajome “uuuu-huuuu!”. Odruchowo odśpiewaliśmy “uuuu-huuuu!”, a oczy nasze dostrzegły do tej samej bramy drugą kolejkę, która wiła się daleko od naszej, ale wpadała do tej samej bramy. Odkrzykiwaliśmy sobie to “uuuu-huuuu!” aż do otwarcia bram. Odśpiewywaliśmy z czystej sympatii dla diabła, naturalnie, skoro wiedzieliśmy, że tak robił Mick:

W międzyczasie stał się drugi cud: ogłoszono nieco pokątnie, że przecież malutką butelkę wody można wnieść, byle niezakręconą. Nie wiem czemu. Może zakrętki sieją spustoszenie. W każdym razie butelkę trzeba było mieć otwartą. Sięgnęliśmy po telefony i kto mógł dzwonił po bliskich, dalszych, po kogokolwiek, żeby przyfrunął pod stadion z buteleczką wody. Na pół godziny przed otwarciem bram do naszej kolejki sfruwały jak samoloty gaśnicze stada wydzwonionych z plastikowymi, chlupoczącymi butelkami. Dotarła i moja. Bez rozumu odkręciłem zakrętkę. I oczywiście wyrzuciłem, bo nie przyszło mi do upojonego już wizją spotkania Stonesów mózgu, żeby schować tę cholerną zakrętkę do kieszeni i zakręcić butelkę po kontroli zawartości na bramkach. Odtąd lewą rękę miałem zajętą ostrożnym trzymaniem butelki, żeby nie rozlać, a przecie przede mną jeszcze kilka godzin czekania i koncertu.

“Uuuu-huuuu!” odkrzykiwaliśmy sobie ciągle w niemal miłosnym stereo z tymi z drugiej kolejki, aż otwarli bramy, od których trzeba było przebyć jakieś dwieście metrów do bramek, w których po raz pierwszy sprawdzali bilety. Szczęknęły kłódki, zapadki, zasuwy. Okazało się, że byli i tacy, którzy w amoku nie doczytali, że nie wolno wnosić i innych rzeczy, Niby można było zostawiać różności w depozycie, ale z tego korzystali tylko ci frajerzy spoza pierwszej setki – przecie nikt nie zaryzykuje wracania do stoiska z depozytem, jeszcze czego! Żeby potem stać w szóstej setce? Co to, to nie. I w ten sposób w koszach przy pierwszym kordonie ochroniarzy lądowały aparaty fotograficzne, torebki i inne, nie najtańsze przedmioty. Nie, nie zmyślam. Ale co to kogo obchodziło. Otwierano bramy!

Nie wiem, jak w innych, ale po zachowaniu śmiem przypuszczać, że tak jak i u mnie, nastąpił nagły błąd programowania organizmu. Po dwudziestu latach absolutnego bezruchu rzuciłem się g a l o p e m w stronę bramek z biletami, mało tego – wyprzedziłem kilka osób (co z tego, że były po osiemdziesiątce i o kulach). Co gorsza, przed samą bramką wepchałem się przed jakiegoś miłego dziadka z wnukiem. Mimo poczucia moralnego upodlenia gnałem dalej. W prawej dłoni bilet, w lewej – otwarta butelka z wodą. Nadludzkim wysiłkiem starałem się nie wylać jej drogocennej zawartości w czasie biegu.

Sprawdzili mi wreszcie bilet, a według dołączonego do niego planu, mieliśmy przebiec jakieś sto metrów do tunelu z napisem “Golden Plate”, wpaść pod scenę i czekać. Ale nie ma łatwo. Trza było gnać. W podskokach.

Z pierwszą setką wiernych wpadliśmy na mur, gdzie miał być i napis i tunel. Ale ich nie było. Stała za to jakaś kamizelka, z której – jak kukułka w zegarze – wyłaniała się mała główka skrzecząc: ”dalej, tam!”. Ale gdzie dokładnie, tego już ta cholerna kukuła nie wyskrzeczała. posłuszni jak małe kaczki, wywracając się jedno o drugie i o własne nogi, rzuciliśmy się w kirunku wskazanym przez nieruchomy palec kukuły. W jakimś oszalałym transie biegliśmy wywijając kończynami (poza lewą, z wodą) wbiegaliśmy i staczaliśmy się po schodach, bo jakiś natchniony stwierdził, że przebijemy się przez trybuny. Noł fakin łej. Gdzieś w połowie maratony dookoła stadionu byem cały mokry, oczy zalewał mi pot, a stopy wpadały w poślizg we własnych trampkach. Ktoś kazał się nam wrócić. Zapłakałem, ale pobiegłem do wskazanych przez drugą kukułę namiotów z kolejnym zaglądaniem do biletów, butelek i innych otworów.

Wreszcie zobaczyłem światełko w tunelu. Dosłownie. Z wielkiego tunelu, po przebiegnięciu sprintem dookoła stadionu zobaczyłem ogromny tunel, który minęli maniacy z pierwszej dziesiątki, która była przede mną. Byłem już na kolanach, ale krzyknąłem przedostatnim wydechem “E, to tu!”, ale zanim dali radę się zatrzymać minęła jakąś chwilka. Ci zaś, którzy biegli za mną potrzebowali chwilę na dobiegnięcie do liderów. I tym sposobem, na kolanach, na rękach, na czym się dało biegłem przez tunel na stadion jak samotny maratończyk i w tym stylu wczołgałem się na płytę. nawet mnie nie sprawdzali za bardzo przy kolejnej bramce, tylko podnieśli i ktoś szepnął: “leć!”.

Do barierek przy scenie miałem ileś. I l e ś. Nie wiem ile, bo nic nie widziałem. Oczy miałem kompletnie zalane potem i nie dało się tego opanować, bo napływał falami z czoła. Mimo podejrzenia zgonu ruszyłem cwałem przypalanego tapira. Wpadłem na coś miękkiego. Przestałem się ruszać, ktoś coś mówił, ktoś ocierał czerwone z przepocenia oczy, ktoś próbował robić usta usta, ale nie odwzajemniłem uczucia, więc przestał.
Kto wie, może niestety? Po chwili odzyskałem minimalny oddech. Wszystko pulsowało: w uszach słyszałem w zwolnionym tempie dudnienie otyłego mamuta, gałki oczne nadymały mi się i flaczały jak podgardle ropucha w zalotach. Nawet na twarzy czułem pulsującą wilgoć – dopiero po chwili okazało się, że pulsującym chlustem zalewała ją woda z butelki, na której mimowolnie zaciskała się moja dłoń, wylewając prawie całą zawartość w kompletnie niekontrolowanych skurczach. Ale dotarłem! Stałem przy samych barierkach, obok fanklubu Stonesów, który kompletnie niezgrzany jakimś cudem stał tam spokojnie od jakiegoś czasu.

Potem było czekanie i świetny support – Trombone Shorty & Orleans Avenue, który wiedział, za co mu płacą. Dobrze rozbujał stadion, czym pewnie zyskał kolejnych ciekawych, co to za koleś z bandem, którego granie nie tylko nie niecierpliwiło nas, docierających tu w skwarze, zawale i patologicznym upoceniu, ale dobrze bawiło. Przed samym koncertem jeden z technicznych Stonesów (wtajemniczonym znany z filmów dokumentalnych o trasach Stonesów) podrzucił wybrańcom pod sceną listę utworów przygotowaną na ten wieczór (taką samą, jak wcześniej u sióstr i braci Czechów w Pradze). A że dobry był chłop, to i na chwilę przestawił ratujące później Micka przed ugotowaniem wentylatory w naszą stronę. Niech otaczają cię białe obłoki najlepszej jakości, dobry człowieku!

A potem wyszli sobie na scenę i świat zaczął się od nowa.

Keith niezbyt dbale szarpnął struny, Charlie wbił nas w rytm, siedząc przy bębnach – jak to on – prosto jak przy stole. Ronnie dogrywał na strunach, co mu tam akurat wpadło do głowy, a Mick rozpoczął swój maraton biegania, tańczenia i przy tym wszystkim śpiewania. Sorry tradycjo, Bóg objawił się w czterech osobach i wygrał.

Nie ma co opisywać całego koncertu. Wiem, że to był jedyny koncert, na który nie mogłem nie iść, a jeśli nie poszedłbym – byłbym większym idiotą od dziennikarzy, którzy nie zrobili wywiadu z Noe przed wejściem na arkę. Nawet nie chce mi się analizować, na ile to wszystko jest biznes, technika i dobry marketing sprzedający od lat podobny towar. Ja po prostu wiem, że w tym wypadku jest co sprzedawać, a biznes jest tylko opakowaniem dźwięków, które i tak się obronią, nawet jakby były grane w garażu. Oni są geniuszami, tak jak Beatlesi. Tyle, że mniej uczesanymi, na szczęście.

Tak, doprowadzałem się, razem z sąsiadami, do utraty głosu i tchu. Tak, skakałem i ryczałem kolejne wersy kompletne bez opamiętania. Tak, straciłem przytomność po tym, jak Mick podszedł jakieś dwa metry ode mnie i machaliśmy w swoją stronę palcami wskazującymi. Tak, zaświadczam: Keith Richards naprawdę żyje, to on. Nie, nie złapałem pałek rzuconych po koncercie przez Charliego, za to Ronnie stał sobie tuż obok właściwie i grał uradowany jak chłopak, który właśnie dostał pierwszą gitarę .

A, i raz straciłem wszelki rozum i hamulce. Kiedy usłyszałem pierwszy akord “Honky Tonk Woman” opuściło mnie wszystko, co cywilizowane i nim wybrzmiał do końca, rzuciłem się na oślep przed siebie, w ludzi, w barierki, w ochroniarza, drąc się jak poparzony “Yeeeeeeaaaaaaaaah!!!!”. Zamroczyło mnie zupełnie. To musiało być jakoś widowiskowe, bo parę osób wybuchnęło śmiechem i nawet oklaski dostałem, zanim do riffu Keitha dołączył Charlie na bębnach. Kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się to większym szokiem, niż pierwszy orgazm. Z tym, że koncertowego zamroczenia nie da się powtórzyć.

W czasie dwóch ostatnich utworów błagaliśmy z sąsiadami pod sceną, żeby już przestali grać, bo byliśmy na skraju fizycznego wycieńczenia. W tym samym czasie Mick hasał po scenie, jakby właśnie z urlopu wrócił. Ile kilometrów zrobił w czasie tego wieczoru? Do cholery! Przecie on też nie jest na baterie!

Przed koncertem wymyśliłem sobie, że można by go reklamować znanym logo jęzora podpisanym hasłem polish me good, co ma i po angielsku i w polskim brzmieniu chyba tę stonesowską przewrotność i nieprzyzwoitość.

Jea. They polished me good. Satysfakszyn garantiid.

Wypłynąłem wreszcie z innymi ze stadionu, dopłynąłem do metra i samochodu, spod którego wypiłem kałużę, ale nie pomogło. Zajechałem na stację benzynową, na której już czatowali inni koncertowicze, ale była północ i jakieś rozliczenia na stacji robili. To samo na kolejnej. Dopiero na trzeciej zlitowała się nad nami pani za kasą (niech i ją prowadzą białe ścieżki najlepszej jakości!) i pozwoliła nam wypić wszystko, co mieli na półkach, a zapłatę odroczyć o kwadrans, póki kasy odblokują. Z paroma osobami padliśmy sobie w ramiona przed odjazdem. Niektórzy, jak ja, samotni jeźdźcy w nocy; inni z nowymi, poznanymi na koncercie miłościami do końca życia (lub nocy); jeszcze inni w komplecie z dzieciakami i żonami czy mężami i innymi partnerami.

Piszę to pół roku po koncercie i cwale, którym przebiegliśmy – jak dzikie konie – maraton z bramek na płytę. Świat kręci się dalej, kamienie nadal się toczą z satysfakcją. Ale moja lewa dłoń już niczego spokojnie nie chwyci, tylko pulsuje sobie w nieskończoność.

A jak Wy macie z koncertami? 🙂

Artykuł O tym, jak stoczyłem się między kamienie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/koncert-the-rolling-stones/feed/ 0 40
Uśmiech smutnego faceta http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/ http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/#respond Tue, 23 Oct 2018 13:19:18 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=431 Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu. Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam. Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale. Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych. To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie. Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa? Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca. Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu. Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać. Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła. I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.          Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.    “Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia. Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny. PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu.

Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam.

Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale.

Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych.

Firth Of Fifth – z genialnym wstępem na perkusji – przechodzi w I Know What I Like. Phil z Genesis na koncercie w Rzymie. Jeden z moich ulubionych numerów z Colinsem na bębnach i wokalu.

To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie.

Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa?

Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca.

Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu.

Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać.

Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła.

I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.         

Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.   

“Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia.

Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny.

PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.
276 STRON

Artykuł Uśmiech smutnego faceta pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/usmiech-smutnego-faceta/feed/ 0 431
Tęskniłem za Lettermanem http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/ http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/#respond Sat, 18 Aug 2018 20:38:27 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=13 Tęskniłem za Lettermanem. I właśnie wrócił na Netflixie z nowym show My Next Guest Needs No Introduction. Dla mnie osobiście mistrz genialnych rozmów, wywiadów i spotkań ubranych w formułę talk show. Właściwie oprócz niego jestem w stanie z niemal taką samą satysfakcją oglądać Larry’ego Kinga, zwłaszcza jego Larry King Now. A gdyby swój program postanowił na emeryturze wznowić Michael Parkinson – siedziałbym przed BBC lub zapewne raczej jakąś platformą online z kartką na moich plecach: “przeszkodź mi, a zatłukę”. Ale jednak co Letterman, to Letterman. W obu wersjach: gołej i z brodą. Świetnie wyprodukowane i bardzo prosto realizowane, niemal godzinne show z publicznością, rozmowa na żywo przerywana materiałami filmowymi – czego chcieć więcej? Dobrego prowadzącego i gości. Prowadzący – wiadomo. A lepszego gościa na otwarcie nowej serii rozmów nie mogło być. Na scenę pozbawioną nawet śladów telewizyjnej scenografii chwilę po Lettermanie wszedł Barrack Obama. Nie przepadam za wszystkimi prezydentami USA, ale jestem zafascynowany ich tradycją “klubu prezydentów”, który przez kolejne kadencje – niezależnie od politycznych różnic – ma odzwierciedlać dewizę wypisaną na amerykańskich sztandarach: together we stand. Konserwatysta Bush (senior), który niemal usynawia liberała Clintona; najbardziej obśmiewany prezydent Bush (junior) pod rękę z najpopularniejszym po Kennedym – Obamie. Być może to tylko PR, ale skuteczny. Wszyscy poprzedni prezydenci wchodzą na pokład następców jako doradcy 24/7. OK, prezydent nr 45 jakby nie zrozumiał do końca sensu tej tradycji. No, ale to przecież Trump. Ale wracając do Lettermana i Obamy – dwóch facetów, którzy doszli na szczyty swoich karier. Siedzą na pustej scenie i rozmawiają. O tym, co było, co jest i co może być. Poważnie, poruszająco, z humorem i na luzie (David tak ma, że albo prezydenci ściągają u niego krawaty, albo on wyciąga im z krawatów metki i czyta milionom widzów na żywo “O, made in China!” – jak to zrobił Trumpowi, który akurat perorował o tym, że wspiera tylko narodowy przemysł). Rozmawiali o tym, jak to jest przechodzić na prezydencką emeryturę, o inspiracjach i porażkach kształtujących młodego Barracka, o prawach mniejszości, o liderstwie (tu wystarczyłoby zobaczyć wmontowaną w rozmowę relację z jednego ze znanych przemówień Obamy, żeby po raz kolejny zobaczyć, co to znaczy charyzma wystąpień). Rozmawiali o tolerowaniu ksenofobii, polityce, źródłach walki o równouprawnienia i paru innych sprawach. I o demokracji dziś. Na pytanie o jej kondycję, Obama odpowiedział: Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stoi demokracja jest to, jak bardzo nie zgadzamy się na podstawowym poziomie faktów. Kiedyś senator Daniel P. Moynihan spierał się z jednym ze swych nieco mniej bystrych kolegów, który poirytowany brakiem własnych argumentów rzucił:– “Senatorze Moynihan, to co pan mówi, to tylko pańska opinia – a ja mam swoją”.Na to Moynihan odparł:– “Ma pan prawo do własnych opinii, ale nie ma pan prawa do własnych faktów”. […] Tymczasem my dziś funkcjonujemy w kompletnie innych przestrzeniach informacji. Ludzie oglądający różne telewizje żyją jak w innych wszechświatach. Wspomniany fragment przypomniał mi rozmowę Lettermana z Billem O’Reilly z czasów Late Night Show. Konserwatywny komentator zmanipulował wypowiedź gospodarza show, na co ten odpalił: Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem – podobnie, jak wkładasz sobie do głowy wymyślone fakty. Letterman od zawsze potrafił bawić się ze swoimi gośćmi, śmiać się z nimi i z nich, okazywać szacunek i kpić. Ale nie przekraczał w rozmowach granicy dziennikarstwa tam, gdzie chodziło o sprawy ważne. Tam, gdzie widział absurdy i głupotę – ciął celnie i bezpardonowo, schowany za poczuciem humoru. Tam, gdzie czuł fascynację – pozwalał sobie otwarcie o tym mówić. Pod koniec wywiadu z Obamą Letterman podsumował: Kiedy wspomniał Pan powiedzenie “na przekór przeszkodom może ktoś będzie zmieniać świat i tworzyć historię” – opisał Pan siebie. I dorzucił: Mam w życiu szczęście i ono jest ze mną też tutaj i teraz. Powiem Panu jedno. Uczono mnie w dzieciństwie, że niezależnie od mężczyzny lub kobiety, która sprawuje tę funkcję – trzeba szanować urząd prezydencki. I bez dwóch zdań, jest Pan pierwszym prezydentem, którego w pełni i głęboko szanuję. Trzeba być Lettermanem – a on naprawdę już niczego nie musi – żeby powiedzieć wprost takie słowa. U nas prawdopodobnie zagłuszyłby od razu jazgot trzeciorzędnych polityków z pierwszych stron gazet. I trzeba być Lettermanem, żeby przypomnieć, jak niebanalna może być rozmowa dziennikarza z politykiem. Polecam My Next Guest Needs No Introduction Davida Lettermana na Netflixie.

Artykuł Tęskniłem za Lettermanem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Tęskniłem za Lettermanem.

I właśnie wrócił na Netflixie z nowym show My Next Guest Needs No Introduction. Dla mnie osobiście mistrz genialnych rozmów, wywiadów i spotkań ubranych w formułę talk show. Właściwie oprócz niego jestem w stanie z niemal taką samą satysfakcją oglądać Larry’ego Kinga, zwłaszcza jego Larry King Now. A gdyby swój program postanowił na emeryturze wznowić Michael Parkinson – siedziałbym przed BBC lub zapewne raczej jakąś platformą online z kartką na moich plecach: “przeszkodź mi, a zatłukę”.

Ale jednak co Letterman, to Letterman. W obu wersjach: gołej i z brodą.

Świetnie wyprodukowane i bardzo prosto realizowane, niemal godzinne show z publicznością, rozmowa na żywo przerywana materiałami filmowymi – czego chcieć więcej? Dobrego prowadzącego i gości. Prowadzący – wiadomo. A lepszego gościa na otwarcie nowej serii rozmów nie mogło być. Na scenę pozbawioną nawet śladów telewizyjnej scenografii chwilę po Lettermanie wszedł Barrack Obama.

Nie przepadam za wszystkimi prezydentami USA, ale jestem zafascynowany ich tradycją “klubu prezydentów”, który przez kolejne kadencje – niezależnie od politycznych różnic – ma odzwierciedlać dewizę wypisaną na amerykańskich sztandarach: together we stand. Konserwatysta Bush (senior), który niemal usynawia liberała Clintona; najbardziej obśmiewany prezydent Bush (junior) pod rękę z najpopularniejszym po Kennedym – Obamie. Być może to tylko PR, ale skuteczny. Wszyscy poprzedni prezydenci wchodzą na pokład następców jako doradcy 24/7.

OK, prezydent nr 45 jakby nie zrozumiał do końca sensu tej tradycji.
No, ale to przecież Trump.

Ale wracając do Lettermana i Obamy – dwóch facetów, którzy doszli na szczyty swoich karier. Siedzą na pustej scenie i rozmawiają. O tym, co było, co jest i co może być. Poważnie, poruszająco, z humorem i na luzie (David tak ma, że albo prezydenci ściągają u niego krawaty, albo on wyciąga im z krawatów metki i czyta milionom widzów na żywo “O, made in China!” – jak to zrobił Trumpowi, który akurat perorował o tym, że wspiera tylko narodowy przemysł).

Rozmawiali o tym, jak to jest przechodzić na prezydencką emeryturę, o inspiracjach i porażkach kształtujących młodego Barracka, o prawach mniejszości, o liderstwie (tu wystarczyłoby zobaczyć wmontowaną w rozmowę relację z jednego ze znanych przemówień Obamy, żeby po raz kolejny zobaczyć, co to znaczy charyzma wystąpień). Rozmawiali o tolerowaniu ksenofobii, polityce, źródłach walki o równouprawnienia i paru innych sprawach.

I o demokracji dziś. Na pytanie o jej kondycję, Obama odpowiedział:

Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stoi demokracja jest to, jak bardzo nie zgadzamy się na podstawowym poziomie faktów.

Kiedyś senator Daniel P. Moynihan spierał się z jednym ze swych nieco mniej bystrych kolegów, który poirytowany brakiem własnych argumentów rzucił:
– “Senatorze Moynihan, to co pan mówi, to tylko pańska opinia – a ja mam swoją”.
Na to Moynihan odparł:
– “Ma pan prawo do własnych opinii, ale nie ma pan prawa do własnych faktów”.

[…] Tymczasem my dziś funkcjonujemy w kompletnie innych przestrzeniach informacji. Ludzie oglądający różne telewizje żyją jak w innych wszechświatach.

Barack Obama, David Letterman [screenprint programu]

Wspomniany fragment przypomniał mi rozmowę Lettermana z Billem O’Reilly z czasów Late Night Show. Konserwatywny komentator zmanipulował wypowiedź gospodarza show, na co ten odpalił:

Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem – podobnie, jak wkładasz sobie do głowy wymyślone fakty.

Letterman od zawsze potrafił bawić się ze swoimi gośćmi, śmiać się z nimi i z nich, okazywać szacunek i kpić. Ale nie przekraczał w rozmowach granicy dziennikarstwa tam, gdzie chodziło o sprawy ważne. Tam, gdzie widział absurdy i głupotę – ciął celnie i bezpardonowo, schowany za poczuciem humoru. Tam, gdzie czuł fascynację – pozwalał sobie otwarcie o tym mówić.

Pod koniec wywiadu z Obamą Letterman podsumował:

Kiedy wspomniał Pan powiedzenie “na przekór przeszkodom może ktoś będzie zmieniać świat i tworzyć historię” – opisał Pan siebie.

I dorzucił:

Mam w życiu szczęście i ono jest ze mną też tutaj i teraz. Powiem Panu jedno. Uczono mnie w dzieciństwie, że niezależnie od mężczyzny lub kobiety, która sprawuje tę funkcję – trzeba szanować urząd prezydencki. I bez dwóch zdań, jest Pan pierwszym prezydentem, którego w pełni i głęboko szanuję.

Trzeba być Lettermanem – a on naprawdę już niczego nie musi – żeby powiedzieć wprost takie słowa. U nas prawdopodobnie zagłuszyłby od razu jazgot trzeciorzędnych polityków z pierwszych stron gazet.

I trzeba być Lettermanem, żeby przypomnieć, jak niebanalna może być rozmowa dziennikarza z politykiem.

Polecam My Next Guest Needs No Introduction Davida Lettermana na Netflixie.

Artykuł Tęskniłem za Lettermanem pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/tesknilem-za-lettermanem/feed/ 0 13
Radioblog z Judytą Pisarczyk http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-judyta-pisarczyk/ http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-judyta-pisarczyk/#respond Fri, 04 May 2018 17:27:55 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=137 Zapraszam do wysłuchania rozmowy z Judytą Pisarczyk.Spotkaliśmy się z okazji premiery debiutanckiej płyty Judyty, laureatki konkursu na Festiwalu Ladies Jazz Festival w Gdyni (2017). Płyta już na sklepowych półkach, pierwsze utwory pojawiają się wysoko w zestawieniach sprzedaży, ale najlepiej jest zacząć od spotkania z Artystką. POSŁUCHAJ! Rozmowa z Judytą Pisarczyk byDawidZmudaPL on hearthis.at Tutaj można przeczytać także moją recenzję wspomnianej płyty i koncertu oraz krótką rozmowę z Urszulą Dudziak na temat twórczości Judyty Pisarczyk. W nagraniu wykorzystano fragmenty nagrań z płyty Koncerty w Trójce – Judyta Pisarczyk: Moanin’ oraz What ifNagranie zrealizowane w studio Polskiego Radia SA w dniu 23 marca 2018 roku. Specjalne podziękowania za pomoc w realizacji nagrania dla Julity Górskiej.

Artykuł Radioblog z Judytą Pisarczyk pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Zapraszam do wysłuchania rozmowy z Judytą Pisarczyk.
Spotkaliśmy się z okazji premiery debiutanckiej płyty Judyty, laureatki konkursu na Festiwalu Ladies Jazz Festival w Gdyni (2017). Płyta już na sklepowych półkach, pierwsze utwory pojawiają się wysoko w zestawieniach sprzedaży, ale najlepiej jest zacząć od spotkania z Artystką.

Tutaj można przeczytać także moją recenzję wspomnianej płyty i koncertu oraz krótką rozmowę z Urszulą Dudziak na temat twórczości Judyty Pisarczyk.


W nagraniu wykorzystano fragmenty nagrań z płyty Koncerty w Trójce – Judyta Pisarczyk: Moanin’ oraz What if
Nagranie zrealizowane w studio Polskiego Radia SA w dniu 23 marca 2018 roku. 
Specjalne podziękowania za pomoc w realizacji nagrania dla Julity Górskiej.

Artykuł Radioblog z Judytą Pisarczyk pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-judyta-pisarczyk/feed/ 0 137
Lady Jazz http://dawidzmuda.pl/lady-jazz/ http://dawidzmuda.pl/lady-jazz/#respond Tue, 01 May 2018 17:38:15 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=142 Nic nie poradzę – jazz jest dla mnie krnąbrnym dzieckiem bluesa, które miało trochę więcej wolnego czasu i nie musiało zadowalać się dwunastoma taktami trzech akordów po znoju niewolniczej pracy na bawełnianych plantacjach Lousiany. Takie dziecko, które z nieumiejętnych prób grania bluesem Bacha i Chopina zrobiło własną sztukę. Owszem, są takie obszary jazzu, które nie potrafią mnie poruszyć, choćby miały pieczątki wirtuozów i najlepszych wytwórni. Ale czasami chwyta mnie coś, co przemawia bardzo wprost. Nie byłem na Ladies Jazz Festival, więc na występ na żywo jego laureatki, Judyty Pisarczyk i jej zespołu, załapałem się dopiero w listopadzie zeszłego roku, w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, jednym z najbardziej prestiżowych miejsc koncertowych nie tylko Polskiego Radia, ale i są marzeń wielu muzyków co najmniej kilku gatunków muzycznych. Możliwość zagrania tu na żywo i rejestracji płyty była jedną z nagród w gdyńskim festiwalu i nic dziwnego, że sporo dobrej roboty zostało włożone w to, by tej szansy nie zmarnować. Koncert otworzył (i zamknął bisem) mój faworyt z tej płyty – Moanin’. Choć to nie autorska propozycja wokalistki i kompozytorki, lecz standard Bobby Timmonsa z lat ‘50, świetnie wprowadza w jej świat. Wykonywany przez kilkadziesiąt lat na różne sposoby, z niemal narzucającą się aranżacją na sekcję dętą, przez Judytę Pisarczyk i jej band został zagrany niebywale lekko. Gdyby nie to, że nie za bardzo ufam takim podziałom w muzyce, napisałbym – kobieco. Jeden z najzgrabniejszych tematów dobrze posłużył jako konstrukcja, na której pojawiały się kolejne frazy, od tych subtelnych po zaczepne. Tam, gdzie zazwyczaj z odpowiedzią przychodzi drugi w kolejności instrument, pojawiła się improwizacja wokalna – i w ten sposób, po zaledwie kilku minutach koncertu, publiczność dostała do ręki poświadczenie jakości. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy warto było przyjść posłuchać młodych muzyków – od tego momentu mógł po prostu dać się rozkołysać. Improwizacje pojawiają się na płycie jeszcze nie raz – między innymi w świetnym i lekkim, choć jakby pospiesznym Tight Betty Cartera. W każdym razie warto na nie czekać i aż szkoda, że w ramach nagrywanej płyty poddane są rygorom czasowym, bo to moim zdaniem najmocniejszy punkt wokalu Judyty. Nie dziwota, że to na nią zwróciła uwagę Urszula Dudziak, szefowa konkursowego jury w czasie Ladies Jazz Festival. Wiele ciepłych słów pod adresem debiutantki padło z jej ust między innymi w rozmowie, którą miałem okazję z nią przeprowadzić. Listen to Urszula Dudziak – rozmowa DawidZmudaPL byDawidZmudaPL on hearthis.at W czasie koncertu mieliśmy okazję poznać tylko dwie kompozycje wokalistki – a to zdecydowanie za mało, bo dzięki takim utworom jak What If  można podsłuchać, że nie tylko jazz jest inspiracją i fascynacją Judyty. Przyciągające, obejmujące i ciemne niskie rejestry, którymi bardzo sprawnie się posługuje pomiędzy bardzo plastycznymi frazami, wyfruwają z muzyki soul i przelatują nad czymś, co kojarzy mi się z funky-wyliczanką. Muzyka wprawiająca kolana w nieuchronne podbijanie i nieoczekiwane zmiany klimatów, aż po kolejną improwizację. Tu także popisali się instrumentaliści, bez problemu rozwiązujący kolejne zawinięcia tego kilkuwarstwowego utworu. Poza takimi standardami jak Take Five Brubecka czy Spain Chicka Corea, które posłużyły jako pretekst do wokalnych wirtuozerii, na płycie znalazł się także ukłon w stronę polskiej muzyki. Mimo, że do nastroju koncertu ta propozycja niezbyt się kleiła, Judyta Pisarczyk miała kolejną okazję pokazać, że dobrze czuje się także w tradycyjnym, lirycznym repertuarze. Głos, w innych kompozycjach momentami zaczepny nawet, w piosence Seweryna Krajewskiego i Magdy Czapińskiej Co to jest czułość jakby zupełnie się uspokoił, zawiesił w znanej polskim słuchaczom konwencji niemal aktorskiej piosenki. Z pewnością nie za tą stroną twórczości laureatki Ladies Jazz Festival będę tęsknił, ale jednak przy pierwszym spotkaniu dobrze usłyszeć, że ze swobodą potrafi poruszać się i w takich rejonach. Cała płyta – bo taki był koncert – świetnie się słucha, co jest zasługą nie tylko Judyty, ale i muzyków którzy na równych prawach stworzyli tamten wieczór. Bezbłędni Roman Majda (perkusja) i Bogumił Eksner (bass) jako w sekcji rytmicznej; Marek Tutko na klawiszach, dzięki którym zwłaszcza partie solowe nabierały bardzo przestrzennego wymiaru; Michał Honisz na gitarze elektrycznej, świetnie współgrający z wokalem, ale też z własnym pomysłem na bieganie po gryfie. Jest  jednak i coś, na co moje niepolerowane, bluesowe uszy i nieuczesana głowa będą musiały poczekać: odrobinę więcej nonszalancji i drobne pyłki kurzu na czyściutkim głosie. Na nieco pognieconą przypadkiem sukienkę. Na lekki dym między strunami głosowymi, który pozwoli bezbłędnemu wokalowi bawić się sobą z większym przymrużeniem oka, łamać lekko – jak światło między kłębami tytoniu nad stolikami w starych klubach Burbon Street i Fifth Avenue. Drobiny tej zbawiennej niedoskonałości słychać dopiero w improwizacjach, kiedy Judyta z przymkniętymi oczami wychodzi z subtelnie prowadzonej roli na scenie. I przyznaję, że to poruszenie zmysłów (ano, nie tylko słuchu!), złapało mnie i wyprowadziło z rutyny przesłuchiwania koncertów i płyt. Na te diabliki w oczach pozornie subtelnej z natury wokalistki będę czekać. Nie będę tu opisywać każdego utworu i całości atmosfery zapisanego na płycie koncertu – to będą mieli szansę poczuć ci, którzy zdecydują się posłuchać koncertowej, debiutanckiej płyty. Mogę jednak z czystym sumieniem napisać, że uwierzyłem w ten głos. Mam nadzieję, że będzie go słychać w różnych odsłonach i na różnych scenach: tych wymagających wirtuozerii wokalistki i wyrobienia słuchaczy – i tych, gdzie będzie bawić się sam sobą, po prostu dla radości płynącej potrzeby duszy – tego soulu, który u debiutującej Lady Jazz rodzi się z czerni i przez wszystkie kolory przenosi słuchaczy i widzów w bardzo jasne miejsca. – – – – – – – – [ posłuchaj także wywiadu z Judytą Pisarczyk ] – – – – – – – – Judyta Pisarczyk EnsembleNa żywo w Studio im. Agnieszki OsieckiejPłytę wydała Agencja Muzyczna Polskiego Radia SA

Artykuł Lady Jazz pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Nic nie poradzę – jazz jest dla mnie krnąbrnym dzieckiem bluesa, które miało trochę więcej wolnego czasu i nie musiało zadowalać się dwunastoma taktami trzech akordów po znoju niewolniczej pracy na bawełnianych plantacjach Lousiany. Takie dziecko, które z nieumiejętnych prób grania bluesem Bacha i Chopina zrobiło własną sztukę. Owszem, są takie obszary jazzu, które nie potrafią mnie poruszyć, choćby miały pieczątki wirtuozów i najlepszych wytwórni. Ale czasami chwyta mnie coś, co przemawia bardzo wprost.

Nie byłem na Ladies Jazz Festival, więc na występ na żywo jego laureatki, Judyty Pisarczyk i jej zespołu, załapałem się dopiero w listopadzie zeszłego roku, w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, jednym z najbardziej prestiżowych miejsc koncertowych nie tylko Polskiego Radia, ale i są marzeń wielu muzyków co najmniej kilku gatunków muzycznych. Możliwość zagrania tu na żywo i rejestracji płyty była jedną z nagród w gdyńskim festiwalu i nic dziwnego, że sporo dobrej roboty zostało włożone w to, by tej szansy nie zmarnować.

Koncert otworzył (i zamknął bisem) mój faworyt z tej płyty – Moanin’. Choć to nie autorska propozycja wokalistki i kompozytorki, lecz standard Bobby Timmonsa z lat ‘50, świetnie wprowadza w jej świat. Wykonywany przez kilkadziesiąt lat na różne sposoby, z niemal narzucającą się aranżacją na sekcję dętą, przez Judytę Pisarczyk i jej band został zagrany niebywale lekko. Gdyby nie to, że nie za bardzo ufam takim podziałom w muzyce, napisałbym – kobieco. Jeden z najzgrabniejszych tematów dobrze posłużył jako konstrukcja, na której pojawiały się kolejne frazy, od tych subtelnych po zaczepne. Tam, gdzie zazwyczaj z odpowiedzią przychodzi drugi w kolejności instrument, pojawiła się improwizacja wokalna – i w ten sposób, po zaledwie kilku minutach koncertu, publiczność dostała do ręki poświadczenie jakości. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy warto było przyjść posłuchać młodych muzyków – od tego momentu mógł po prostu dać się rozkołysać.

Improwizacje pojawiają się na płycie jeszcze nie raz – między innymi w świetnym i lekkim, choć jakby pospiesznym Tight Betty Cartera. W każdym razie warto na nie czekać i aż szkoda, że w ramach nagrywanej płyty poddane są rygorom czasowym, bo to moim zdaniem najmocniejszy punkt wokalu Judyty. Nie dziwota, że to na nią zwróciła uwagę Urszula Dudziak, szefowa konkursowego jury w czasie Ladies Jazz Festival. Wiele ciepłych słów pod adresem debiutantki padło z jej ust między innymi w rozmowie, którą miałem okazję z nią przeprowadzić.


W czasie koncertu mieliśmy okazję poznać tylko dwie kompozycje wokalistki – a to zdecydowanie za mało, bo dzięki takim utworom jak What If  można podsłuchać, że nie tylko jazz jest inspiracją i fascynacją Judyty. Przyciągające, obejmujące i ciemne niskie rejestry, którymi bardzo sprawnie się posługuje pomiędzy bardzo plastycznymi frazami, wyfruwają z muzyki soul i przelatują nad czymś, co kojarzy mi się z funky-wyliczanką. Muzyka wprawiająca kolana w nieuchronne podbijanie i nieoczekiwane zmiany klimatów, aż po kolejną improwizację. Tu także popisali się instrumentaliści, bez problemu rozwiązujący kolejne zawinięcia tego kilkuwarstwowego utworu.

Poza takimi standardami jak Take Five Brubecka czy Spain Chicka Corea, które posłużyły jako pretekst do wokalnych wirtuozerii, na płycie znalazł się także ukłon w stronę polskiej muzyki. Mimo, że do nastroju koncertu ta propozycja niezbyt się kleiła, Judyta Pisarczyk miała kolejną okazję pokazać, że dobrze czuje się także w tradycyjnym, lirycznym repertuarze. Głos, w innych kompozycjach momentami zaczepny nawet, w piosence Seweryna Krajewskiego i Magdy Czapińskiej Co to jest czułość jakby zupełnie się uspokoił, zawiesił w znanej polskim słuchaczom konwencji niemal aktorskiej piosenki. Z pewnością nie za tą stroną twórczości laureatki Ladies Jazz Festival będę tęsknił, ale jednak przy pierwszym spotkaniu dobrze usłyszeć, że ze swobodą potrafi poruszać się i w takich rejonach.

Cała płyta – bo taki był koncert – świetnie się słucha, co jest zasługą nie tylko Judyty, ale i muzyków którzy na równych prawach stworzyli tamten wieczór. Bezbłędni Roman Majda (perkusja) i Bogumił Eksner (bass) jako w sekcji rytmicznej; Marek Tutko na klawiszach, dzięki którym zwłaszcza partie solowe nabierały bardzo przestrzennego wymiaru; Michał Honisz na gitarze elektrycznej, świetnie współgrający z wokalem, ale też z własnym pomysłem na bieganie po gryfie.

Jest  jednak i coś, na co moje niepolerowane, bluesowe uszy i nieuczesana głowa będą musiały poczekać: odrobinę więcej nonszalancji i drobne pyłki kurzu na czyściutkim głosie. Na nieco pognieconą przypadkiem sukienkę. Na lekki dym między strunami głosowymi, który pozwoli bezbłędnemu wokalowi bawić się sobą z większym przymrużeniem oka, łamać lekko – jak światło między kłębami tytoniu nad stolikami w starych klubach Burbon Street i Fifth Avenue. Drobiny tej zbawiennej niedoskonałości słychać dopiero w improwizacjach, kiedy Judyta z przymkniętymi oczami wychodzi z subtelnie prowadzonej roli na scenie. I przyznaję, że to poruszenie zmysłów (ano, nie tylko słuchu!), złapało mnie i wyprowadziło z rutyny przesłuchiwania koncertów i płyt. Na te diabliki w oczach pozornie subtelnej z natury wokalistki będę czekać.

Nie będę tu opisywać każdego utworu i całości atmosfery zapisanego na płycie koncertu – to będą mieli szansę poczuć ci, którzy zdecydują się posłuchać koncertowej, debiutanckiej płyty. Mogę jednak z czystym sumieniem napisać, że uwierzyłem w ten głos. Mam nadzieję, że będzie go słychać w różnych odsłonach i na różnych scenach: tych wymagających wirtuozerii wokalistki i wyrobienia słuchaczy – i tych, gdzie będzie bawić się sam sobą, po prostu dla radości płynącej potrzeby duszy – tego soulu, który u debiutującej Lady Jazz rodzi się z czerni i przez wszystkie kolory przenosi słuchaczy i widzów w bardzo jasne miejsca.

– – – – – – – – [ posłuchaj także wywiadu z Judytą Pisarczyk ] – – – – – – – –

Judyta Pisarczyk Ensemble
Na żywo w Studio im. Agnieszki Osieckiej
Płytę wydała Agencja Muzyczna Polskiego Radia SA

Artykuł Lady Jazz pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/lady-jazz/feed/ 0 142
Mój muzyczny Top 10 roku 2017 http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/ http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/#comments Sun, 31 Dec 2017 20:16:34 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=331 Gdybym miał swój Top Wszech Czasów, na pierwszym miejscu byłby Brothers In Arms Dire Straits, na drugim Innuendo Queen, a na trzecim wymiennie kilka utworów. Ale co roku jest trochę inaczej z utworami, które pojawiają się na jakiś czas, wracają po latach lub atakują znienacka. W notowaniach jestem słaby, bo zbyt dużo przetasowań mam w głowie na minutę słuchania, ale – niech będzie. Zaglądnę do głowy, co mi w tym roku nie dawało spokoju. To będzie umowna dziesiątka, bo nie ma tu choćby powrotu do Billy Joela, ani Abby, którą zupełnie na nowo odkryłem, nie będzie też Bruce’a Springsteena ani moich odkrywek muzyki, którą grałem w audycjach. Będzie zatem Top Ten Tego bardziej niż porządne top Ten, ale co tam. 10. Jaromír Nohavica – Pane Prezidente Miałem problem, czy przypadkiem nie Malé české blues (Doprdele práce), ale to był rok pod znakiem Václava Havla, więc to właśnie Pane Prezidente otwiera dziesiątkę. Skarga człowieka, któremu zmiany odbierają pewność życia, burzą rodzinę i doprowadzają do prostych zdań kierowanych do tego, który strzeże konstytucji. Nie jest to, jak się niektórym zdawało, laurka dla Havla. Ale też nie jest to polityczny protest song. I choć to ówczesny prezydent Czech jest adresatem skarg – jaki inny znany polityk zasługuje na taki język i taką otwartość, na ludzką bezpośredniość? Czytajcie Havla. Słuchajcie Nohavicy. 9. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Sztajger Po latach znów odkryłem Kyksa. Nieprawdopodobny świadek bluesa i Górnego Śląska. Z braci Skrzeków to on miał się zająć normalną robotą, więc poszedł robić na kopalnia. Co z tego, skoro w kieszeni i tak nosił organki i tam, na urobionych kopcach węgla siadał i grał. W końcu wybrał bluesa i napisał tę piosenkę o rozstaniu z kopalnią. Ale to też rozpisana na bluesowe takty śląska filozofia pracy: “Byle dobrześ robił to”– tak uczyłeś, tak uczyłeś mie, pamiyntosz?Wszystko jedno o co szło:“Jak coś robisz – to rzecz świynto!”. Przyznaję, tu nad warszawską Wisłą, głos Kyksa objął mnie jak krajobrazy mojego heimatu – i coś znów mocniej poruszył. 8. Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – I Need Never Get Old Za cholerę nie pamiętam, jak do mnie Rateliff dotarł, chyba przez przypadkowo zapętloną na YT piosenkę S.O.B. A potem usłyszałem TO i nie dało mi spokoju. Zacny głos, tętno jak trzeba, poczucie humoru i bez upiększania zbytniego. 7. Eric Clapton & Steve Winwood – Presence of the Lord Właśnie to wykonanie, a nie oryginalne z albumu supergrupy Blind Faith. Clapton jest Bogiem i każdy przytomny człowiek o tym wie. Do tego otacza się herosami, a takim jest Steve Winwood, który tu na koncercie dołączył na klawiszach i dośpiewał swoje partie. Przepiękny utwór. Przez niemal cały rok wracał do mnie choć kilka razy w miesiącu. Przy okazji Claptona – jeśli miałbym wybierać koncertowy Top Ten, to na szczycie byłby m.in. The Crossroads Guitar Festival, jedno z flagowych przedsięwzięć Claptona ostatniej dekady. Obym zdążył tam pojechać na którąś z kolejnych edycji. 6. Robert Palmer – She Makes My Day Ktoś, kto wymyślił Palmera, powinien był zadbać o nieco większą publiczność dla niego. Dla mnie – jeden z najbardziej niedocenianych artystów. Z drugiej strony – właściwie jakoś niszowy, głównie przez skłonność do łączenia gatunków, eksperymentowania z brzmieniami i upartością chodzenia po własnych ścieżkach. Poza I’ll be yours baby tonight (z UB40) oraz Addicted to love często mało kojarzony. Do mnie wraca co jakiś czas, głównie płytą Don’t Explain oraz piosenką z wcześniejszego albumu Heavy Nova. To właśnie ten wynalazek Palmera na moim miejscu szóstym w tym roku. 5. Joe Cocker & Jennifer Warnes – Up Where We Belong Widzieliście kiedyś, jak Al Pacino wsłuchuje się w Joe Cockera? No, to tu zobaczycie, jeśli uważnie obejrzycie. Od Joe nie odkleję się nigdy chyba. Ten facet, mimo i z całą swoją historią zaprzepaszczania talentu i szans w karierze, pozostał absolutnym geniuszem głosu. Być może był jedynym wokalistą, który czysto śpiewał nawet ciszę – tam, gdzie chrypa stawała się niesłyszalna już, a wiadomo, że on dalej śpiewał. Tu pojawił się z Jennifer Warnes, w Polsce znaną głównie z duetu z Billem Medleyem w piosence do filmu “Dirty Dancing”. On z głosem zszywającym czarnego, białego bluesa z soulem, popem i rockiem – ona z elegancją, finezją i lekkości perfekcji. Jedno z najpiękniejszych słuchowisk o głosie bestii i pięknej. 4. Eric Clapton & Tim Carmon – Old Love Inaczej nie da się zapisać wykonawców. Clapton już się pojawił wcześniej i mógłby jeszcze kilka razy. Ale tu połowę wykonania robi Tim Carmon, klawiszowiec grając z Dylanem, Santaną, Crow, McCartneyem, Hancockiem i innymi. Fantastyczne solo klawiszowe, zachwycony Clapton i moja obawa, że być może jednak można ilością odtworzeń zajechać YT jak kiedyś kasetę magnetofonową. Na szczęście jeszcze coś da się usłyszeć. Zróbcie sobie trochę czasu na ten cud radości grania jednej z najbardziej koncertowych ballad Claptona. 3. George Harrison – What Is Life Mój ulubiony Beatles, ulubiony Wilbury i w ogóle ulubiony George. Zakażdym razem odkrywam coś nowego w jego gitarach. Z jakichś powodów również jego wokal, a zwłaszcza kompozycje są mi bliższe, niż hity spółki Lennon-McCartney. Te drugie są genialne, ale to George mówi do mnie, a nie do publiczności.  Przepadłem po usłyszeniu niemal trzydzieści lat temu płyty Cloud Nine. Poniższa zaś piosenka reanimowała mnie w tym roku z dennych smutków. A do tego wszystkiego Emma Rubinowitz z San Francisco Ballet, dla której można oderwać się od wielu spraw, byle nie odrywać oczu od jej ruchu. I w tym tańcu Emmy czuję radość życia George’a. 2. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Nikt nie zna swej godziny Dlatego, że to jest blues do szpiku każdego dźwięku, z jakiego się składa i którym fedruje do środka duszy lub miejsca po niej.Dlatego, że jedynym człowiekiem, który zaśpiewałby to również przejmująco byłby Joe Cocker.I dlatego, że to tekst, który mnie wyrywa z pobieżności życia: Tu noc nastaje szybkoZ nieba się sypie rdzaMłody się staje starymNikt nie zna swego dnia A może tak doprowdyKożdy tu dobrze wiyI widzi jak cierpliwieDorasta do nas śmierć Za oknem liść zielonyMoże ostatni liśćLepią się moje dłonieBo nie wiem dokąd iść 1. Genesis – Firth of Fifth Nie wiem, czy tak naprawdę jednak to Kyks nie powinien być na pierwszym miejscu. Ale jednak będzie Genesis i tylko w tym wykonaniu Firth of Fifth. Wszystko przez to, jak Phil rozpoczyna całość na bębnach i to, co wyprawia dalej (razem z Chesterem Thompsonem zresztą, siedzącym za drugim zestawem). Do zagrania tego będę potrzebował jeszcze roku prób, ale co tam. Dzięki tej piosence znów zamarzyło mi się grać w zespole, siadać za bębnami i mieć nadzieję, że krople potu ominą oczy. Z samych trzewi progresywnego rocka – kiedy Phil już nie siada za perkusją, a na kolejne płyty i trasy Genesis raczej się nie zapowiada – mój numer jeden muzycznego roku 2017: * * * Na koniec jeszcze coś, co nie mieści się w żadnych notowaniach, a mnie od kilku lat zasysa w przestrzenie poza linię szaleństwa. Rik Mayall i Ade Edmonson stworzyli na Wyspach coś, co nazywano potem komedią alternatywną, a ja wolę nazywać punkową. W latach dziewięćdziesiątych zrobili kolejną sceniczną wersję ostatecznego wariactwa. I tam Ade wyrwał serce kryjące się w Child In Time Deep Purple i zrobił z nim to, co widać. Nie wiem, może trzeba dać się wcześniej zniewolić konwencji. Dla mnie już nic nie jest takie samo po tym porywie muzycznym  Dziękuję za uwagę i na koniec TO [od 0:22:35 do 0:23:50 ]:

Artykuł Mój muzyczny Top 10 roku 2017 pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Gdybym miał swój Top Wszech Czasów, na pierwszym miejscu byłby Brothers In Arms Dire Straits, na drugim Innuendo Queen, a na trzecim wymiennie kilka utworów. Ale co roku jest trochę inaczej z utworami, które pojawiają się na jakiś czas, wracają po latach lub atakują znienacka. W notowaniach jestem słaby, bo zbyt dużo przetasowań mam w głowie na minutę słuchania, ale – niech będzie. Zaglądnę do głowy, co mi w tym roku nie dawało spokoju. To będzie umowna dziesiątka, bo nie ma tu choćby powrotu do Billy Joela, ani Abby, którą zupełnie na nowo odkryłem, nie będzie też Bruce’a Springsteena ani moich odkrywek muzyki, którą grałem w audycjach. Będzie zatem Top Ten Tego bardziej niż porządne top Ten, ale co tam.

10. Jaromír Nohavica – Pane Prezidente

Miałem problem, czy przypadkiem nie Malé české blues (Doprdele práce), ale to był rok pod znakiem Václava Havla, więc to właśnie Pane Prezidente otwiera dziesiątkę. Skarga człowieka, któremu zmiany odbierają pewność życia, burzą rodzinę i doprowadzają do prostych zdań kierowanych do tego, który strzeże konstytucji. Nie jest to, jak się niektórym zdawało, laurka dla Havla. Ale też nie jest to polityczny protest song. I choć to ówczesny prezydent Czech jest adresatem skarg – jaki inny znany polityk zasługuje na taki język i taką otwartość, na ludzką bezpośredniość? Czytajcie Havla. Słuchajcie Nohavicy.


9. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Sztajger

Po latach znów odkryłem Kyksa. Nieprawdopodobny świadek bluesa i Górnego Śląska. Z braci Skrzeków to on miał się zająć normalną robotą, więc poszedł robić na kopalnia. Co z tego, skoro w kieszeni i tak nosił organki i tam, na urobionych kopcach węgla siadał i grał. W końcu wybrał bluesa i napisał tę piosenkę o rozstaniu z kopalnią. Ale to też rozpisana na bluesowe takty śląska filozofia pracy:

“Byle dobrześ robił to”
– tak uczyłeś, tak uczyłeś mie, pamiyntosz?
Wszystko jedno o co szło:
“Jak coś robisz – to rzecz świynto!”.

Przyznaję, tu nad warszawską Wisłą, głos Kyksa objął mnie jak krajobrazy mojego heimatu – i coś znów mocniej poruszył.


8. Nathaniel Rateliff & The Night Sweats – I Need Never Get Old

Za cholerę nie pamiętam, jak do mnie Rateliff dotarł, chyba przez przypadkowo zapętloną na YT piosenkę S.O.B. A potem usłyszałem TO i nie dało mi spokoju. Zacny głos, tętno jak trzeba, poczucie humoru i bez upiększania zbytniego.


7. Eric Clapton & Steve Winwood – Presence of the Lord

Właśnie to wykonanie, a nie oryginalne z albumu supergrupy Blind Faith. Clapton jest Bogiem i każdy przytomny człowiek o tym wie. Do tego otacza się herosami, a takim jest Steve Winwood, który tu na koncercie dołączył na klawiszach i dośpiewał swoje partie. Przepiękny utwór. Przez niemal cały rok wracał do mnie choć kilka razy w miesiącu. Przy okazji Claptona – jeśli miałbym wybierać koncertowy Top Ten, to na szczycie byłby m.in. The Crossroads Guitar Festival, jedno z flagowych przedsięwzięć Claptona ostatniej dekady. Obym zdążył tam pojechać na którąś z kolejnych edycji.


6. Robert Palmer – She Makes My Day

Ktoś, kto wymyślił Palmera, powinien był zadbać o nieco większą publiczność dla niego. Dla mnie – jeden z najbardziej niedocenianych artystów. Z drugiej strony – właściwie jakoś niszowy, głównie przez skłonność do łączenia gatunków, eksperymentowania z brzmieniami i upartością chodzenia po własnych ścieżkach. Poza I’ll be yours baby tonight (z UB40) oraz Addicted to love często mało kojarzony. Do mnie wraca co jakiś czas, głównie płytą Don’t Explain oraz piosenką z wcześniejszego albumu Heavy Nova. To właśnie ten wynalazek Palmera na moim miejscu szóstym w tym roku.


5. Joe Cocker & Jennifer Warnes – Up Where We Belong

Widzieliście kiedyś, jak Al Pacino wsłuchuje się w Joe Cockera? No, to tu zobaczycie, jeśli uważnie obejrzycie. Od Joe nie odkleję się nigdy chyba. Ten facet, mimo i z całą swoją historią zaprzepaszczania talentu i szans w karierze, pozostał absolutnym geniuszem głosu. Być może był jedynym wokalistą, który czysto śpiewał nawet ciszę – tam, gdzie chrypa stawała się niesłyszalna już, a wiadomo, że on dalej śpiewał. Tu pojawił się z Jennifer Warnes, w Polsce znaną głównie z duetu z Billem Medleyem w piosence do filmu “Dirty Dancing”. On z głosem zszywającym czarnego, białego bluesa z soulem, popem i rockiem – ona z elegancją, finezją i lekkości perfekcji. Jedno z najpiękniejszych słuchowisk o głosie bestii i pięknej.


4. Eric Clapton & Tim Carmon – Old Love

Inaczej nie da się zapisać wykonawców. Clapton już się pojawił wcześniej i mógłby jeszcze kilka razy. Ale tu połowę wykonania robi Tim Carmon, klawiszowiec grając z Dylanem, Santaną, Crow, McCartneyem, Hancockiem i innymi. Fantastyczne solo klawiszowe, zachwycony Clapton i moja obawa, że być może jednak można ilością odtworzeń zajechać YT jak kiedyś kasetę magnetofonową. Na szczęście jeszcze coś da się usłyszeć. Zróbcie sobie trochę czasu na ten cud radości grania jednej z najbardziej koncertowych ballad Claptona.


3. George Harrison – What Is Life

Mój ulubiony Beatles, ulubiony Wilbury i w ogóle ulubiony George. Zakażdym razem odkrywam coś nowego w jego gitarach. Z jakichś powodów również jego wokal, a zwłaszcza kompozycje są mi bliższe, niż hity spółki Lennon-McCartney. Te drugie są genialne, ale to George mówi do mnie, a nie do publiczności.  Przepadłem po usłyszeniu niemal trzydzieści lat temu płyty Cloud Nine. Poniższa zaś piosenka reanimowała mnie w tym roku z dennych smutków. A do tego wszystkiego Emma Rubinowitz z San Francisco Ballet, dla której można oderwać się od wielu spraw, byle nie odrywać oczu od jej ruchu. I w tym tańcu Emmy czuję radość życia George’a.


2. Jan ‘Kyks’ Skrzek – Nikt nie zna swej godziny

Dlatego, że to jest blues do szpiku każdego dźwięku, z jakiego się składa i którym fedruje do środka duszy lub miejsca po niej.
Dlatego, że jedynym człowiekiem, który zaśpiewałby to również przejmująco byłby Joe Cocker.
I dlatego, że to tekst, który mnie wyrywa z pobieżności życia:

Tu noc nastaje szybko
Z nieba się sypie rdza
Młody się staje starym
Nikt nie zna swego dnia

A może tak doprowdy
Kożdy tu dobrze wiy
I widzi jak cierpliwie
Dorasta do nas śmierć

Za oknem liść zielony
Może ostatni liść
Lepią się moje dłonie
Bo nie wiem dokąd iść


1. Genesis – Firth of Fifth

Nie wiem, czy tak naprawdę jednak to Kyks nie powinien być na pierwszym miejscu. Ale jednak będzie Genesis i tylko w tym wykonaniu Firth of Fifth. Wszystko przez to, jak Phil rozpoczyna całość na bębnach i to, co wyprawia dalej (razem z Chesterem Thompsonem zresztą, siedzącym za drugim zestawem). Do zagrania tego będę potrzebował jeszcze roku prób, ale co tam. Dzięki tej piosence znów zamarzyło mi się grać w zespole, siadać za bębnami i mieć nadzieję, że krople potu ominą oczy. Z samych trzewi progresywnego rocka – kiedy Phil już nie siada za perkusją, a na kolejne płyty i trasy Genesis raczej się nie zapowiada – mój numer jeden muzycznego roku 2017:


* * *

Na koniec jeszcze coś, co nie mieści się w żadnych notowaniach, a mnie od kilku lat zasysa w przestrzenie poza linię szaleństwa. Rik Mayall i Ade Edmonson stworzyli na Wyspach coś, co nazywano potem komedią alternatywną, a ja wolę nazywać punkową. W latach dziewięćdziesiątych zrobili kolejną sceniczną wersję ostatecznego wariactwa. I tam Ade wyrwał serce kryjące się w Child In Time Deep Purple i zrobił z nim to, co widać. Nie wiem, może trzeba dać się wcześniej zniewolić konwencji. Dla mnie już nic nie jest takie samo po tym porywie muzycznym  Dziękuję za uwagę i na koniec TO [od 0:22:35 do 0:23:50 ]:

Artykuł Mój muzyczny Top 10 roku 2017 pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/moj-muzyczny-top-10-roku-2017/feed/ 2 331