Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php:77) in /home/klient.dhosting.pl/dawidzmuda/dawidzmuda.pl/public_html/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Miejsca – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl Magazyn Zdań Wed, 02 Dec 2020 16:41:23 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.2.20 http://dawidzmuda.pl/wp-content/uploads/2018/08/cropped-dz-1-32x32.png Miejsca – Dawid Zmuda http://dawidzmuda.pl 32 32 150558782 Parasolnicy http://dawidzmuda.pl/parasolnicy/ http://dawidzmuda.pl/parasolnicy/#respond Wed, 12 Aug 2020 19:19:44 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=1312 Tam, za dworcem Kilka lat temu, nie tak dawno, w samym centrum Krakowa istniało kilka „trójkątów bermudzkich”. Niektóre z nich cieszą się złą sławą do dziś, choćby te parę kamienic nieopodal kolejowych bocznic przy Nowym Kleparzu. Inne poddały się deweloperom i uległy spychaczom. Był też taki rejon, tuż za dworcem kolejowym, nie najlepiej skomunikowany z miastem i nie dość klimatyczny, by stać się tak atrakcyjny jak Kazimierz czy stare Podgórze. I choć tuż obok żył Kraków Główny, Akademia Ekonomiczna i Lubicz, to niewiele osób kojarzyło te niewielkie uliczki i podworce. No, może tylko tanie ksero naprzeciw tunelu pod peronami, do którego podążali studenci wolący nie zapuszczać się dalej niż potrzeba.Takie niepoznane miejsca. Po prostu tam, za dworcem. Czas Zanim pojawił się „Parasol”, działali w innych organizacjach. Nie odeszli dlatego, że było w nich źle – po prostu chcieli móc się rozwijać po swojemu. Łączyło ich wspólne przekonanie, zakorzenienie w nurcie akcentującym redukcję szkód (harm reduction) i outreach (wychodzenie do ludzi, działanie w ich naturalnych środowiskach i społecznościach). Nie chcieli epatować pracą socjalną i przychodzić do ludzi jako ci mądrzejsi.Zamiast stać nad głową i pouczać, jak dobrze żyć, wolą towarzyszyć i wspierać, dawać do wyboru różne możliwości. Wiedzą, jak ważne jest czekanie – nie sztuką jest dawać komuś dobre rady w momencie, kiedy ktoś nie jest nimi zainteresowany, albo nie może ich skutecznie przepracować. Dlatego zamiast proponować ludziom gotowe rozwiązania, oferują czas.To on pomaga w dojrzewaniu do decyzji, a te mają sens wtedy, gdy ma się przed sobą różne możliwości i rozumie się ich konsekwencje. Dlatego pracownicy „Parasola” rozmawiają z młodzieżą o różnych opcjach: możesz być abstynentem i to ma wpływ na to, jak będzie wyglądać twoje życie; możesz korzystać z używek – ale to tym bardziej będzie determinować twoje relacje i przyszłe wybory. Parasolnicy proponują różne rozwiązania, możliwe działania. Ale nie wybierają za ludzi, nie wyręczają, nie podsuwają łatwych frazesów. Znają stawkę, a jest nią świadome wybieranie lepszych rozwiązań przez tych, których one dotyczą, a nie chwilowe potakiwanie „mądrzejszym”. Obsada Do „Parasola” przyszli już przygotowani do pracy z uzależnionymi i wykluczonymi, dziś pozwalają młodszym nabierać doświadczenia i rozwijać kompetencje. Starają się dbać o stabilność zespołu – są wciąż tacy, którzy w „Parasolu” byli od początku, są nowi, którzy bardzo szybko odkrywają, jak ważna jest stałość i gotowość na długą współpracę. Nie ma miejsca na przypadkową obecność, bo chodzi tu nie o odpracowanie kilku godzin, lecz o budowanie zaufania ludzi, którzy często wychowali się w nieufności i ciężko jest im przekraczać kolejne progi oswajania z drugim człowiekiem. To trwa. Właściwie nie mają stacjonarnych pracowników, w każdym razie nie takich, którzy wyłącznie siedzą za biurkiem. Nawet ci, którzy po kilkunastu latach pracy są odpowiedzialni za grupy i spotkania w ośrodku, nadal pracują jako streetworkerzy. – Na naszej stronie internetowej jest napisane, że byliśmy pionierami w tej dziedzinie – tłumaczy Marcin Drewniak – Vice Prezes CPES Parasol. Ludzie, którzy trafili do Parasola byli jednymi z pierwszych, którzy w latach dziewięćdziesiątych pracowali streetworkersko. Warto się chyba chwalić, że mamy kilkanaście lat doświadczeń i nadal pracujemy na ulicy. To bezsprzecznie jest nasz kapitał, a co ważne tylko kilka organizacji w Polsce może powiedzieć o sobie to samo. Są i nowi. Agata – streetworkerka i studentka – zaczęła miesiąc temu, ale widać, że odnajduje się tu szybko. Wychodzi na ulicę, do domów podopiecznych, poznaje ludzi i ich historie. Uczy się tego, że mimo dobrych chęci może zostać odrzucona, oswaja się z warunkami życia ludzi na marginesie nowoczesnego miasta. Sama przychodzi z bezpiecznej części świata i również ten kontrast w sobie oswaja. Uczy się ciszy i języka, który bywa szorstki i przewrażliwiony na fałsz. Emocje Praca na ulicy, która czasami prowadzi na dworzec czy w zaułki, nie jest ani niebezpieczna, ani łatwa. Bo jak to? Tak po prostu podejść do kogoś kto prostytuuje się na dworcu, ćpa czy pije – i powiedzieć: „aaa… pomogę ci”? Od czegoś przecież trzeba zacząć. Tak, przede wszystkim nie warto udawać: ani ziomka, ani dobrej cioci, ani anioła. I tu znów nauka czekania, bo czasami nie wystarczy podejść raz czy dwa. Na ulicy nie odbija się kart zegarowych. Są jednak i tacy, którzy słysząc „Parasol” jakby łatwiej otwierają się na kontakt, bo koleżanka, bo kolega byli, rozmawiali, poznali, opowiadali. Tak czy inaczej, kiedy już uda się nawiązać rozmowę, parasolnicy proponują to, co dla ludzi jest potrzebne tu i teraz. Jeśli stoi przed nimi młoda prostytutka – nie proponują nauk z zakresu moralności. „Być może potrzebujesz prezerwatyw lub chustek do higieny?”. Proste, praktyczne pytania. Kiedyś najczęściej dostarczali igły jednorazowe dla narkomanów w zakątkach starego dworca. Ale to jeszcze nie cel, to początek spotkań.Streetworkerzy pracują parami, mają wiedzę i techniki terapeutyczne. Ale przede wszystkim pracują sobą. Jeśli w końcu czują zbyt dużo emocji, lub przestają czuć je w ogóle – robią przerwę, biorą urlop, zajmują się na chwilę czymś innym. Trudno emocji uniknąć, a przecież pracuje się nie tylko nad nimi, ale również nimi. To niecodzienna praca, kiedy człowiek sam dla siebie jest narzędziem, o które sam musi zadbać. Manowce Od początku pracowali ze środowiskami wykluczonymi. W więzieniach pojawili się w latach dziewięćdziesiątych. Rozmawiają o uzależnieniach, ale prowadzą także edukację seksualną. W tym momencie przyszły mi do głowy nagłówki gazet i spory wokół tego tematu. Często przecież pojawiają się obawy, że edukacja seksualna w szkołach, ale także w domach, po prostu w normalnych warunkach, spowoduje pobudzenie i będzie przyczyną problemów. A co dopiero w warunkach odosobnienia? – Nie, nie – Marcin uśmiecha się. Jeśli ludzie wiedzą, jak działa ręka czy noga, to dlaczego mieliby nie wiedzieć, jak działają inne rzeczy? To po prostu kolejna sposobność dowiedzenia się czegoś o sobie. To wszystko związane jest z emocjami, więc dzięki temu można również wywołać temat radzenia sobie z emocjami. Nie ruszamy tematu tożsamości seksualnej, bo „z założenia” w więzieniu wszyscy są heteroseksualni, więc poruszanie tego tematu w grupie mogłoby się okazać dla kogoś zbyt ryzykowne. Nie od razu i nie wszyscy od „Parasola” wchodzą do zakładu karnego. Trzeba nauczyć się nawyków i zasad odwiedzin: nie oceniać, nie poddawać atmosferze, niczego nie wnosić i nie wynosić. Między innymi dzięki trzymaniu się takich zasad, byciu fair i w stosunku do więźniów i personelu więzienia – buduje się zaufanie do organizacji. A przecież mogłoby kusić, żeby komuś pomóc w komunikacji ze światem poza murami. Na dłuższą metę jednak nie warto, bo utrata zaufania tam oznacza, że następnym razem parasolnicy zastaliby zamknięte bramki. Ruchoma Narnia Więzienie to tylko jedno z miejsc działania i … w sumie najbardziej statyczne. Większość działań związanych jest z ulicą i kilkoma punktami stacjonarnymi: na Kazimierzu, na Podgórzu i tu, w Śródmieściu. Kiedyś to był inny świat, taki właśnie „trójkąt bermudzki”, w który ludzie bali się zapuszczać. Kiedy wreszcie rozbudowano dworzec i w cieszącym się złą sławą tunelu „Magda” przestali bić, kiedy położono nowe chodniki, a sklepy z tanią odzieżą zostały wyparte przez banki, kiedy wreszcie młodzi, którzy przychodzili na Rakowicką wyrośli, albo wyprowadzili się – musiał zmienić się także charakter i zadania tutejszego ośrodka. Są ośrodki, które starają się trwać tam, gdzie działają od lat. Filozofia „Parasola” jest inna: trzeba iść tam, gdzie są ludzie, zmieniać charakter ośrodków, wokół których zmienia się świat. W jakimś sensie trzeba za każdym razem zaczynać od nowa, choć wiedza i narzędzia są do wykorzystania wszędzie. A że miasta przechodzą współcześnie bardzo dynamiczne zmiany, trzeba wciąż decydować: co dalej? I właściwie są tylko dwa rozwiązania: nadążać za złożonymi procesami społecznymi i działać w świecie takim jaki jest, albo uprawiać fikcję. Przy Rakowickiej odruchowo wybierają zmienność działań. Przecież to parasol towarzyszy człowiekowi w czasie deszczu, a nie odwrotnie.Dla ludzi jednak zmiany są czymś, co wywołuje niepokój. Trzy wspomniane miejsca „Parasola”, jak wiele innych ośrodków, są dla niektórych swego rodzaju przystanią, miejscem bezpiecznym i punktem odniesienia. Tu na nich ktoś czeka, rozmawia, stara się zrozumieć, trochę chroni. I są jasne zasady. W zderzeniu z dorosłym światem, który czyha za rogiem, takie miejsca mogą dać się wyobrazić jako mała Narnia.Sami podopieczni tak właśnie zaczęli nazywać to miejsce. Była radość. Dla tych, którzy tu pracują – z początku – miód na serce. Potem chwila na namysł i szybkie otrzeźwienie: nie jesteśmy magiczną krainą, schronem za tajemnymi wrotami. Trzeba było przepracować tę Narnię, by nikt w nią zbytnio nie uwierzył. Bo tak, jak ciężko wyjść z uzależnienia lub czasami uchronić się przed nim, tak i niełatwo pozbywać się złudzeń i iluzji bezpieczeństwa. Do Narnii się ucieka. Spod „Parasola” wychodzi się w świat. Profilaktyka w dorosłym świecie Wejście w świat, który nie jest ani sprawiedliwy, ani podległy, wywołuje potrzebę odreagowania. Zaczyna się od rozmów o alkoholu czy braniu, później pojawia się prowokowanie przemocy, czasami dochodzi do samookaleczeń lub innych form autodestrukcji. Profilaktyka po takim „wyfrunięciu w świat” właściwie nigdy nie będzie procesem zakończonym. Bo zawsze pojawią się zmiany rodzące stres. Pytanie, jak można w miarę skutecznie działać, żeby zmniejszyć ryzyko cofania się w świat narkotyków, picia czy agresji? Może powtarzać to, co czasami ci młodzi słyszą w domach? „Znów jesteś nie do wytrzymania, ośrodek ci się marzy?”, „będziesz niegrzeczny, to zadzwonię do kuratora i cię zabierze”. Absurd w prawdziwym świecie. To, co warto robić – to pytać: „co ci dało to, że piłeś?, „co daje ci marihuana?”. Nawiązać kontakt i próbować ponownie uruchomić możliwość decydowania na swoją korzyść. Pozwalać dochodzić do siebie. Dać poczucie, że tu się spotyka, by zrozumieć własne życie i dać sobie szansę. Sens Nie zawsze jest dobrze. Bywa, że ktoś po skutecznej terapii i późniejszej profilaktyce przed nawrotem uzależnienia dobrze rokuje i właściwie już niemal jest pewne, że udało się. Tymczasem przyjeżdża dawny kompan, lub dzieje się coś nagłego, o czym nie zdąży się przyjść porozmawiać. Tak, czasami mimo wszystko, ktoś taki znika na zawsze. Po dobrych i złych doświadczeniach pojawia się pytanie o sens i skuteczność działań. Można ją wyliczać różnymi wskaźnikami, procentami i tabelami. Tu „Parasol” również się sprawdza. Kiedy siedzimy i rozmawiamy o ich pracy, w pokoju obok kończy się audyt. Z bardzo dobrymi wynikami. Ale są i wskaźniki wystukiwane przez kroki powracających podopiecznych. Przychodzą pogadać, opowiadają o życiu i o tym, co wynieśli ze spotkań w „Parasolu”. Mówią o tym, jak na co dzień sami sobie pomagają nie wypaść za nawias własnych aspiracji. A przecież to również tu je odkrywali. Bywa, że włączają się działania ośrodka, już jako ci, którzy mogą pomóc innym. Podopieczni dorośleją, wyfruwają w świat. O to przecież chodzi. A parasolnicy nadal starają się wychodzić do ludzi. Nie wciągają ich na siłę pod dach. Uczą otwierać parasol nad samym sobą. I nie gubić go znów w dworcowych zakamarkach. *** Materiał przygotowany dzięki rozmowom z Marcinem Drewniakiem, wiceprezesem CPES Parasol i Agatą, streetworkerką tego stowarzyszenia. Tekst ukazał się w 2015 roku na stronach projektu Profnet, którego celem było wzmocnienie i integracja sektora organizacji pozarządowych realizujących profilaktykę uzależnień. Realizowany był przez zespół Fundacji Praesterno, z którą miałem okazję współpracować także jako trener.

Artykuł Parasolnicy pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Tam, za dworcem

Kilka lat temu, nie tak dawno, w samym centrum Krakowa istniało kilka „trójkątów bermudzkich”. Niektóre z nich cieszą się złą sławą do dziś, choćby te parę kamienic nieopodal kolejowych bocznic przy Nowym Kleparzu. Inne poddały się deweloperom i uległy spychaczom. Był też taki rejon, tuż za dworcem kolejowym, nie najlepiej skomunikowany z miastem i nie dość klimatyczny, by stać się tak atrakcyjny jak Kazimierz czy stare Podgórze.

I choć tuż obok żył Kraków Główny, Akademia Ekonomiczna i Lubicz, to niewiele osób kojarzyło te niewielkie uliczki i podworce. No, może tylko tanie ksero naprzeciw tunelu pod peronami, do którego podążali studenci wolący nie zapuszczać się dalej niż potrzeba.
Takie niepoznane miejsca. Po prostu tam, za dworcem.

Czas

Zanim pojawił się „Parasol”, działali w innych organizacjach. Nie odeszli dlatego, że było w nich źle – po prostu chcieli móc się rozwijać po swojemu. Łączyło ich wspólne przekonanie, zakorzenienie w nurcie akcentującym redukcję szkód (harm reduction) i outreach (wychodzenie do ludzi, działanie w ich naturalnych środowiskach i społecznościach). Nie chcieli epatować pracą socjalną i przychodzić do ludzi jako ci mądrzejsi.
Zamiast stać nad głową i pouczać, jak dobrze żyć, wolą towarzyszyć i wspierać, dawać do wyboru różne możliwości. Wiedzą, jak ważne jest czekanie – nie sztuką jest dawać komuś dobre rady w momencie, kiedy ktoś nie jest nimi zainteresowany, albo nie może ich skutecznie przepracować.

Dlatego zamiast proponować ludziom gotowe rozwiązania, oferują czas.
To on pomaga w dojrzewaniu do decyzji, a te mają sens wtedy, gdy ma się przed sobą różne możliwości i rozumie się ich konsekwencje. Dlatego pracownicy „Parasola” rozmawiają z młodzieżą o różnych opcjach: możesz być abstynentem i to ma wpływ na to, jak będzie wyglądać twoje życie; możesz korzystać z używek – ale to tym bardziej będzie determinować twoje relacje i przyszłe wybory.

Parasolnicy proponują różne rozwiązania, możliwe działania. Ale nie wybierają za ludzi, nie wyręczają, nie podsuwają łatwych frazesów. Znają stawkę, a jest nią świadome wybieranie lepszych rozwiązań przez tych, których one dotyczą, a nie chwilowe potakiwanie „mądrzejszym”.

Obsada

Do „Parasola” przyszli już przygotowani do pracy z uzależnionymi i wykluczonymi, dziś pozwalają młodszym nabierać doświadczenia i rozwijać kompetencje. Starają się dbać o stabilność zespołu – są wciąż tacy, którzy w „Parasolu” byli od początku, są nowi, którzy bardzo szybko odkrywają, jak ważna jest stałość i gotowość na długą współpracę. Nie ma miejsca na przypadkową obecność, bo chodzi tu nie o odpracowanie kilku godzin, lecz o budowanie zaufania ludzi, którzy często wychowali się w nieufności i ciężko jest im przekraczać kolejne progi oswajania z drugim człowiekiem. To trwa.

Właściwie nie mają stacjonarnych pracowników, w każdym razie nie takich, którzy wyłącznie siedzą za biurkiem. Nawet ci, którzy po kilkunastu latach pracy są odpowiedzialni za grupy i spotkania w ośrodku, nadal pracują jako streetworkerzy.

Na naszej stronie internetowej jest napisane, że byliśmy pionierami w tej dziedzinie – tłumaczy Marcin Drewniak – Vice Prezes CPES Parasol. Ludzie, którzy trafili do Parasola byli jednymi z pierwszych, którzy w latach dziewięćdziesiątych pracowali streetworkersko. Warto się chyba chwalić, że mamy kilkanaście lat doświadczeń i nadal pracujemy na ulicy. To bezsprzecznie jest nasz kapitał, a co ważne tylko kilka organizacji w Polsce może powiedzieć o sobie to samo.

Są i nowi. Agata – streetworkerka i studentka – zaczęła miesiąc temu, ale widać, że odnajduje się tu szybko. Wychodzi na ulicę, do domów podopiecznych, poznaje ludzi i ich historie. Uczy się tego, że mimo dobrych chęci może zostać odrzucona, oswaja się z warunkami życia ludzi na marginesie nowoczesnego miasta. Sama przychodzi z bezpiecznej części świata i również ten kontrast w sobie oswaja. Uczy się ciszy i języka, który bywa szorstki i przewrażliwiony na fałsz.

Emocje

Praca na ulicy, która czasami prowadzi na dworzec czy w zaułki, nie jest ani niebezpieczna, ani łatwa. Bo jak to? Tak po prostu podejść do kogoś kto prostytuuje się na dworcu, ćpa czy pije – i powiedzieć: „aaa… pomogę ci”? Od czegoś przecież trzeba zacząć. Tak, przede wszystkim nie warto udawać: ani ziomka, ani dobrej cioci, ani anioła.

I tu znów nauka czekania, bo czasami nie wystarczy podejść raz czy dwa. Na ulicy nie odbija się kart zegarowych. Są jednak i tacy, którzy słysząc „Parasol” jakby łatwiej otwierają się na kontakt, bo koleżanka, bo kolega byli, rozmawiali, poznali, opowiadali.

Tak czy inaczej, kiedy już uda się nawiązać rozmowę, parasolnicy proponują to, co dla ludzi jest potrzebne tu i teraz. Jeśli stoi przed nimi młoda prostytutka – nie proponują nauk z zakresu moralności. „Być może potrzebujesz prezerwatyw lub chustek do higieny?”. Proste, praktyczne pytania. Kiedyś najczęściej dostarczali igły jednorazowe dla narkomanów w zakątkach starego dworca. Ale to jeszcze nie cel, to początek spotkań.
Streetworkerzy pracują parami, mają wiedzę i techniki terapeutyczne. Ale przede wszystkim pracują sobą. Jeśli w końcu czują zbyt dużo emocji, lub przestają czuć je w ogóle – robią przerwę, biorą urlop, zajmują się na chwilę czymś innym. Trudno emocji uniknąć, a przecież pracuje się nie tylko nad nimi, ale również nimi.

To niecodzienna praca, kiedy człowiek sam dla siebie jest narzędziem, o które sam musi zadbać.

Manowce

Od początku pracowali ze środowiskami wykluczonymi. W więzieniach pojawili się w latach dziewięćdziesiątych. Rozmawiają o uzależnieniach, ale prowadzą także edukację seksualną. W tym momencie przyszły mi do głowy nagłówki gazet i spory wokół tego tematu. Często przecież pojawiają się obawy, że edukacja seksualna w szkołach, ale także w domach, po prostu w normalnych warunkach, spowoduje pobudzenie i będzie przyczyną problemów. A co dopiero w warunkach odosobnienia?

– Nie, nie – Marcin uśmiecha się. Jeśli ludzie wiedzą, jak działa ręka czy noga, to dlaczego mieliby nie wiedzieć, jak działają inne rzeczy? To po prostu kolejna sposobność dowiedzenia się czegoś o sobie. To wszystko związane jest z emocjami, więc dzięki temu można również wywołać temat radzenia sobie z emocjami. Nie ruszamy tematu tożsamości seksualnej, bo „z założenia” w więzieniu wszyscy są heteroseksualni, więc poruszanie tego tematu w grupie mogłoby się okazać dla kogoś zbyt ryzykowne.


Nie od razu i nie wszyscy od „Parasola” wchodzą do zakładu karnego. Trzeba nauczyć się nawyków i zasad odwiedzin: nie oceniać, nie poddawać atmosferze, niczego nie wnosić i nie wynosić. Między innymi dzięki trzymaniu się takich zasad, byciu fair i w stosunku do więźniów i personelu więzienia – buduje się zaufanie do organizacji.

A przecież mogłoby kusić, żeby komuś pomóc w komunikacji ze światem poza murami. Na dłuższą metę jednak nie warto, bo utrata zaufania tam oznacza, że następnym razem parasolnicy zastaliby zamknięte bramki.

Ruchoma Narnia

Więzienie to tylko jedno z miejsc działania i … w sumie najbardziej statyczne. Większość działań związanych jest z ulicą i kilkoma punktami stacjonarnymi: na Kazimierzu, na Podgórzu i tu, w Śródmieściu. Kiedyś to był inny świat, taki właśnie „trójkąt bermudzki”, w który ludzie bali się zapuszczać.

Kiedy wreszcie rozbudowano dworzec i w cieszącym się złą sławą tunelu „Magda” przestali bić, kiedy położono nowe chodniki, a sklepy z tanią odzieżą zostały wyparte przez banki, kiedy wreszcie młodzi, którzy przychodzili na Rakowicką wyrośli, albo wyprowadzili się – musiał zmienić się także charakter i zadania tutejszego ośrodka.

Są ośrodki, które starają się trwać tam, gdzie działają od lat. Filozofia „Parasola” jest inna: trzeba iść tam, gdzie są ludzie, zmieniać charakter ośrodków, wokół których zmienia się świat. W jakimś sensie trzeba za każdym razem zaczynać od nowa, choć wiedza i narzędzia są do wykorzystania wszędzie. A że miasta przechodzą współcześnie bardzo dynamiczne zmiany, trzeba wciąż decydować: co dalej? I właściwie są tylko dwa rozwiązania: nadążać za złożonymi procesami społecznymi i działać w świecie takim jaki jest, albo uprawiać fikcję.

Przy Rakowickiej odruchowo wybierają zmienność działań. Przecież to parasol towarzyszy człowiekowi w czasie deszczu, a nie odwrotnie.
Dla ludzi jednak zmiany są czymś, co wywołuje niepokój. Trzy wspomniane miejsca „Parasola”, jak wiele innych ośrodków, są dla niektórych swego rodzaju przystanią, miejscem bezpiecznym i punktem odniesienia. Tu na nich ktoś czeka, rozmawia, stara się zrozumieć, trochę chroni. I są jasne zasady.

W zderzeniu z dorosłym światem, który czyha za rogiem, takie miejsca mogą dać się wyobrazić jako mała Narnia.
Sami podopieczni tak właśnie zaczęli nazywać to miejsce. Była radość. Dla tych, którzy tu pracują – z początku – miód na serce. Potem chwila na namysł i szybkie otrzeźwienie: nie jesteśmy magiczną krainą, schronem za tajemnymi wrotami.

Trzeba było przepracować tę Narnię, by nikt w nią zbytnio nie uwierzył. Bo tak, jak ciężko wyjść z uzależnienia lub czasami uchronić się przed nim, tak i niełatwo pozbywać się złudzeń i iluzji bezpieczeństwa. Do Narnii się ucieka. Spod „Parasola” wychodzi się w świat.

Profilaktyka w dorosłym świecie

Wejście w świat, który nie jest ani sprawiedliwy, ani podległy, wywołuje potrzebę odreagowania. Zaczyna się od rozmów o alkoholu czy braniu, później pojawia się prowokowanie przemocy, czasami dochodzi do samookaleczeń lub innych form autodestrukcji.

Profilaktyka po takim „wyfrunięciu w świat” właściwie nigdy nie będzie procesem zakończonym. Bo zawsze pojawią się zmiany rodzące stres. Pytanie, jak można w miarę skutecznie działać, żeby zmniejszyć ryzyko cofania się w świat narkotyków, picia czy agresji? Może powtarzać to, co czasami ci młodzi słyszą w domach? „Znów jesteś nie do wytrzymania, ośrodek ci się marzy?”, „będziesz niegrzeczny, to zadzwonię do kuratora i cię zabierze”. Absurd w prawdziwym świecie.

To, co warto robić – to pytać: „co ci dało to, że piłeś?, „co daje ci marihuana?”. Nawiązać kontakt i próbować ponownie uruchomić możliwość decydowania na swoją korzyść. Pozwalać dochodzić do siebie. Dać poczucie, że tu się spotyka, by zrozumieć własne życie i dać sobie szansę.

Sens

Nie zawsze jest dobrze. Bywa, że ktoś po skutecznej terapii i późniejszej profilaktyce przed nawrotem uzależnienia dobrze rokuje i właściwie już niemal jest pewne, że udało się. Tymczasem przyjeżdża dawny kompan, lub dzieje się coś nagłego, o czym nie zdąży się przyjść porozmawiać. Tak, czasami mimo wszystko, ktoś taki znika na zawsze.

Po dobrych i złych doświadczeniach pojawia się pytanie o sens i skuteczność działań. Można ją wyliczać różnymi wskaźnikami, procentami i tabelami. Tu „Parasol” również się sprawdza. Kiedy siedzimy i rozmawiamy o ich pracy, w pokoju obok kończy się audyt. Z bardzo dobrymi wynikami.

Ale są i wskaźniki wystukiwane przez kroki powracających podopiecznych. Przychodzą pogadać, opowiadają o życiu i o tym, co wynieśli ze spotkań w „Parasolu”. Mówią o tym, jak na co dzień sami sobie pomagają nie wypaść za nawias własnych aspiracji. A przecież to również tu je odkrywali. Bywa, że włączają się działania ośrodka, już jako ci, którzy mogą pomóc innym.

Podopieczni dorośleją, wyfruwają w świat. O to przecież chodzi. A parasolnicy nadal starają się wychodzić do ludzi. Nie wciągają ich na siłę pod dach. Uczą otwierać parasol nad samym sobą. I nie gubić go znów w dworcowych zakamarkach.

***

Materiał przygotowany dzięki rozmowom z Marcinem Drewniakiem, wiceprezesem CPES Parasol i Agatą, streetworkerką tego stowarzyszenia.

Tekst ukazał się w 2015 roku na stronach projektu Profnet, którego celem było wzmocnienie i integracja sektora organizacji pozarządowych realizujących profilaktykę uzależnień. Realizowany był przez zespół Fundacji Praesterno, z którą miałem okazję współpracować także jako trener.

Artykuł Parasolnicy pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/parasolnicy/feed/ 0 1312
Dzień włóczykija http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/ http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/#respond Tue, 23 Jul 2019 10:10:50 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=881 Dziś Dzień Włóczykija! Zacząłem się włóczyć pod koniec podstawówki i nie oddałbym tego za najfajniejszą sofę, na której mógłbym przesiedzieć ten czas przed telewizorem albo czymś takim. Ruszyłem i jakoś zazwyczaj wybierałem boczne ścieżki, albo nawet i bezdroża. W międzyczasie coś budowałem, szedłem dalej, rzadko wracałem. Odkrywałem, że nie zawsze wszystko da się w drodze dobrze zrozumieć. Za to droga uczy, że kto się włóczy ten wie, że wie niewiele. Kto wędruje, ten nie stawia kropki po każdym zdaniu. Kto się szwęda po drogach i manowcach, ten nie stawia przymiotników jak wartowników przy ludziach. Włóczykij w drodze wie, że kij jest do podpierania, podnoszenia, przyciągania i do stawiania na nim dachu z łopianowych liści, kiedy idzie deszcz. Kij to nie pałka. I zawsze ma dwa końce swojej opowieści. Może to nie jest sposób na życie bardzo ułożone, nie jest też drogą na bycie kryształowo dobrym. Ale jest w tym coś, co Józek spod Turbacza nazywał ze swoimi sąsiadami ‚ślebodą’, swobodą. Wolnością, która odkrywa, że człowiek nie ptak, więc nie pofrunie – ale za to może schodzić niżej niż ptacy i wyżej niż myszy. Może obejrzeć się za siebie i zobaczyć, komu drogę pomógł zbudować, komu w drodze pomógł, nad kim dach zbudował, a komu zaszkodził, gdzie ważny list spalił i komu wszedł w żyto. Widzi po swoich śladach, komu jabłka z sadu ukradł dla rozrywki, a gdzie gruszki po nocy rwał dla głodnego. Kiedyś włóczykijami bywali dziadowie, których po wioskach przyjmowano jako posłańców ze świata, bo widzieli i wiedzieli. I mogli, bo nie byli uwiązani sami sobą do siebie i swojego widoku. Dziś tamtych dziadów nie ma, ale zawsze można ruszyć się od siebie i nie zawsze trzeba deptać po świecie podeszwami. Czasami warto zacząć od postawienia bosych stóp na trawie, żeby poczuć, że świat nas jakoś (z)nosi. Dobrych i ciekawych dróg, włóczykije!

Artykuł Dzień włóczykija pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Dziś Dzień Włóczykija!

Zacząłem się włóczyć pod koniec podstawówki i nie oddałbym tego za najfajniejszą sofę, na której mógłbym przesiedzieć ten czas przed telewizorem albo czymś takim. Ruszyłem i jakoś zazwyczaj wybierałem boczne ścieżki, albo nawet i bezdroża. W międzyczasie coś budowałem, szedłem dalej, rzadko wracałem. Odkrywałem, że nie zawsze wszystko da się w drodze dobrze zrozumieć. Za to droga uczy, że kto się włóczy ten wie, że wie niewiele. Kto wędruje, ten nie stawia kropki po każdym zdaniu. Kto się szwęda po drogach i manowcach, ten nie stawia przymiotników jak wartowników przy ludziach.

Włóczykij w drodze wie, że kij jest do podpierania, podnoszenia, przyciągania i do stawiania na nim dachu z łopianowych liści, kiedy idzie deszcz. Kij to nie pałka. I zawsze ma dwa końce swojej opowieści.

Może to nie jest sposób na życie bardzo ułożone, nie jest też drogą na bycie kryształowo dobrym. Ale jest w tym coś, co Józek spod Turbacza nazywał ze swoimi sąsiadami ‚ślebodą’, swobodą. Wolnością, która odkrywa, że człowiek nie ptak, więc nie pofrunie – ale za to może schodzić niżej niż ptacy i wyżej niż myszy. Może obejrzeć się za siebie i zobaczyć, komu drogę pomógł zbudować, komu w drodze pomógł, nad kim dach zbudował, a komu zaszkodził, gdzie ważny list spalił i komu wszedł w żyto. Widzi po swoich śladach, komu jabłka z sadu ukradł dla rozrywki, a gdzie gruszki po nocy rwał dla głodnego.

Kiedyś włóczykijami bywali dziadowie, których po wioskach przyjmowano jako posłańców ze świata, bo widzieli i wiedzieli. I mogli, bo nie byli uwiązani sami sobą do siebie i swojego widoku.

Dziś tamtych dziadów nie ma, ale zawsze można ruszyć się od siebie i nie zawsze trzeba deptać po świecie podeszwami. Czasami warto zacząć od postawienia bosych stóp na trawie, żeby poczuć, że świat nas jakoś (z)nosi.

Dobrych i ciekawych dróg, włóczykije!

Artykuł Dzień włóczykija pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/dzien-wloczykija/feed/ 0 881
Wyprawa po błękit (część II) – zielonym do nieba. http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-ii-zielonym-do-nieba/ http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-ii-zielonym-do-nieba/#respond Fri, 14 Jun 2019 14:15:19 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=892 Zanim przekroczy się Liwiec, warto się pokręcić jeszcze po Liwie. To dawne miasto – a właściwie miasto i otaczająca go wieś Nowy Liw, które potem zrosły się w jedną osadę – ma swoje małe sekrety i zakamarki, w które warto zajrzeć. We wsi do dziś można doszukać się kilku chat pamiętających poprzednie wieki. Stoi odnawiany zamek z dworkiem (o którym w kolejnej części). No i płynie rzeka Liwiec, wijąca się meandrami i leniwie zapominająca o tym, jak kiedyś otaczała niewielki kasztel. Dziś zamek stoi na jej lewym brzegu, a kilkaset metrów drogą na południe stoi kościół. Nie jest to może perła architektury, raczej jeden z podobnych mu neogotyckich kościołów budowanych trochę na wyrost, jakby za duży na otaczającą go wieś. Proboszczowali tam jednak kapelani i wychowawcy królów, a także ks. Jan Paweł Woronicz, który zazwyczaj kojarzony jest z Telewizją Polską, bo jej główna siedzibie znajduje się w Warszawie przy ulicy jego imienia. najciekawsze jest jednak nie to, jaki jest sam kościół, ale to, co wyrosło tuż pod jego murami. Jak większość wiejskich kościołów również ten liwski otacza ogrodzenie i drzewa. Właśnie z nimi związana jest jedna z najładniejszych ciekawostek tych okolic. Nie do końca wiadomo, skąd wzięła się ta tradycja, nie znalazłem też informacji, gdzie w historii tak naprawdę można szukać jej początków. Ale jest czymś urzekającym i przypomina, że dobre rzeczy mogą się zadziać nawet (!) wokół kościołów. Otóż przy otaczających świątynię drzewach zaczęto kiedyś stawiać małe tabliczki z fraszkami, które dziś pewnie można by nazwać ekologicznymi. Ale to przede wszystkim pocieszne i ciepłe dwuwersy chwalące bliskość i wartość drzew, wspominające czasami o ich związku z niebiosami. Wszystkich tabliczek naliczyłem dwadzieścia cztery i pomyślałem, że warto się nimi podzielić. Jeśli będziecie w okolicy – koniecznie zajrzyjcie na kościelne obejście i odwiedźcie te tabliczki! Dla kogoś będą pewnie infantylne, ale ja wracam do nich za każdym razem z jakimś rozrzewnieniem. Zabawne i lekkie, uśmiechają prostymi mądrościami drzew, które od lat, a może wieków wynoszą ku niebu historie ludzi, którzy na tej niekoniecznie najbardziej urodzajnej ziemi próbują od wieków żyć we względnym spokoju. Zajrzyjcie tam, a kto wie, może kogoś zainspirują do wymyślenia czegoś równie prostego i pozytywnego! I na koniec takie przesłanie dla wszystkich 🙂 …a ciąg dalszy wyprawy po błękit nastąpi 🙂

Artykuł Wyprawa po błękit (część II) – zielonym do nieba. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Zanim przekroczy się Liwiec, warto się pokręcić jeszcze po Liwie. To dawne miasto – a właściwie miasto i otaczająca go wieś Nowy Liw, które potem zrosły się w jedną osadę – ma swoje małe sekrety i zakamarki, w które warto zajrzeć.

We wsi do dziś można doszukać się kilku chat pamiętających poprzednie wieki. Stoi odnawiany zamek z dworkiem (o którym w kolejnej części). No i płynie rzeka Liwiec, wijąca się meandrami i leniwie zapominająca o tym, jak kiedyś otaczała niewielki kasztel.

Liwski zamek – mogłoby się na nim trochę fajniej dziać, ale i tak jest w coraz lepszym stanie i zdecydowanie warto tam zajrzeć!

Dziś zamek stoi na jej lewym brzegu, a kilkaset metrów drogą na południe stoi kościół. Nie jest to może perła architektury, raczej jeden z podobnych mu neogotyckich kościołów budowanych trochę na wyrost, jakby za duży na otaczającą go wieś. Proboszczowali tam jednak kapelani i wychowawcy królów, a także ks. Jan Paweł Woronicz, który zazwyczaj kojarzony jest z Telewizją Polską, bo jej główna siedzibie znajduje się w Warszawie przy ulicy jego imienia. najciekawsze jest jednak nie to, jaki jest sam kościół, ale to, co wyrosło tuż pod jego murami.

Jak większość wiejskich kościołów również ten liwski otacza ogrodzenie i drzewa. Właśnie z nimi związana jest jedna z najładniejszych ciekawostek tych okolic. Nie do końca wiadomo, skąd wzięła się ta tradycja, nie znalazłem też informacji, gdzie w historii tak naprawdę można szukać jej początków. Ale jest czymś urzekającym i przypomina, że dobre rzeczy mogą się zadziać nawet (!) wokół kościołów.

Otóż przy otaczających świątynię drzewach zaczęto kiedyś stawiać małe tabliczki z fraszkami, które dziś pewnie można by nazwać ekologicznymi. Ale to przede wszystkim pocieszne i ciepłe dwuwersy chwalące bliskość i wartość drzew, wspominające czasami o ich związku z niebiosami. Wszystkich tabliczek naliczyłem dwadzieścia cztery i pomyślałem, że warto się nimi podzielić. Jeśli będziecie w okolicy – koniecznie zajrzyjcie na kościelne obejście i odwiedźcie te tabliczki!

Dla kogoś będą pewnie infantylne, ale ja wracam do nich za każdym razem z jakimś rozrzewnieniem. Zabawne i lekkie, uśmiechają prostymi mądrościami drzew, które od lat, a może wieków wynoszą ku niebu historie ludzi, którzy na tej niekoniecznie najbardziej urodzajnej ziemi próbują od wieków żyć we względnym spokoju. Zajrzyjcie tam, a kto wie, może kogoś zainspirują do wymyślenia czegoś równie prostego i pozytywnego!

Takie o, maleństwa 🙂
Kochane nasze dziecinki,
Nie łamcie żadnej drzewinki.
…jeśli kogoś to nie rozczula, to niech się mocno zastanowi nad swoim marnym żywotem 😉
Pewną drogę tym wskazuje,
Kto w śnieżyce podróżuje.
…dlatego od dziś w zimie przed drogą mówimy „wysokości!”, zamiast „szerokości!” 🙂
Sam Salomon w swojej chwale
Nie wyglądał tak wspaniale.
(nie wiem, jak wyglądał Salomon w swej chwale i bez niej, ale drzewo zacne!)
Ani listka nie rusz, bracie,
Bo się gniewać będą na cię!
Olbrzymie wyrosną drzewa,
Ale zmłodu psuć nie trzeba!
Kochany nasz druhu, bracie,
Posadź drzewko przy swej chacie.
Od piorunu wolnyś bracie,
Gdy masz drzewa przy swej chacie.
…to na kurs BHP i Ppoż może iść jako punkt do dyskusji 🙂
Piękne dusze dziatki mają,
Gdy w kwiatuszkach się kochają.
…nie wiem, jakie kwiatki rosną na tym iglaku, ale mniejsza z tym, ta mądrość i tak w sobie coś ma!
Nie rusz drzewka, druhu młody,
Szlachetności dasz dowody.
(Druh przez samo h. Ale czytajcie dalej 😉 )
Drzewko dostarcza opału,
Ale daj mu rosnąć zmału.
Podziwiasz wspaniałość drzewa?
Bogu wdzięczność złożyć trzeba.
…czyli nie ma zmiłuj, trochę katechezy musi być wrzucone nawet w plenerze, jak widać 😉
By pozyskać serce twoje,
Bóg dał drzewkom cudne stroje.
Może i z błędem, ale nie upierałbym się belfersko 🙂
Drucheneczko nasza miła,
Czyś już drzewko posadziła?
Żywioł ognia w sobie mają,
Bo nam światło, ciepło dają.
…ale uzupełnienie tych wersów znajdziecie na kolejnym zdjęciu.
Jedna z moich ulubionych tabliczek w Liwie:
Starsi dzieci nauczajcie:
Drzew marnować im nie dajcie!
I tu zazdroszczę moim wierzącym znajomym jednego więcej powodu do zachwytu nad światem 🙂
Mądrość Bożą podziwiamy,
Gdy się drzewkom przyglądamy.
Przystanek na inspiracje franciszkańskie niemal 😉
Piękność drzewek, dziatwo droga,
Przypomina piękność Boga.
W górę drzewkom rosnąć trzeba,
niech wierzchołkiem sięgną nieba!
Nie mogło zabraknąć akcentów wielkanocnych. Takie podejście to ja rozumiem 😉
Wiosną liściem się osłania,
dając obraz zmartwychwstania.
Przyjacielem bądź przyrody,
Obsadź drzewem swe zagrody!
(w tle nieco mało przyrodniczo, ale to po prostu przez remont ogrodzenia)
Zdarzają się także dwuwersy edukacyjne 🙂
Azot przez liście wchłaniają
I powietrze odświeżają.
Nie odbieraj mi życia,
Życie miłe każdemu.
Starsi dzieciom przykład dają,
Od drzeweczek z dala stają.

I na koniec takie przesłanie dla wszystkich 🙂

Kto drzewka szanuje,
Każdy go miłuje.

…a ciąg dalszy wyprawy po błękit nastąpi 🙂

Artykuł Wyprawa po błękit (część II) – zielonym do nieba. pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-ii-zielonym-do-nieba/feed/ 0 892
Wyprawa po błękit (część 1) – w drogę! http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-1-w-droge/ http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-1-w-droge/#respond Thu, 13 Jun 2019 19:11:44 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=803 To będą obrazki z podróży, która trwała dzień, a jednocześnie jest trochę poza czasem. Tyle się działo, że nawet nie będę układać tych obrazków – no, może kiedyś złożę je wszystkie w opowieść. Ale jakoś mi szkoda nic nie zrobić z tym, co zostaje w głowie. Dziś z podróży daje się głównie zdjęcia – tu będą raczej słowa. Ale może ktoś znajdzie jakąś radochę w czytaniu kilku części nieuporządkowanej relacji z drogi. Toli oraz Eli i Leszkowi Jedną z najlepszych spraw, jakie istnieją na tym pięknym – mniej więcej – świecie jest to, że ulubieni ludzie zabierają nas do swoich ulubionych miejsc. Można jeździć palcem po mapie, można jeździć pociągiem, busem, samochodem i docierać w różne miejsca – ale można też jeździć nie tyle po czymś lub czymś, ale z kimś. Jadę czymś i wygodnie docieram do ostatniego przystanku, stacji czy parkingu – ale nawet najwygodniejszy samochód nie zabierze mnie do swoich przodków, nie pokaże mi swoich skrótów przez lasek. I nie kopnie pod stołem, żebym zostawił miejsce na kolejną potrawę, której gdzie indziej nie spotkam. A tego to już bym sobie nie wybaczył. Nie miałem zielonego pojęcia, że tam w ogóle kiedyś będę. Potem miałem już pojęcie i kolorowe i białe i przedwiosenne, ale kiedy pierwszy raz zjeżdżaliśmy busem w dolinę Liwca było letnie przedpołudnie. Czworo lekko rozleniwionych sobotą wędrowców wysiadło tam, gdzie każdy przytomny człowiek trafia najpierw w każdej polskiej wiosce: do nienachalnych rozmiarów sklepu. W mieście się nie dostanie ani takich bułek, ani takiej oranżady (nie mówcie, że nieprawda, bo sprawdziłem!). Nie chodzi wcale o to, że te bułki są jakieś nadzwyczajne – ot, dmuchane takie jakieś, jasne, ale lekko przyschnięte z wierzchu, przez co sprawiają wrażenie chrupkich. Oranżada w kolorach, które każdy inny gatunek ponaglałby do ucieczki – ale nie nas. Rozsiedliśmy się, jak Pan Bóg nakazał, na ławce pod sklepem i otuleni coraz bardziej zapachem obornika, zagryzaliśmy suche bułki, degustując kolejne barwy niemiłosiernie nasyconych gazem oranżad. Niezwykłe jest to, że nawet, jeśli ktoś wychował się na wsi i dobrze zna takie ławeczki, w innej wsi lub z nowymi ludźmi zawsze to będzie atrakcja turystyczna. O mieszczuchach już nawet nie wspomnę, bo my traktujemy te sklepowe ławeczki z jakąś mityczną czułością, a do sklepowych tam mamy sentyment graniczący z familiarnością. Od razu gdzieś w podświadomości rodzi się chęć kupowania u pani Grażynki, pana Józka – byle móc powiedzieć o nich familiarnie, zdrabniając imię. Choćby po godzinach byli seryjnymi mordercami albo wyrąbywali w pień puszcze – dla nas są kimś niemal znajomym. Naturalnie zakładamy, że to irracjonalne uczucie jest wzajemne, tymczasem jeślibyśmy to samo zakładali w przypadkach zakochania – żylibyśmy w ciągłej tragedii nieodwzajemnionych uczuć. Ale ostatecznie, kto nam broni mieć sentymenty i wychodzić na głupków.    Zanim jednak wysiedliśmy pod sklepem, trzeba było ruszyć z samego Placu Defilad, na którym zresztą od lat defilują tylko busy i podróżni o zróżnicowanym stanie technicznym. Busy, autobusy, a w większości pojazdy do przewozu ledwożywca zasługują na osobną opowieść. Nam udało się ruszyć tym pierwszym, na całych czterech kołach. Z Warszawy trasa jest niedługa i po prostu ładna – o ile zamiast śmigać przez budowaną A2 przez Mińsk Mazowiecki turla się “przez wiochy”. Ruszając z centrum stolicy najlepiej przemknąć do Rembertowa, skąd już spokojnie można się toczyć przez Sulejówek, Okuniew i dalej na wschód. Po drodze zresztą trafiają się niespodzianki, bo w tych okolicach ciągle jakieś remonty, przez co czasami można na własną rękę szukać objazdów wbrew rozsądkowi i ilości paliwa. W Sulejówku można oczywiście wyskoczyć na spacer po uliczkach, lesie albo miejscach związanych z facetem od zamachu majowego – ale na to lepiej przeznaczyć inny dzień. Tamtej soboty jednak turlikaliśmy przez podwarszawskie lasy i wioski, niektóre mniej, inne bardziej urokliwe – ale dla mnie ciekawszym odcinkiem jest ten, który otwiera Stanisławów. Bo bociany. Nie wiem dlaczego, ale to gdzieś w okolicach tego dawnego miasteczka bociany wyznaczyły sobie granicę gęstszego zamieszkiwania, jakby bliżej Warszawy było bardziej słychać klekot miasta niż klekotanie czerwonych dziobów. Nie wiem też, dlaczego bociany tak dobrze usposabiają, ale niewiele jest obrazków na drodze, których się tak wypatruje, jak tych dziobów na wiosnę. A od Stanisławowa i w gniazdach i na łąkach czy polach pojawiają się tym częściej, im dalej na wschód. A tym samym krajobraz coraz bardziej przychylny wszystkiemu, co lubi w miarę spokojnie żyć, niezależnie od tego, czy woli biegać, człapać, latać czy pływać. Im bardziej w górę linii Bugu, tym spokojniej. Choć to spokojniej też sobie trochę tworzymy w stęsknionych prostotą głowach, bo przecież niepokoje i tragedie tak samo wchodzą bez pukania do każdych drzwi. Ale z drugiej strony, nie po to ruszamy w małe i duże podróże, żeby śledzić nieswoje niepokoje, tylko po to, żeby zaglądać w górę na bocianie gniazda. Ostatecznie tam musi być coś dobrego, skoro co rok powracają. Cholera wie, może dlatego tak lubimy ich szukać każdej wiosny.     Dobre. No, bo i Dobre jest po drodze, a w nim i prywatne muzeum-galeria, i mały rynek, i bocianie gniazda tuż przy rynku. Jeśliby jechać bardziej od północy, zamiast przez Dobre można poprowadzić drogę przez Jadów i tam zatrzymać się na lodach, które są znane od Wołomina po Węgrów. Niewielka kawiarenka powstała po przeniesieniu lodziarni z mniejszej kamieniczki przy jadowskim rynku, gdzie tak czy inaczej działa od 1955 roku, kiedy pani Apollonia ukręciła pierwsze lody, potem upiekła własne do nich wafle i tym sposobem ze sklepowej została królową kilku smaków letnich smaków. Od tego czasu już kolejne pokolenie kręci ten biznes na chwałę podniebień. Jak by nie jechać, dotrzemy w końcu na skraj doliny Liwca, choć tu polecam drogę przez Dobre, bo dobra na dobrą sprawę i zamyka się otwarciem horyzontu na rozległą nizinę, nad którą nieco nieśmiało, bez nadęcia, straż pełni baszta liwskiego Zamku (o którym będzie mowa w kolejnej części “Wyprawy po błękit”). Droga tak prowadzi, że można się przez chwilę nacieszyć odcieniami zieleni, żółciami pól, a jesienią wszystkimi możliwymi barwami, których stada umawiają się tu chyba na odloty przed zimą. A w końcu, trochę niespodziewanie zjeżdżamy do samego Liwa, pod sam kościół. Kościół katolicki, co o tyle warte wspomnienia, że to ostatnie miejsce, gdzie świątynia oznacza miejsce katolickie. Im dalej na wschód od Liwca, tym więcej cerkwi i tego, co tak naprawdę jest prawdziwą Polską – różnorodność kultur, wiar, obyczaju i sąsiedzkie dróżki między tym wszystkim. Ale o tym w dalszych częściach tej opowieści. Kościół ładny, jakich sporo w tych stronach, neogotycki, z pionowymi podziałami równymi jak skiby na pobliskich polach. Tu tu proboszczował ks. Jan Paweł Woronicz, który dziś jest znany chyba głównie z tego, że przy warszawskiej ulicy jego imienia usadowiła się telewizja (do 2014 roku publiczna). Ale jest i skojarzenie z innych stron, bo na chrzcielnicy znajdziemy herb Ślepowron, którym posługiwała się przez wieki rodzina gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Polska to ciekawy kraj. Tym ciekawszy zresztą, że to, co w liwskim kościele najciekawsze – znajduje się poza nim. Otóż wokół świątyni rosną sobie drzewa i nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pod drzewami rosną tabliczki. Nigdy nie widziałem czegoś takiego i od razu polubiłem to miejsce. Być może warto ten pomysł skopiować i dziś, jakieś sto lat po tym, kiedy liwskie tabliczki przydrzewne zaczęły powstawać. W krainie, gdzie drzewa dają schronienie, ciepło i życie, ludzie postanowili o tym przypomnieć kolejnym pokoleniom. Na każdej z tabliczek wypisano rymowanki chwalące drzewa, na przykład: „Kochane nasze dziecinki, nie łamcie żadnej drzewinki” / „Starsi dzieci nauczajcie, drzew marnować im nie dajcie”. Urokliwe. I jakoś prawdziwe, bo poznałem człowieka z tych okolic, który siekierą w dozwolonym lesie bystro wywija i rzeczywiście ani szczapy nie zmarnuje. Widać nauka nie poszła w las. A raczej poszła w las nie na marne. tak czy inaczej warto przyokazji pobytu w Liwie zajść na kościelne podwórze i poczytać te mądrości, bo może i są naiwne, ale coś szczerego z nich wchodzi w człowieka. Sam Liw był kiedyś miasteczkiem, ale w końcu prawa miejskie utonęły w kolejnych roztopach, kiedy Liwiec podchodził pod bramy zamku. Zachował jednak do dziś obyczaj wyboru dwóch sołtysów – jeden dla starego, drugi dla Nowego Liwa, choć nikt nigdy chyba nie wyznaczył dokładnej granicy między tymi zwyczajowymi obszarami. Ale liwscy sołtysi rządzą tymi terenami niezależnie od czasów, przywołując tradycje epoki, kiedy na zamku jeszcze tętniło życie, od czasu do czasu ktoś straszył, a innym razem brał podstępem tego czy innego najeźdźcę (o czym, jak już chyba wspominałem, w osobnej części). Za Liwcem z kolei, już po podlaskiej stronie, stoi Sowia Góra, z której można obejrzeć przepiękną dolinę z meandrami Liwca i sylwetką zamku. Warto z Sowiej Góry obejrzeć zachód słońca i posłuchać, jak przed nocą budzą się łąki i brzegi rzeki. Aż dziwne, że z niewiadomych powodów ktoś za mało tu dba o rozwój agroturystyki. Swoją drogą ciekawe, że taka mała miejscowość od wieków ściąga różnych drabów. Również mnie. Tyle, że mnie udało się nie najeżdżać tej krainy, ale przyjechać na kawę, która potem przerodziła się w kolejną, a potem w obiad i inne okazje, by poznać ludzi i słuchać historii. Można podróżować do jakiejś mety i tak zazwyczaj robimy. Ale czasami nosi nas trochę przypadek, trochę niespodziewane sploty okoliczności, trochę podtrzymywana chęć zobaczenia kolejnego zakrętu. I tak zamiast mety podróży można nieoczekiwanie odnaleźć jej start. Mnie właśnie Liw otwarł mnie na to, co dalej, pobudził smaki, wrażliwość i ciekawość. W miejscu, gdzie pod drewnem znajdują swój dom zające i koty, gdzie spadająca na podwórze brzoza daje ciepło w środku zimy, gdzie z dwóch bram i trzech furtek zawsze któraś jest otwarta – znalazłem jakiś początek do dalszego wędrowania. A samo wędrowanie, jeśli ma się szczęście, odkrywa przed nami w końcu proste sprawy, jak choćby ta, że w wędrowaniu chodzi również o to, by czasami przysiąść i zjeść. Prosta rzecz, ale kiedy jest zwyczajem ludzi serdecznych, szybko staje się oswojeniem. Otóż ja takie szczęście miewam. Nad rozleniwionym Liwcem objęły mnie smaki i opowieści, rozmowy i coś, co biegnie przez i pomimo pracy, zmęczeniu, stresom, złościom i chorobom – serdeczność. Czasami biega po stole, między jedną a drugą potrawą, czasami przywołuje mnie rozmowami, a czasami przysiada na uchu filiżanki. Nie wiem, być może tylko ja tak mam, ale jeśli w domu – gdzie przecież wcale nie musiało mnie być – oswoiłem filiżankę do kawy, która może na mnie nie czeka, ale zawsze się ze mną dobrze wita – to to jest jakieś szczęście. I lepszego widoku na dalszą część podróży nie mogę sobie wyobrazić.   A za leniwą wodą zaczyna się Podlasie, do którego bramkę otworzył mi zapach i smak liwskiego chleba, góry równo ułożonego na podwórku drewna do pieca i serdeczność gościnnego domu, do którego zaprowadziła mnie jedna z najulubieńszych dusz. Tak to można podróżować. Ciąg dalszy nastąpi i napiszę trochę więcej i południowym Podlasiu i błękicie na jego krańcu!  

Artykuł Wyprawa po błękit (część 1) – w drogę! pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
To będą obrazki z podróży, która trwała dzień, a jednocześnie jest trochę poza czasem. Tyle się działo, że nawet nie będę układać tych obrazków – no, może kiedyś złożę je wszystkie w opowieść. Ale jakoś mi szkoda nic nie zrobić z tym, co zostaje w głowie. Dziś z podróży daje się głównie zdjęcia – tu będą raczej słowa. Ale może ktoś znajdzie jakąś radochę w czytaniu kilku części nieuporządkowanej relacji z drogi.


Toli oraz Eli i Leszkowi

Jedną z najlepszych spraw, jakie istnieją na tym pięknym – mniej więcej – świecie jest to, że ulubieni ludzie zabierają nas do swoich ulubionych miejsc. Można jeździć palcem po mapie, można jeździć pociągiem, busem, samochodem i docierać w różne miejsca – ale można też jeździć nie tyle po czymś lub czymś, ale z kimś. Jadę czymś i wygodnie docieram do ostatniego przystanku, stacji czy parkingu – ale nawet najwygodniejszy samochód nie zabierze mnie do swoich przodków, nie pokaże mi swoich skrótów przez lasek. I nie kopnie pod stołem, żebym zostawił miejsce na kolejną potrawę, której gdzie indziej nie spotkam. A tego to już bym sobie nie wybaczył.

Nie miałem zielonego pojęcia, że tam w ogóle kiedyś będę. Potem miałem już pojęcie i kolorowe i białe i przedwiosenne, ale kiedy pierwszy raz zjeżdżaliśmy busem w dolinę Liwca było letnie przedpołudnie. Czworo lekko rozleniwionych sobotą wędrowców wysiadło tam, gdzie każdy przytomny człowiek trafia najpierw w każdej polskiej wiosce: do nienachalnych rozmiarów sklepu. W mieście się nie dostanie ani takich bułek, ani takiej oranżady (nie mówcie, że nieprawda, bo sprawdziłem!). Nie chodzi wcale o to, że te bułki są jakieś nadzwyczajne – ot, dmuchane takie jakieś, jasne, ale lekko przyschnięte z wierzchu, przez co sprawiają wrażenie chrupkich. Oranżada w kolorach, które każdy inny gatunek ponaglałby do ucieczki – ale nie nas. Rozsiedliśmy się, jak Pan Bóg nakazał, na ławce pod sklepem i otuleni coraz bardziej zapachem obornika, zagryzaliśmy suche bułki, degustując kolejne barwy niemiłosiernie nasyconych gazem oranżad.

Niezwykłe jest to, że nawet, jeśli ktoś wychował się na wsi i dobrze zna takie ławeczki, w innej wsi lub z nowymi ludźmi zawsze to będzie atrakcja turystyczna. O mieszczuchach już nawet nie wspomnę, bo my traktujemy te sklepowe ławeczki z jakąś mityczną czułością, a do sklepowych tam mamy sentyment graniczący z familiarnością. Od razu gdzieś w podświadomości rodzi się chęć kupowania u pani Grażynki, pana Józka – byle móc powiedzieć o nich familiarnie, zdrabniając imię. Choćby po godzinach byli seryjnymi mordercami albo wyrąbywali w pień puszcze – dla nas są kimś niemal znajomym. Naturalnie zakładamy, że to irracjonalne uczucie jest wzajemne, tymczasem jeślibyśmy to samo zakładali w przypadkach zakochania – żylibyśmy w ciągłej tragedii nieodwzajemnionych uczuć. Ale ostatecznie, kto nam broni mieć sentymenty i wychodzić na głupków.   

Zanim jednak wysiedliśmy pod sklepem, trzeba było ruszyć z samego Placu Defilad, na którym zresztą od lat defilują tylko busy i podróżni o zróżnicowanym stanie technicznym. Busy, autobusy, a w większości pojazdy do przewozu ledwożywca zasługują na osobną opowieść. Nam udało się ruszyć tym pierwszym, na całych czterech kołach. Z Warszawy trasa jest niedługa i po prostu ładna – o ile zamiast śmigać przez budowaną A2 przez Mińsk Mazowiecki turla się “przez wiochy”. Ruszając z centrum stolicy najlepiej przemknąć do Rembertowa, skąd już spokojnie można się toczyć przez Sulejówek, Okuniew i dalej na wschód. Po drodze zresztą trafiają się niespodzianki, bo w tych okolicach ciągle jakieś remonty, przez co czasami można na własną rękę szukać objazdów wbrew rozsądkowi i ilości paliwa. W Sulejówku można oczywiście wyskoczyć na spacer po uliczkach, lesie albo miejscach związanych z facetem od zamachu majowego – ale na to lepiej przeznaczyć inny dzień. Tamtej soboty jednak turlikaliśmy przez podwarszawskie lasy i wioski, niektóre mniej, inne bardziej urokliwe – ale dla mnie ciekawszym odcinkiem jest ten, który otwiera Stanisławów. Bo bociany.

Nie wiem dlaczego, ale to gdzieś w okolicach tego dawnego miasteczka bociany wyznaczyły sobie granicę gęstszego zamieszkiwania, jakby bliżej Warszawy było bardziej słychać klekot miasta niż klekotanie czerwonych dziobów. Nie wiem też, dlaczego bociany tak dobrze usposabiają, ale niewiele jest obrazków na drodze, których się tak wypatruje, jak tych dziobów na wiosnę. A od Stanisławowa i w gniazdach i na łąkach czy polach pojawiają się tym częściej, im dalej na wschód. A tym samym krajobraz coraz bardziej przychylny wszystkiemu, co lubi w miarę spokojnie żyć, niezależnie od tego, czy woli biegać, człapać, latać czy pływać. Im bardziej w górę linii Bugu, tym spokojniej. Choć to spokojniej też sobie trochę tworzymy w stęsknionych prostotą głowach, bo przecież niepokoje i tragedie tak samo wchodzą bez pukania do każdych drzwi. Ale z drugiej strony, nie po to ruszamy w małe i duże podróże, żeby śledzić nieswoje niepokoje, tylko po to, żeby zaglądać w górę na bocianie gniazda. Ostatecznie tam musi być coś dobrego, skoro co rok powracają. Cholera wie, może dlatego tak lubimy ich szukać każdej wiosny.    

Dobre. No, bo i Dobre jest po drodze, a w nim i prywatne muzeum-galeria, i mały rynek, i bocianie gniazda tuż przy rynku. Jeśliby jechać bardziej od północy, zamiast przez Dobre można poprowadzić drogę przez Jadów i tam zatrzymać się na lodach, które są znane od Wołomina po Węgrów. Niewielka kawiarenka powstała po przeniesieniu lodziarni z mniejszej kamieniczki przy jadowskim rynku, gdzie tak czy inaczej działa od 1955 roku, kiedy pani Apollonia ukręciła pierwsze lody, potem upiekła własne do nich wafle i tym sposobem ze sklepowej została królową kilku smaków letnich smaków. Od tego czasu już kolejne pokolenie kręci ten biznes na chwałę podniebień.

Jak by nie jechać, dotrzemy w końcu na skraj doliny Liwca, choć tu polecam drogę przez Dobre, bo dobra na dobrą sprawę i zamyka się otwarciem horyzontu na rozległą nizinę, nad którą nieco nieśmiało, bez nadęcia, straż pełni baszta liwskiego Zamku (o którym będzie mowa w kolejnej części “Wyprawy po błękit”). Droga tak prowadzi, że można się przez chwilę nacieszyć odcieniami zieleni, żółciami pól, a jesienią wszystkimi możliwymi barwami, których stada umawiają się tu chyba na odloty przed zimą. A w końcu, trochę niespodziewanie zjeżdżamy do samego Liwa, pod sam kościół. Kościół katolicki, co o tyle warte wspomnienia, że to ostatnie miejsce, gdzie świątynia oznacza miejsce katolickie. Im dalej na wschód od Liwca, tym więcej cerkwi i tego, co tak naprawdę jest prawdziwą Polską – różnorodność kultur, wiar, obyczaju i sąsiedzkie dróżki między tym wszystkim. Ale o tym w dalszych częściach tej opowieści.

Kościół ładny, jakich sporo w tych stronach, neogotycki, z pionowymi podziałami równymi jak skiby na pobliskich polach. Tu tu proboszczował ks. Jan Paweł Woronicz, który dziś jest znany chyba głównie z tego, że przy warszawskiej ulicy jego imienia usadowiła się telewizja (do 2014 roku publiczna). Ale jest i skojarzenie z innych stron, bo na chrzcielnicy znajdziemy herb Ślepowron, którym posługiwała się przez wieki rodzina gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Polska to ciekawy kraj. Tym ciekawszy zresztą, że to, co w liwskim kościele najciekawsze – znajduje się poza nim. Otóż wokół świątyni rosną sobie drzewa i nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pod drzewami rosną tabliczki. Nigdy nie widziałem czegoś takiego i od razu polubiłem to miejsce. Być może warto ten pomysł skopiować i dziś, jakieś sto lat po tym, kiedy liwskie tabliczki przydrzewne zaczęły powstawać. W krainie, gdzie drzewa dają schronienie, ciepło i życie, ludzie postanowili o tym przypomnieć kolejnym pokoleniom. Na każdej z tabliczek wypisano rymowanki chwalące drzewa, na przykład: „Kochane nasze dziecinki, nie łamcie żadnej drzewinki” / „Starsi dzieci nauczajcie, drzew marnować im nie dajcie”. Urokliwe. I jakoś prawdziwe, bo poznałem człowieka z tych okolic, który siekierą w dozwolonym lesie bystro wywija i rzeczywiście ani szczapy nie zmarnuje. Widać nauka nie poszła w las. A raczej poszła w las nie na marne. tak czy inaczej warto przyokazji pobytu w Liwie zajść na kościelne podwórze i poczytać te mądrości, bo może i są naiwne, ale coś szczerego z nich wchodzi w człowieka.

Sam Liw był kiedyś miasteczkiem, ale w końcu prawa miejskie utonęły w kolejnych roztopach, kiedy Liwiec podchodził pod bramy zamku. Zachował jednak do dziś obyczaj wyboru dwóch sołtysów – jeden dla starego, drugi dla Nowego Liwa, choć nikt nigdy chyba nie wyznaczył dokładnej granicy między tymi zwyczajowymi obszarami. Ale liwscy sołtysi rządzą tymi terenami niezależnie od czasów, przywołując tradycje epoki, kiedy na zamku jeszcze tętniło życie, od czasu do czasu ktoś straszył, a innym razem brał podstępem tego czy innego najeźdźcę (o czym, jak już chyba wspominałem, w osobnej części). Za Liwcem z kolei, już po podlaskiej stronie, stoi Sowia Góra, z której można obejrzeć przepiękną dolinę z meandrami Liwca i sylwetką zamku. Warto z Sowiej Góry obejrzeć zachód słońca i posłuchać, jak przed nocą budzą się łąki i brzegi rzeki. Aż dziwne, że z niewiadomych powodów ktoś za mało tu dba o rozwój agroturystyki.

Swoją drogą ciekawe, że taka mała miejscowość od wieków ściąga różnych drabów. Również mnie. Tyle, że mnie udało się nie najeżdżać tej krainy, ale przyjechać na kawę, która potem przerodziła się w kolejną, a potem w obiad i inne okazje, by poznać ludzi i słuchać historii.

Można podróżować do jakiejś mety i tak zazwyczaj robimy. Ale czasami nosi nas trochę przypadek, trochę niespodziewane sploty okoliczności, trochę podtrzymywana chęć zobaczenia kolejnego zakrętu. I tak zamiast mety podróży można nieoczekiwanie odnaleźć jej start. Mnie właśnie Liw otwarł mnie na to, co dalej, pobudził smaki, wrażliwość i ciekawość. W miejscu, gdzie pod drewnem znajdują swój dom zające i koty, gdzie spadająca na podwórze brzoza daje ciepło w środku zimy, gdzie z dwóch bram i trzech furtek zawsze któraś jest otwarta – znalazłem jakiś początek do dalszego wędrowania. A samo wędrowanie, jeśli ma się szczęście, odkrywa przed nami w końcu proste sprawy, jak choćby ta, że w wędrowaniu chodzi również o to, by czasami przysiąść i zjeść. Prosta rzecz, ale kiedy jest zwyczajem ludzi serdecznych, szybko staje się oswojeniem.

Otóż ja takie szczęście miewam. Nad rozleniwionym Liwcem objęły mnie smaki i opowieści, rozmowy i coś, co biegnie przez i pomimo pracy, zmęczeniu, stresom, złościom i chorobom – serdeczność. Czasami biega po stole, między jedną a drugą potrawą, czasami przywołuje mnie rozmowami, a czasami przysiada na uchu filiżanki. Nie wiem, być może tylko ja tak mam, ale jeśli w domu – gdzie przecież wcale nie musiało mnie być – oswoiłem filiżankę do kawy, która może na mnie nie czeka, ale zawsze się ze mną dobrze wita – to to jest jakieś szczęście. I lepszego widoku na dalszą część podróży nie mogę sobie wyobrazić.  

A za leniwą wodą zaczyna się Podlasie, do którego bramkę otworzył mi zapach i smak liwskiego chleba, góry równo ułożonego na podwórku drewna do pieca i serdeczność gościnnego domu, do którego zaprowadziła mnie jedna z najulubieńszych dusz. Tak to można podróżować.

Ciąg dalszy nastąpi i napiszę trochę więcej i południowym Podlasiu i błękicie na jego krańcu!  

Artykuł Wyprawa po błękit (część 1) – w drogę! pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/wyprawa-po-blekit-czesc-1-w-droge/feed/ 0 803
Nauczyciele (3). „List do polonistki” http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/ http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/#comments Wed, 10 Apr 2019 19:40:03 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=718 Moja Droga Pani Profesor, otóż prawdopodobnie nieco zdziczałem przez te nasze lekcje. Może gdyby Pani miała cięższą rękę, wyszedłbym na ludzi. Tymczasem miała Pani rękę lekką i do uczenia, i do aktów papierowej, polonistycznej przemocy. Nie pamiętam już dlaczego usiadłem w pierwszej ławce przy biurku w sali od polskiego, pewnie przyszedłem ostatni. Pamiętam jednak, że starała się Pani wbić mi miłość do języka ojczystego dziennikiem lekcyjnym, zwłaszcza po moich niebywale inteligentnych wypowiedziach. Daleko nie było, wystarczyło dydaktyczne ramię – uzbrojone w coraz bardziej rozleciany dziennik – wyprostować w stronę lekko niesfornego, za to wyrośniętego licealisty. No, Pani pewnie powie teraz: “Zmuda, nie wymyślaj!”, a i tak jestem pewien, że zawsze po tym straszliwym zamachu, wracając do opowieści o Wyspiańskim czy innym Bursie, na pół sekundy zerkała jeszcze z łobuzerskim uśmiechem w moją stronę. Chyba bardzo chciałem wierzyć, że te uśmiechy są ważniejsze od kolejnych stopni, których zresztą – zawsze tak mi się wydawało – stawianie nie było Pani pasją. Wie Pani, znalazłem kiedyś stare zapiski, na których próbowałem pisać wiersze i opowiadania. Były tam też jakieś fragmenty wprawek polonistycznych i wspomnienia z liceum. Zaskoczyło mnie, że nie pisałem tam o przerabianiu książek czy lektur, ale o tym, że mówiliśmy na lekcjach o literaturze. Zapiski zaginęły gdzieś po drodze, ale to zdanie zapamiętałem i miałem już wtedy rację. Z Panią się bardziej rozmawiało, niż uczyło. Pewnie przez poczucie humoru i rzadką zdolność łączenia uszczypliwości z sympatią. Uszczypliwości było tyle, że szłoby tym zapełnić osobny zeszyt, ale jakie one były! Pani pewnie nie pamięta, kiedy przyniosłem do poczytania kilkanaście swoich wierszy – szału nie było, ale coś tam dobrego udało się Pani wydłubać. I wie Pani, kiedy na różnych warsztatach młodzi ludzie dają mi czasem coś do przeczytania, siedzę i szukam czegokolwiek, dzięki czemu można powiedzieć im coś pozytywnego. W ten sposób jakieś tomiki nawet wyszły im spod ręki, więc – proszę wybaczyć spoufalanie – doczekała się Pani przyszywanych poetyckich wnuków. Choć czasami i mnie korci, żeby powtórzyć komuś to, co sam usłyszałem, kiedy przyniosłem Pani swoją pierwszą w życiu – no, niebywale wprost zabawną! – fraszkę erotyczną: Ona wzdycha. Mówiąc prościej,Ogień nieci na swej cości. – “Zmuda, ty jesteś ciężko chorym człowiekiem!” – natychmiast odpaliło w moją stronę ciało dydaktyczne, popukując się w czoło. Postronni pomyślą, że przesadzam, ale nikt nie wystawił mi recenzji w lepszym stylu. Miałbym to na piśmie – trzymałbym w ramce, a odpis nosił przy sobie i pokazywał przy różnych okazjach – bo wariat może więcej! A Pani wariatów nie leczyła, za to uczyła ich zrozumiałej mowy. Swoją drogą najmniej przypominam sobie lekcje gramatyki, choć to od Pani uczyłem się tego, że nie tylko warto dbać o, co się mówi, ale też jak się mówi. Tyle, że nie umiem sobie przypomnieć żadnej anegdoty gramatycznej z Pani sali. Pani pewnie powiedziałaby: “Taaa, ty byś co zapamiętał!”. Pamiętam jednak lekcję gramatyki, tyle że piętro wyżej, w klasie biologicznej, gdzie profesorka od żab i ewolucji doprowadzała nas swoimi nieprzejednanymi wymaganiami do utraty przytomności. Byliśmy tak zestresowani, że przy tablicy nawet najbardziej wyuczone jednostki straciły wszelką wiarę w siebie – jak choćby nasza Magda. Widząc coraz większe zniecierpliwienie za biurkiem, próbowała wykrztusić z siebie cokolwiek, aż wyjąkała coś o tym, że człowiek ma dwadzieścia dwie pary chromosom. – “Mów! Mów!!!” – huknęła profesorka, ostra tak samo jak zacna. – “Noooo przecież mówię…” – wyszeptała łzawo biedna Magdula.– “Chromoso-MÓW!” – huknęła biologica, po czym pozwoliła uczennicy rozpaść się na pojedyncze komórki, mitochondria i chromosomy. Nawet najbardziej buńczuczne łajzy klasowe – w tym ja – czuły się wobec tej sceny mniej warte od eugleny zielonej w agonii (co nie przeszkadza mi zresztą czuć do dziś sympatię do tej profesorki). Ale to nie u Pani, gdzie panowała niemalże dydaktyczna anarchia. Kiedy inni nauczyciele z uwielbieniem wpisywali wszystkimi kolorami tęczy pałki, dwójki. piątki, czy co tam mieli na składzie, Pani pozwalała sobie na zachowania jakby zaskakujące. Mimo mojej absolutnej leniwości, łajzowania, szwędactwa, wykpiwania się od lekcji teatrami, samorządami i innymi -ami, chyba należałem do tej grupy uczniów, co do której żywiła Pani jakieś nadzieje na rozsądek i podstawową inteligencję. I samym środku tych nadziei nastał piątek, kiedy wpisaliśmy sobie jako zadanie domowe przeczytać na poniedziałek “Pamiętnik starego subiekta” z “Lalki”. W poniedziałek stanęła Pani – jak zawsze – oparta nieco o biurko, tuż nad moją głową: – “To jak, dziś porozmawiamy o pamiętniku Rzeckiego?” – obwieściła w formie pytania retorycznego polonistyczna blond głowa, na co szatynowy i pusty łeb siedzącego poniżej (i poniżej podpisanego) popadł w lekką panikę. Pamiętałem o tym, że nie pamiętałem przeczytać “Pamiętnika starego subiekta”, ale nie pamiętałem o tym, że nie zapamiętałem nie pamiętać nie czytać o jakimś Rzeckim! Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, żeby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed ujawnieniem mojej bezgranicznej niewiedzy. “Lalki” nawet nie tknąłem, a czułem, że lepiej wyłożyć się na jednym temacie. – “Nie, nie. Dziś miał być Pamiętnik starego subiekta, nie Rzecki!” – wypaliłem sprytnie, sądząc że skoro na dzień dobry zabłysnę korektą, będę kryty. I wtedy zobaczyłem nad sobą coraz bardziej okrągłe, polonistyczne oczy. Patrzyła Pani z niedowierzaniem, z jakim jełopem przyszło dzielić ten piękny świat. – “Zmuda, masz trzy dni na przeczytanie całej Lalki” – powiedziały zamknięte w politowaniu oczy i przez całe trzy dni ostentacyjnie omijały moją żałosną postać. Zdjąłem z półki “Lalkę”, pominąłem Wokulskiego i straszną Izabellllę, odszukałem pamiętnik starego subiekta. Ta literacka menda miała na nazwisko Rzecki. Poczułem, jak bardzo wolałbym sobie dyndać w tym momencie na jakiejś latarni – Pani Profesor, do dziś trzymam w szufladzie sznur! Przez trzy dni nauczyłem się “Lalki” na pamięć, dorzuciłem życiorys Prusa, wykopałem wiadomości o pierwszych wydaniach, adaptacjach, recenzjach i wszystkim, co było dostępne w Bibliotece Śląskiej. Po trzech dniach i nocach stanąłem przed biurkiem sam z siebie, żeby tym razem powiedzieć to wszystko, pokazać, że nie jestem taki osioł, że się poprawiłem.– “Przeczytałeś?” – zapytały nadal odwrócone oczy.– “Tak! Prus wymyślił pamiętnik Rzeckiego jako sposób na…” – zacząłem planowany ośmiogodzinny wykład z “Lalki”, ale w tym momencie oczy znów uniosły się w moją stronę i przerwał mi ten uszczypliwie rozbawiony głos:– “A, no to dobrze, to będziesz pamiętał”. Koniec. Kurtyna. Wszystkie kurtyny świata. Pani z tym uśmieszkiem pofrunęła na korytarz, a ja stałem jak obładowany skrzynkami ksiąg osioł. I nie oszukujmy się, czasami nadal słyszę w sobie oślęce pomysły, ale dzięki Pani zamiast się nimi załamywać, jakoś człapię dalej z nadzieją na uśmiech za zakrętem. Tych historii moich i całych roczników uczniów byłoby ze trzy miliony (albo “trzi”, jak mówiła Basia, która była z Bojszów, a oni mają to ‘trzi” zamiast “trzy” genetycznie zakodowane). I mogłoby być więcej, ale w końcu wypuściło nas liceum, dając zdać maturę. Napisałem polski jakoś tak, że dostałem najlepszą ocenę, punkty, czy co to tam było. Kiedy powiesili wyniki, złapałem Panią na korytarzu i niemal rzucając się na szyję, uradowany wykrzyknąłem:– “Pani Profesor, to ja dzięki Pani jestem zwolniony już z ustnego, bo dobrze napisałem!”– “Zmuda, czy ty naprawdę myślisz, że ja cię chcę jeszcze na ustnym oglądać? Już wystarczy, to ci piątkę dałam!” – powiedziało uosobienie mowy polskiej i skierowało się w stronę pokoju nauczycielskiego. Po paru krokach jednak uosobienie przystanęło, odwróciło się i przez złośliwy uśmieszek przebiło słońce. Był maj, skończyło się liceum, resztki dzieciństwa i w miarę proste życie. A Pani, choć o tym nie wie, trwa sobie we mnie w najlepsze. Ostatecznie nie po to zmusiła mnie Pani do fascynacji nawet tą cholerną “Lalką”, żeby sobie bezkarnie zniknąć razem z liceum. I widzę nawet teraz ten uśmieszek, małe światło na wyspie, z której pokazała mi Pani morza spokojne i wariackie oceany.

Artykuł Nauczyciele (3). „List do polonistki” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Moja Droga Pani Profesor,
otóż prawdopodobnie nieco zdziczałem przez te nasze lekcje. Może gdyby Pani miała cięższą rękę, wyszedłbym na ludzi. Tymczasem miała Pani rękę lekką i do uczenia, i do aktów papierowej, polonistycznej przemocy. Nie pamiętam już dlaczego usiadłem w pierwszej ławce przy biurku w sali od polskiego, pewnie przyszedłem ostatni. Pamiętam jednak, że starała się Pani wbić mi miłość do języka ojczystego dziennikiem lekcyjnym, zwłaszcza po moich niebywale inteligentnych wypowiedziach. Daleko nie było, wystarczyło dydaktyczne ramię – uzbrojone w coraz bardziej rozleciany dziennik – wyprostować w stronę lekko niesfornego, za to wyrośniętego licealisty. No, Pani pewnie powie teraz: “Zmuda, nie wymyślaj!”, a i tak jestem pewien, że zawsze po tym straszliwym zamachu, wracając do opowieści o Wyspiańskim czy innym Bursie, na pół sekundy zerkała jeszcze z łobuzerskim uśmiechem w moją stronę. Chyba bardzo chciałem wierzyć, że te uśmiechy są ważniejsze od kolejnych stopni, których zresztą – zawsze tak mi się wydawało – stawianie nie było Pani pasją.

Wie Pani, znalazłem kiedyś stare zapiski, na których próbowałem pisać wiersze i opowiadania. Były tam też jakieś fragmenty wprawek polonistycznych i wspomnienia z liceum. Zaskoczyło mnie, że nie pisałem tam o przerabianiu książek czy lektur, ale o tym, że mówiliśmy na lekcjach o literaturze. Zapiski zaginęły gdzieś po drodze, ale to zdanie zapamiętałem i miałem już wtedy rację. Z Panią się bardziej rozmawiało, niż uczyło. Pewnie przez poczucie humoru i rzadką zdolność łączenia uszczypliwości z sympatią. Uszczypliwości było tyle, że szłoby tym zapełnić osobny zeszyt, ale jakie one były!

Pani pewnie nie pamięta, kiedy przyniosłem do poczytania kilkanaście swoich wierszy – szału nie było, ale coś tam dobrego udało się Pani wydłubać. I wie Pani, kiedy na różnych warsztatach młodzi ludzie dają mi czasem coś do przeczytania, siedzę i szukam czegokolwiek, dzięki czemu można powiedzieć im coś pozytywnego. W ten sposób jakieś tomiki nawet wyszły im spod ręki, więc – proszę wybaczyć spoufalanie – doczekała się Pani przyszywanych poetyckich wnuków. Choć czasami i mnie korci, żeby powtórzyć komuś to, co sam usłyszałem, kiedy przyniosłem Pani swoją pierwszą w życiu – no, niebywale wprost zabawną! – fraszkę erotyczną:

Ona wzdycha. Mówiąc prościej,
Ogień nieci na swej cości.

– “Zmuda, ty jesteś ciężko chorym człowiekiem!” – natychmiast odpaliło w moją stronę ciało dydaktyczne, popukując się w czoło. Postronni pomyślą, że przesadzam, ale nikt nie wystawił mi recenzji w lepszym stylu. Miałbym to na piśmie – trzymałbym w ramce, a odpis nosił przy sobie i pokazywał przy różnych okazjach – bo wariat może więcej! A Pani wariatów nie leczyła, za to uczyła ich zrozumiałej mowy.

Swoją drogą najmniej przypominam sobie lekcje gramatyki, choć to od Pani uczyłem się tego, że nie tylko warto dbać o, co się mówi, ale też jak się mówi. Tyle, że nie umiem sobie przypomnieć żadnej anegdoty gramatycznej z Pani sali. Pani pewnie powiedziałaby: “Taaa, ty byś co zapamiętał!”.

Pamiętam jednak lekcję gramatyki, tyle że piętro wyżej, w klasie biologicznej, gdzie profesorka od żab i ewolucji doprowadzała nas swoimi nieprzejednanymi wymaganiami do utraty przytomności. Byliśmy tak zestresowani, że przy tablicy nawet najbardziej wyuczone jednostki straciły wszelką wiarę w siebie – jak choćby nasza Magda. Widząc coraz większe zniecierpliwienie za biurkiem, próbowała wykrztusić z siebie cokolwiek, aż wyjąkała coś o tym, że człowiek ma dwadzieścia dwie pary chromosom.
– “Mów! Mów!!!” – huknęła profesorka, ostra tak samo jak zacna.
– “Noooo przecież mówię…” – wyszeptała łzawo biedna Magdula.
– “Chromoso-MÓW!” – huknęła biologica, po czym pozwoliła uczennicy rozpaść się na pojedyncze komórki, mitochondria i chromosomy. Nawet najbardziej buńczuczne łajzy klasowe – w tym ja – czuły się wobec tej sceny mniej warte od eugleny zielonej w agonii (co nie przeszkadza mi zresztą czuć do dziś sympatię do tej profesorki).

Ale to nie u Pani, gdzie panowała niemalże dydaktyczna anarchia. Kiedy inni nauczyciele z uwielbieniem wpisywali wszystkimi kolorami tęczy pałki, dwójki. piątki, czy co tam mieli na składzie, Pani pozwalała sobie na zachowania jakby zaskakujące. Mimo mojej absolutnej leniwości, łajzowania, szwędactwa, wykpiwania się od lekcji teatrami, samorządami i innymi -ami, chyba należałem do tej grupy uczniów, co do której żywiła Pani jakieś nadzieje na rozsądek i podstawową inteligencję. I samym środku tych nadziei nastał piątek, kiedy wpisaliśmy sobie jako zadanie domowe przeczytać na poniedziałek “Pamiętnik starego subiekta” z “Lalki”. W poniedziałek stanęła Pani – jak zawsze – oparta nieco o biurko, tuż nad moją głową:

– “To jak, dziś porozmawiamy o pamiętniku Rzeckiego?” – obwieściła w formie pytania retorycznego polonistyczna blond głowa, na co szatynowy i pusty łeb siedzącego poniżej (i poniżej podpisanego) popadł w lekką panikę. Pamiętałem o tym, że nie pamiętałem przeczytać “Pamiętnika starego subiekta”, ale nie pamiętałem o tym, że nie zapamiętałem nie pamiętać nie czytać o jakimś Rzeckim! Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, żeby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed ujawnieniem mojej bezgranicznej niewiedzy. “Lalki” nawet nie tknąłem, a czułem, że lepiej wyłożyć się na jednym temacie.
– “Nie, nie. Dziś miał być Pamiętnik starego subiekta, nie Rzecki!” – wypaliłem sprytnie, sądząc że skoro na dzień dobry zabłysnę korektą, będę kryty. I wtedy zobaczyłem nad sobą coraz bardziej okrągłe, polonistyczne oczy. Patrzyła Pani z niedowierzaniem, z jakim jełopem przyszło dzielić ten piękny świat.
– “Zmuda, masz trzy dni na przeczytanie całej Lalki” – powiedziały zamknięte w politowaniu oczy i przez całe trzy dni ostentacyjnie omijały moją żałosną postać. Zdjąłem z półki “Lalkę”, pominąłem Wokulskiego i straszną Izabellllę, odszukałem pamiętnik starego subiekta. Ta literacka menda miała na nazwisko Rzecki. Poczułem, jak bardzo wolałbym sobie dyndać w tym momencie na jakiejś latarni – Pani Profesor, do dziś trzymam w szufladzie sznur! Przez trzy dni nauczyłem się “Lalki” na pamięć, dorzuciłem życiorys Prusa, wykopałem wiadomości o pierwszych wydaniach, adaptacjach, recenzjach i wszystkim, co było dostępne w Bibliotece Śląskiej. Po trzech dniach i nocach stanąłem przed biurkiem sam z siebie, żeby tym razem powiedzieć to wszystko, pokazać, że nie jestem taki osioł, że się poprawiłem.
– “Przeczytałeś?” – zapytały nadal odwrócone oczy.
– “Tak! Prus wymyślił pamiętnik Rzeckiego jako sposób na…” – zacząłem planowany ośmiogodzinny wykład z “Lalki”, ale w tym momencie oczy znów uniosły się w moją stronę i przerwał mi ten uszczypliwie rozbawiony głos:
– “A, no to dobrze, to będziesz pamiętał”.
Koniec. Kurtyna. Wszystkie kurtyny świata. Pani z tym uśmieszkiem pofrunęła na korytarz, a ja stałem jak obładowany skrzynkami ksiąg osioł. I nie oszukujmy się, czasami nadal słyszę w sobie oślęce pomysły, ale dzięki Pani zamiast się nimi załamywać, jakoś człapię dalej z nadzieją na uśmiech za zakrętem.

Tych historii moich i całych roczników uczniów byłoby ze trzy miliony (albo “trzi”, jak mówiła Basia, która była z Bojszów, a oni mają to ‘trzi” zamiast “trzy” genetycznie zakodowane). I mogłoby być więcej, ale w końcu wypuściło nas liceum, dając zdać maturę. Napisałem polski jakoś tak, że dostałem najlepszą ocenę, punkty, czy co to tam było. Kiedy powiesili wyniki, złapałem Panią na korytarzu i niemal rzucając się na szyję, uradowany wykrzyknąłem:
– “Pani Profesor, to ja dzięki Pani jestem zwolniony już z ustnego, bo dobrze napisałem!”
– “Zmuda, czy ty naprawdę myślisz, że ja cię chcę jeszcze na ustnym oglądać? Już wystarczy, to ci piątkę dałam!” – powiedziało uosobienie mowy polskiej i skierowało się w stronę pokoju nauczycielskiego. Po paru krokach jednak uosobienie przystanęło, odwróciło się i przez złośliwy uśmieszek przebiło słońce.

Był maj, skończyło się liceum, resztki dzieciństwa i w miarę proste życie. A Pani, choć o tym nie wie, trwa sobie we mnie w najlepsze. Ostatecznie nie po to zmusiła mnie Pani do fascynacji nawet tą cholerną “Lalką”, żeby sobie bezkarnie zniknąć razem z liceum. I widzę nawet teraz ten uśmieszek, małe światło na wyspie, z której pokazała mi Pani morza spokojne i wariackie oceany.

Artykuł Nauczyciele (3). „List do polonistki” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-3-list-do-polonistki/feed/ 2 718
Nauczyciele (2). „Myszorka” http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-2-myszorka/ http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-2-myszorka/#comments Tue, 09 Apr 2019 19:08:30 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=712 Moja pierwsza wychowawczyni, Jolanta Myszor, ale dla nas albo “pani” („…bo będziesz u pani!”), albo po prostu “Myszorka”. Starotyszanka, co zawsze we mnie wzbudzało jakieś naturalne poczucie swojskości. Niewiele wspomnień pozostało mi z tych pierwszych trzech lat nauki w szkole podstawowej, ale pamiętam jej uśmiech …i zapach perfum na lekko pierzastym swetrze koloru dojrzewających węgierek. Pewnie powinienem pamiętać naukę czytania albo liczenia, ale to już chyba umiałem w przedszkolu. Pani Myszor była chyba bardziej opiekunką niż nauczycielką – nie pamiętam na przykład, żeby stawiała stopnie, a z pewnością je przecież stawiała. Pod tym względem uzupełniała się ze swoją – jak sadziliśmy – najlepszą przyjaciółką, Popielową. Popielowa bywała bardziej nauczycielką – ale jaką! Była dwa razy większa od Myszorki, a głos miała donośniejszy do sześcianu. Była wychowawczynią równoległej klasy, ale i w późniejszych klasach miewała z nami zastępstwa – jak wtedy to jedno, z plastyki. Coś tam mieliśmy malować i rzeczywiście paćkaliśmy po kartkach plakatówkami czy innymi akwarelami. Dyżurny przyniósł z łazienki miskę z czystą wodą, którą postawił pod tablicą obok drugiej, pustej, do której zlewaliśmy brudną po maczaniu pędzli. Nie wiem, czego nie umiałem malować, ale mimo to malowałem – i w końcu poszedłem wymienić pełny kubek brudnej wody na czystą. Niestety, kiedy byłem już tuż tuż, dwa kroki od tablicy, Popielowa najwyraźniej postanowiła wprowadzić w otaczającą nas dziecięco-artystyczną rzeczywistość nieco pedagogicznego porządku. Ciche skupienie klasy IV b znienacka rozsadziła eksplozja karzącego głosu Popielowej, która dostrzegła jednego z moich koleżków, próbującego dźgać pędzlem sąsiada. Popielowa potrafiła nie tyle wywołać nazwisko ucznia, co raczej wysadzić je w powietrze, jakby każda sylaba naładowana była trotylem. Niestety, to pirotechniczne napomnienie jedynie odbiło się od bandyty z pędzlem w ostatniej ławce, a najbardziej trafiło mnie, dreptającego pod tablicą tuż obok epicentrum słusznego, pedagogicznego gniewu. Kubek z brudną wodą wystrzelił mi z dłoni, rozbryzgał burą ciecz na suficie i spadł na podłogę, gdzie czekałem już ja – padnięty z wystraszenia. I wtedy zza biurka huknęła kolejna eksplozja – tym razem śmiechu. Było po lekcji, bo Popielową tak rozbawił efekt jej wybuchu, że zaprowadziła powszechną amnestię i chichotała aż do przerwy. Opowiadam tę anegdotę, bo odtąd jakoś instynktownie szukałem w nauczycielach i innych przełożonych tego pęknięcia w roli, przez które było widać prywatnego człowieka. Tam, gdzie je dostrzegałem – udawało mi się nawiązywać kontakt trwalszy niż oficjalne sytuacje, w jakie byliśmy wrzuceni. Spotykałem także nauczycieli z lubością oblepiających się swoją rolą. Przeważnie byli nudni jak flaki z olejem i przeróżne braki zalepiali belferstwem. Na szczęście jednak spotykałem też tych, dzięki którym uczyłem się czegoś więcej niż czytanie, pisanie i wymiana wody po plakatówkach. Czegoś więcej niż to, za co im niezmiennie za mało płacą. Jako dziecko widziałem więcej tajemniczości w świecie i szczerze mówiąc – całkiem to lubiłem. I właśnie te dwie nauczycielki – jedna z sali 17, druga z 20 – pozostały mi w głowie jako obraz czegoś, co łamało rutynę szkolnych dzwonków. Czasami widzieliśmy przez uchylone drzwi, jak już po dzwonku na pustym korytarzu jeszcze o czymś sobie opowiadały półgłosem, trzymając w dłoniach szklanki z kawą czy herbatą. Jedna niewielka i cichsza, druga duża i głośniejsza. Dziś myślę, że lubiłem je obserwować, jak aktorów przed wejściem na scenę, kiedy stały tuż za progiem klasy, na pół minuty przed wejściem w rolę. Myszorka była zresztą w swojej roli dość łagodna, choć na jej biurku leżał stary jak świat bambusowy kijaszek, którego użyła raz – na dłoni jednego z nas. Nie pamiętam, co takiego się wydarzyło, ale z próby starodawnego dyscyplinowania uczniów metodą trzcinki na dłoń nic nie wyszło, bo bambusowa trzcinka po pierwszej próbie zamieniła się w coś przypominającego pędzel. Tyle wyszło z najgroźniejszej sceny wychowawczej w sali numer 17. A w nas ten obrazek pozostawił poczucie rozbawionego zażenowania próbami wychowywania trzcinką. Może dlatego trudniej mi w ogóle przyjmować, że można w ogóle wpływać na innych trzcinką, pałą czy armatą.     Niedługo po wypuszczeniu nas do czwartej klasy przeszła na emeryturę. Spotkałem ją dużo później, już jako student, gdzieś na Starych Tychach. Staliśmy ucieszeni przypadkowym spotkaniem. Przypomniałem jej wtedy, że to dzięki niej nabawiłem się alergii na głupie kłamstwa. To było w trzeciej klasie i usłyszałem od niej coś, uderzyło mnie jak pieron z jasnego nieba: “Do szkoły ma przyjść któreś z rodziców”. Było mi tak wstyd i tak bardzo nie wiedziałem, czym sobie zasłużyłem na to pohańbienie, że przez trzy tygodnie w domu nie pisnąłem o tym wezwaniu słowa. A coraz bardziej zadziwionej wychowawczyni zmyślałem coraz mniej wiarygodne usprawiedliwienia niepojawiania się u niej moich rodzicieli. W końcu jednak poddałem się i powiedziałem ojcu, że ma przyjść do szkoły. Wieść ta zaskoczyła go nie tylko dlatego, że synalek do tej pory był raczej grzeczny wręcz do znudzenia, ale może zwłaszcza po temu, że przekazałem mu to “zaproszenie” za pięć ósma rano, kiedy starym maluchem podwiózł nas z siostrą do szkoły. Miał do pracy na popołudnie, więc rano trochę leniuchował i bywało, że jeśli nas zawoził, to robił to w piżamie i szlafroku. Ponieważ postanowiłem już zrezygnować z krętactw i tego rana na zniecierpliwione pytanie Myszorki „Kiedy przyjdą rodzice?”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że owszem, ojciec był pod szkołą, ale w szlafroku i piżamie. I że wróci, jak się przebierze. Nie wiem dlaczego, ale wersja szlafrokowa nie zmieściła się w wyobraźni mojej ukochanej wychowawczyni, która zapowiedziała mi straszne rzeczy za opowiadanie bzdur. Tymczasem ojciec faktycznie wrócił mniej więcej przebrany i ku zdumieniu Myszorki potwierdził moją wersję wydarzeń porannych. Niestety dla mnie, dalsza ich rozmowa była już tylko odsłanianiem kolejnych kłamstewek, jakimi chciałem się wywinąć od wizyty rodziców w szkole. Okazało się, że nie zrobiłem nic złego, po prostu prosiła kolejnych rodziców na rozmowy. Nigdy w życiu nie czułem się takim durniem, jak w tamto przedpołudnie. A to, że również nigdy w późniejszym życiu – to już zasługa Myszorki, która po wszystkim wzięła mnie na bok i patrząc mi w oczy, zapytała z jakimś współczuciem: “I na co to było?”. Pewnie przeczuwała, że czeka mnie w domu przeprawa z wściekniętym rodzicielem. Najbardziej jednak pamiętam to, że tym jednym pytaniem zamknęła całą niemiłą sytuację i wróciliśmy do normalności, a mnie zostawiła z tym, żebym poradził sobie z własnym poczuciem winy i głupoty. Tyle, że nie zostawiła mnie samemu sobie – a to spora różnica. Nie skazała mnie, jak to czasami się dzieje, na odwrócone niechętnie oczy. Nadal tak samo była. Kiedy jej o tym wszystkim opowiadałem uśmiechała się, jakby pamiętała tamtą sytuację i przypominała inne. Pomyślałem, że to miłe zostać w pamięci człowieka, przez którego klasę przewinęły się wcześniej przynajmniej dwa pokolenia uczniów. Staliśmy jak starzy znajomi, bez cienia niezręczności po latach bez kontaktu. Niedługo po tym spotkaniu wróciłem do siebie, do Krakowa, a stamtąd na jeziora. Któregoś dnia na łódkę dołączył znajomy ze Śląska i przywiózł do poczytania trochę gazet. W jednej z nich zobaczyłem czarną ramkę z jej nazwiskiem. Kiedy nazajutrz trzymałem liny żagla, myślałem o tym, ile szczęścia miałem, że zdążyłem ją znów spotkać, zanim wokół jej imienia zamknęła się czarna linia klepsydry. Dziś myślę, że dobry wychowawca nie trzyma za nas wszystkich lin, nie głaszcze za pakowanie się na mielizny, ale też nie zostawia nas samym sobie na pokładzie, na który ledwo co weszliśmy. I choć to może brzmi cukierkowo, wciąż czasami czuję gdzieś niedaleko wzrok Myszorki, która wolałaby, żebym i dziś nie oszukiwał wiatru, który próbuję łapać w żagle.

Artykuł Nauczyciele (2). „Myszorka” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Moja pierwsza wychowawczyni, Jolanta Myszor, ale dla nas albo “pani” („…bo będziesz u pani!”), albo po prostu “Myszorka”. Starotyszanka, co zawsze we mnie wzbudzało jakieś naturalne poczucie swojskości. Niewiele wspomnień pozostało mi z tych pierwszych trzech lat nauki w szkole podstawowej, ale pamiętam jej uśmiech …i zapach perfum na lekko pierzastym swetrze koloru dojrzewających węgierek. Pewnie powinienem pamiętać naukę czytania albo liczenia, ale to już chyba umiałem w przedszkolu. Pani Myszor była chyba bardziej opiekunką niż nauczycielką – nie pamiętam na przykład, żeby stawiała stopnie, a z pewnością je przecież stawiała. Pod tym względem uzupełniała się ze swoją – jak sadziliśmy – najlepszą przyjaciółką, Popielową. Popielowa bywała bardziej nauczycielką – ale jaką!

Była dwa razy większa od Myszorki, a głos miała donośniejszy do sześcianu. Była wychowawczynią równoległej klasy, ale i w późniejszych klasach miewała z nami zastępstwa – jak wtedy to jedno, z plastyki. Coś tam mieliśmy malować i rzeczywiście paćkaliśmy po kartkach plakatówkami czy innymi akwarelami. Dyżurny przyniósł z łazienki miskę z czystą wodą, którą postawił pod tablicą obok drugiej, pustej, do której zlewaliśmy brudną po maczaniu pędzli. Nie wiem, czego nie umiałem malować, ale mimo to malowałem – i w końcu poszedłem wymienić pełny kubek brudnej wody na czystą. Niestety, kiedy byłem już tuż tuż, dwa kroki od tablicy, Popielowa najwyraźniej postanowiła wprowadzić w otaczającą nas dziecięco-artystyczną rzeczywistość nieco pedagogicznego porządku. Ciche skupienie klasy IV b znienacka rozsadziła eksplozja karzącego głosu Popielowej, która dostrzegła jednego z moich koleżków, próbującego dźgać pędzlem sąsiada. Popielowa potrafiła nie tyle wywołać nazwisko ucznia, co raczej wysadzić je w powietrze, jakby każda sylaba naładowana była trotylem. Niestety, to pirotechniczne napomnienie jedynie odbiło się od bandyty z pędzlem w ostatniej ławce, a najbardziej trafiło mnie, dreptającego pod tablicą tuż obok epicentrum słusznego, pedagogicznego gniewu. Kubek z brudną wodą wystrzelił mi z dłoni, rozbryzgał burą ciecz na suficie i spadł na podłogę, gdzie czekałem już ja – padnięty z wystraszenia. I wtedy zza biurka huknęła kolejna eksplozja – tym razem śmiechu. Było po lekcji, bo Popielową tak rozbawił efekt jej wybuchu, że zaprowadziła powszechną amnestię i chichotała aż do przerwy.

Opowiadam tę anegdotę, bo odtąd jakoś instynktownie szukałem w nauczycielach i innych przełożonych tego pęknięcia w roli, przez które było widać prywatnego człowieka. Tam, gdzie je dostrzegałem – udawało mi się nawiązywać kontakt trwalszy niż oficjalne sytuacje, w jakie byliśmy wrzuceni. Spotykałem także nauczycieli z lubością oblepiających się swoją rolą. Przeważnie byli nudni jak flaki z olejem i przeróżne braki zalepiali belferstwem. Na szczęście jednak spotykałem też tych, dzięki którym uczyłem się czegoś więcej niż czytanie, pisanie i wymiana wody po plakatówkach. Czegoś więcej niż to, za co im niezmiennie za mało płacą.

Jako dziecko widziałem więcej tajemniczości w świecie i szczerze mówiąc – całkiem to lubiłem. I właśnie te dwie nauczycielki – jedna z sali 17, druga z 20 – pozostały mi w głowie jako obraz czegoś, co łamało rutynę szkolnych dzwonków. Czasami widzieliśmy przez uchylone drzwi, jak już po dzwonku na pustym korytarzu jeszcze o czymś sobie opowiadały półgłosem, trzymając w dłoniach szklanki z kawą czy herbatą. Jedna niewielka i cichsza, druga duża i głośniejsza. Dziś myślę, że lubiłem je obserwować, jak aktorów przed wejściem na scenę, kiedy stały tuż za progiem klasy, na pół minuty przed wejściem w rolę. Myszorka była zresztą w swojej roli dość łagodna, choć na jej biurku leżał stary jak świat bambusowy kijaszek, którego użyła raz – na dłoni jednego z nas. Nie pamiętam, co takiego się wydarzyło, ale z próby starodawnego dyscyplinowania uczniów metodą trzcinki na dłoń nic nie wyszło, bo bambusowa trzcinka po pierwszej próbie zamieniła się w coś przypominającego pędzel. Tyle wyszło z najgroźniejszej sceny wychowawczej w sali numer 17. A w nas ten obrazek pozostawił poczucie rozbawionego zażenowania próbami wychowywania trzcinką. Może dlatego trudniej mi w ogóle przyjmować, że można w ogóle wpływać na innych trzcinką, pałą czy armatą.    

Niedługo po wypuszczeniu nas do czwartej klasy przeszła na emeryturę. Spotkałem ją dużo później, już jako student, gdzieś na Starych Tychach. Staliśmy ucieszeni przypadkowym spotkaniem. Przypomniałem jej wtedy, że to dzięki niej nabawiłem się alergii na głupie kłamstwa. To było w trzeciej klasie i usłyszałem od niej coś, uderzyło mnie jak pieron z jasnego nieba: “Do szkoły ma przyjść któreś z rodziców”. Było mi tak wstyd i tak bardzo nie wiedziałem, czym sobie zasłużyłem na to pohańbienie, że przez trzy tygodnie w domu nie pisnąłem o tym wezwaniu słowa. A coraz bardziej zadziwionej wychowawczyni zmyślałem coraz mniej wiarygodne usprawiedliwienia niepojawiania się u niej moich rodzicieli. W końcu jednak poddałem się i powiedziałem ojcu, że ma przyjść do szkoły. Wieść ta zaskoczyła go nie tylko dlatego, że synalek do tej pory był raczej grzeczny wręcz do znudzenia, ale może zwłaszcza po temu, że przekazałem mu to “zaproszenie” za pięć ósma rano, kiedy starym maluchem podwiózł nas z siostrą do szkoły. Miał do pracy na popołudnie, więc rano trochę leniuchował i bywało, że jeśli nas zawoził, to robił to w piżamie i szlafroku. Ponieważ postanowiłem już zrezygnować z krętactw i tego rana na zniecierpliwione pytanie Myszorki „Kiedy przyjdą rodzice?”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że owszem, ojciec był pod szkołą, ale w szlafroku i piżamie. I że wróci, jak się przebierze. Nie wiem dlaczego, ale wersja szlafrokowa nie zmieściła się w wyobraźni mojej ukochanej wychowawczyni, która zapowiedziała mi straszne rzeczy za opowiadanie bzdur. Tymczasem ojciec faktycznie wrócił mniej więcej przebrany i ku zdumieniu Myszorki potwierdził moją wersję wydarzeń porannych. Niestety dla mnie, dalsza ich rozmowa była już tylko odsłanianiem kolejnych kłamstewek, jakimi chciałem się wywinąć od wizyty rodziców w szkole. Okazało się, że nie zrobiłem nic złego, po prostu prosiła kolejnych rodziców na rozmowy. Nigdy w życiu nie czułem się takim durniem, jak w tamto przedpołudnie. A to, że również nigdy w późniejszym życiu – to już zasługa Myszorki, która po wszystkim wzięła mnie na bok i patrząc mi w oczy, zapytała z jakimś współczuciem: “I na co to było?”. Pewnie przeczuwała, że czeka mnie w domu przeprawa z wściekniętym rodzicielem. Najbardziej jednak pamiętam to, że tym jednym pytaniem zamknęła całą niemiłą sytuację i wróciliśmy do normalności, a mnie zostawiła z tym, żebym poradził sobie z własnym poczuciem winy i głupoty. Tyle, że nie zostawiła mnie samemu sobie – a to spora różnica. Nie skazała mnie, jak to czasami się dzieje, na odwrócone niechętnie oczy. Nadal tak samo była.

Kiedy jej o tym wszystkim opowiadałem uśmiechała się, jakby pamiętała tamtą sytuację i przypominała inne. Pomyślałem, że to miłe zostać w pamięci człowieka, przez którego klasę przewinęły się wcześniej przynajmniej dwa pokolenia uczniów. Staliśmy jak starzy znajomi, bez cienia niezręczności po latach bez kontaktu. Niedługo po tym spotkaniu wróciłem do siebie, do Krakowa, a stamtąd na jeziora. Któregoś dnia na łódkę dołączył znajomy ze Śląska i przywiózł do poczytania trochę gazet. W jednej z nich zobaczyłem czarną ramkę z jej nazwiskiem. Kiedy nazajutrz trzymałem liny żagla, myślałem o tym, ile szczęścia miałem, że zdążyłem ją znów spotkać, zanim wokół jej imienia zamknęła się czarna linia klepsydry.

Dziś myślę, że dobry wychowawca nie trzyma za nas wszystkich lin, nie głaszcze za pakowanie się na mielizny, ale też nie zostawia nas samym sobie na pokładzie, na który ledwo co weszliśmy. I choć to może brzmi cukierkowo, wciąż czasami czuję gdzieś niedaleko wzrok Myszorki, która wolałaby, żebym i dziś nie oszukiwał wiatru, który próbuję łapać w żagle.

Artykuł Nauczyciele (2). „Myszorka” pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/nauczyciele-2-myszorka/feed/ 2 712
Radioblog z Babcią Stefą (zajawka) http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-babcia-stefa-zajawka/ http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-babcia-stefa-zajawka/#comments Mon, 21 Jan 2019 21:03:49 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=643 Z babciami zawsze miałem i mam dobrze. O Babci Jance kiedy indziej, jakoś Ją przywołam zza tęczy. Dziś – Babcia Stefa (co po naszymu brzmi Sztefa). To Babcia od parzonej kawy ze śmietanką: „Pódź sam, na! Weź se łyczka!”, woła na mnie odkąd umiem chodzić. To ta od kołoczy, kołoczyków i opowieściach o śląskiej części moich korzeni. To ta od ajlaufu i ajlaufiu (ajlauf to po naszymu kluski lane, ale w naszym języku to też śląsko-angielskie aj lauf ju – co już chyba każdy sobie może sobie przetłumaczyć i co potwierdza tezę, że najbliżej do serca przez żołądek). Z Babcią Stefą, kiedy byłem mały, pukaliśmy sobie „puk, puk, puk!” w ścianę na dobranoc, bo zasypaliśmy głowa w głowę, oddzieleni rzędem cegieł i dwoma tapetami. Dziś rozmawiamy przez telefon, bo dzieli nas paręset kilometrów, ale na dobranoc i tak słyszę to „puk, puk, puk!”. A kiedy się widzimy – rozmawiamy. Za jakiś czas trochę tych rozmów o Tychach, o Śląsku i o śmiechu tu podrzucę, bo zgodziła się na wywiad! Dziś – mała zajawka. Dobrzy ludzie, poznajcie Babcię Stefę! [wykorzystano fragment piosenki Z. Romanowskiej „Tychy to nasza miłość”]

Artykuł Radioblog z Babcią Stefą (zajawka) pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Z babciami zawsze miałem i mam dobrze. O Babci Jance kiedy indziej, jakoś Ją przywołam zza tęczy. Dziś – Babcia Stefa (co po naszymu brzmi Sztefa).

To Babcia od parzonej kawy ze śmietanką: „Pódź sam, na! Weź se łyczka!”, woła na mnie odkąd umiem chodzić. To ta od kołoczy, kołoczyków i opowieściach o śląskiej części moich korzeni. To ta od ajlaufu i ajlaufiu (ajlauf to po naszymu kluski lane, ale w naszym języku to też śląsko-angielskie aj lauf ju – co już chyba każdy sobie może sobie przetłumaczyć i co potwierdza tezę, że najbliżej do serca przez żołądek).

Z Babcią Stefą, kiedy byłem mały, pukaliśmy sobie „puk, puk, puk!” w ścianę na dobranoc, bo zasypaliśmy głowa w głowę, oddzieleni rzędem cegieł i dwoma tapetami. Dziś rozmawiamy przez telefon, bo dzieli nas paręset kilometrów, ale na dobranoc i tak słyszę to „puk, puk, puk!”. A kiedy się widzimy – rozmawiamy. Za jakiś czas trochę tych rozmów o Tychach, o Śląsku i o śmiechu tu podrzucę, bo zgodziła się na wywiad!

Dziś – mała zajawka. Dobrzy ludzie, poznajcie Babcię Stefę!

[wykorzystano fragment piosenki Z. Romanowskiej „Tychy to nasza miłość”]

Artykuł Radioblog z Babcią Stefą (zajawka) pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/radioblog-z-babcia-stefa-zajawka/feed/ 3 643
Cieszyński express http://dawidzmuda.pl/cieszynski-express/ http://dawidzmuda.pl/cieszynski-express/#respond Tue, 20 Jun 2017 13:54:10 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=192 Przez miasta powinno się przejeżdżać powoli. Tymczasem nawet tam, gdzie chciałoby się pozaglądać w różne zakamarki, wpada się czasami na moment, jak pociąg ekspresowy, który ma tylko kilka chwil na złapanie oddechu na stacji. O tym mieście powstały i wiersze i obrazy, a Jaromír Nohavica siedzi gdzieś na peronie i śpiewa “Těšínską”, o dziwnym stuleciu. Bo i samo miejsce nie jest niedziwne. To właściwie nie było odległe miasto. Ostatecznie, co to było, te siedem minut na peron i jakaś godzina niebiesko-żółtą gąsienicą, prosto na peron nad małą Bobrówką. Tyle, że właściwie nie za bardzo się tam jeździło, bo ileż można było oglądać okolicę z wielkiej wieży? Czechy zaś były za granicą, a na dodatek były jeszcze pożenione ze Słowacją. Przejścia do Krainy Škody strzegła nie tylko rzeka, ale i wojaki, których mundury znałem na szczęście nie z ‘68 – bo mnie wtedy nie było nawet w planach – ale z różnych seriali, gdzie od czasu do czasu musieli się widać pojawiać. Nie wiem, może armia czechosłowacka dorabiała na honorariach za występy w telewizji. Tak więc do – niech mi czeskie siostry i bracia wybaczą – Pepików nie było jak, ani po co jechać. Liczenie z wieży Piastów, ile Škód i Tatr dyszało po tamtej stronie w końcu się nudziło. Przede wszystkim jednak, po naszej stronie nie było jakoś bardzo kolorowo. A do dziecka sama wartość architektury Starówki jakoś nie przemawiała, trzeba było jeszcze czegoś. Zamiast więc do Cieszyna jeździło się rodzinnie do Pszczyny, która miała swój Zamek i Starówkę, ale nie trzeba było się wspinać i były l o d y, za które nawet najbardziej zaciekły weganin, brahmista i pacyfista był w stanie strzelać do pszczyńskich żubrów w rezerwacie, jeśliby ktoś takiej ceny za nie zażądał. Zwłaszcza, że z niezrozumiałych powodów lody te nie cieszyły się wysokim stężeniem salmonelli na jednego liza. Może im salmonelli nie dowieźli, może była tam na kartki. Wszędzie była – u nich nie. A może jakiś sanepidowy eksperyment wprowadzili nasi ówcześnie generałowie – i tak zostało do dziś. Ale o Pszczynie kiedy indziej. Wracamy do Cieszyna. Tym razem już nie pociągiem, który zresztą już chyba nie kursuje z mojego rodzinnego peronu, ale – odpukać – niezawodną zieloną strzałą. Jak na sweet little sixsteen jest może nieco rdzawa, ale ostatecznie niejedna szesnastka po solariach wychodzi z równie rdzawym odcieniem na twarzy, więc nie ma co narzekać. W drodze z Warszawy do komunizującego się właśnie w ten weekend mojego siostrzeńca, japońska kuzynka Škody postanowiła się tak rozpędzić, że minęła moje rodzinne miasta i zatrzymała się dopiero tuż u bram cieszyńskiego Rynku. na nic prośby i błagania, że nie ma czasu, że tam już komuniści ruszają w procesji do kościelnych naw. Zielona szesnastka wypuściła z siebie odpoczynkowy dymek, rzuciła: – “Godzina. No, z kawałkiem. Potem w drogę” – i przeszła w stan parkingowej drzemki. ​I oto (tak przecież zaczynają się zdania o odkrywaniu w każdym podręczniku “jak zostać pisarzem”) – stanąłem na ziemi cieszyńskiej pierwszy raz po chyba dwudziestu latach. Ježíšmarjá!, jak mawiał dobry wojak Szwejk. Zostaw miasto na te ledwie-przeszło ćwierć wieku, a zrobią z niego mały cud. Te sakralne skojarzenia nie są bez powodu. Na Rynek prowadził śpiew. Mnie, człowieka pechowego, wołał ze sceny w to pochmurne popołudnie jakiś kościelny, jakby nic ciekawszego nie było. Na przykład braku chóru. Ale to był jedyna złośliwość cieszyńskiego nieba, które jednak postanowiło wstrzymać na chwilę mżawkę i od czasu do czasu pozwalało przez wełniane chmury przebijać się promieniom słońca, jak reflektorom w teatrze. Co tu wiele mówić. Rynek mnie objął, jak dobry znajomy po wielu latach. Kiedyś szary jak inni znajomi, zalewał tym obojętnym kolorem kamienice, ludzi i podcienie, pod którymi chowali się przed słońcem i deszczem. Teraz to, co zostało mi w pamięci, czy te zacienione przyziemia kamienic wołały i szeptały, jakby chciały wciągnąć w swoje historie i oddać na własność swój punkt patrzenia na Rynek. Kamienice i kamieniczki, gadające a to ze sobą, a to ze św. Florianem, tutejszym dawnym nosiwodą. Bo kto, jak nie patron strażaków znał się na tym, jak na tę górę wodę wciągnąć? A potem uliczkami zupełnie bez planu – w dół, w górę, na ukos. Takie uliczki mają to do siebie, że na ich końcu zawsze kusi albo jakaś pieczęć krajobrazu, albo kolejny zakręt. Nie wiem, może powinien powstać osobny gatunek w przyrodzie: stradis pulchris (ulicznia pięknista). Cieszyn miałby kilka podgatunków i to na różnych wysokościach nad poziomem Olzy, a wszystkie powinny być pod czynną ochroną. Niby nic wielkiego, ot – taki Stary Targ. Trochę szersza ulica, na której pewnie kiedyś było można spotkać bogatszych i biednych kramarzy i ich fury (teraz ostały się tylko fury, tyle że jakby mniej malownicze). Ale kiedy spaceruje się tam w stronę Domu Niemieckiego przy Głębokiej, trzeba oderwać od niego wzrok, by zerknąć, czym kusi wąziutka ulica Fredry. I tak zawsze: albo boczne przejścia, uliczki czy szyldy łamią ludziom charaktery, bo zamiast dotrzeć do końca tej drogi – spływamy inną. Ledwo się oko zwiąże z fasadą teatru, już niesie gdzieś dalej. Na Menniczej niemal człowiek wzbogaciłby się o kolejne skrzyżowanie, ale coś go strąca w Stromą, diabelsko niewinnie zaczepiając otwartą bramą. W końcu – już niemal w panice, bo ile można dawać się podrywać ulicom i drukarzom, którzy postanowili sobie tu otworzyć swoje muzeum – wpada człek z połamanym kręgosłupem planowania na stopy zamkowego wzgórza. ​ I nic nie poradzę. Może to przez oglądanie Cieszyna z perspektywy pieszego ekspresu, może z jakiegoś nastawienia – ale widziałem miasto uśmiechniętej kultury. Znam ludzi, którzy studiowali tu kierunki artystyczne, a teraz po weekendowych uliczkach przemykali pewnie młodsi znajomi tamtych znajomych: z tubami i trochę inaczej ubranych, chodzących swoimi szlakami, jakby domalowywali swoje kreski na tych kolorowych obrazach, które miały mi potem zostać w głowie. Na zamku wystawy, między innymi ta o śląskim designie, którego jestem fanem, wokół zamku park, fantastyczna, kamienna rotunda św. Mikołaja i Wieża Piastowska. Na tę nie wchodziłem, bo gdzie tam będę się wspinał z moim lękiem wysokości. Zresztą, można podejść parę kroków, by z murów oglądać panoramę wzgórz, między którymi schował się Český Těšín. Jak zmęczona kula armatnia toczyłem się potem z zamku w dół, aż do byłej strażnicy, w której swoją świetlicę “Na Granicy” tworzy “Krytyka Polityczna”. Granica przyciąga od zawsze chyba tych, którzy działają granicom wbrew (a nawet w obie brwi! – jak pisał Tuwim). Nieopodal przecież swoje ekrany rozpościera festiwal “Kino Na Granicy”, a sceny rozstawia Międzynarodowy Festiwal Teatralny “Bez Granic”. Kiedyś za mostem na Olzie rozpoczynały się Czechy – teraz Azja Town. Cała ulica, niemal do dworca, zapełniona dalekowschodnimi sklepami, tyle, że asortyment w charakterze zachodni. Pewnie jakby nieco tańszy. I tu właściwie trzeba się przyznać do zdrady: Czeski Cieszyn, który ma swoje urokliwe i ciekawe miejsca, zdradziłem, sprzedałem bezczelnie za kilka studenckich czekolad, lentilky i kofolę. Tak, zasługuję na baty za sprowadzenie niższej siostry Cieszyna do składu z łakociami. Nawet nie tłumaczę się brakiem czasu. Ale powiem, że kto nie chodził na spacery bulwarami nad Olzą, pod czeskimi drzewami – żywot prowadzi nudny i podły. Wiem to po sobie i wiem, że pojadę tam kiedyś tylko po to, by przeleniuchować po pół dnia na obu brzegach rzeki tak płytkiej, jak sens granic między ludźmi. A że Cieszyn nie jest miastem niedziwnym, w drodze powrotnej, w połowie miejskiej góry, człowiek natyka się na rzekę. No, trochę déjà vu, bo przecie rzekę zostawiłem na dole. Ale nie, to właściwie nie rzeka i zdecydowanie wcześniej tego nie widziałem. Wenecja – mówią. No, Wenecyjka, a być może bardziej Amsterdam. Pod kamieniczkami, jak chodnik dla wodników, płynie sobie woda. Suchą nogą z ulicy ludzie przechodzą mostkami pod same drzwi, a niektóre z nich zapraszają kawą i piwem. Jedno z najbardziej pięknie zwyczajnych miejsc, jakie widziałem. Włoskiej Wenecji nie da się oswoić, a jeśli się da, to trwa to tyle, że zaraz potem człek umiera ze starości – tu zaś przechodzisz z ulicą i wodą “na ty” po powitaniu. A że do znajomych się powraca – ta zacieszona, swojska Wenecja może się mnie spodziewać. Nawet, jeśli do pobliskiej Studni Trzech Braci niczego nie wrzuciłem (zresztą, gdybym nie musiał prowadzić zielonej strzały, prędzej zanurkowałbym tam po parę groszy na piwo. Gdyż jestem drab). I kiedy już niemal na odległość odpalałem silnik, kolejny diabeł podkusił mnie zerknąć na kolejną witrynę. “Antykwariat”, napisały te czorty beztrosko. Jako człek wybitnie naiwny – wlazłem, bo co mi cieszyński antykwariacik, kiedy bywam w warszawskich, krakowskich, ba – nawet tych dwudziestopierwszowiecznych z internetu. Zapewniam, że Twardowski miał lżej, kiedy usłyszał “ta karczma Rzym się nazywa”, niż ja, kiedy zdałem sobie sprawę, w co popadłem. Piekło nie jest wielkie, ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych i antresolę dla dusz kuszonych bardziej. Ściany ma obłożone książkami, co gorsza prawdziwymi, a co jeszcze gorsza – nie najgorszymi. Miałem minutę, na słaniających się nogach poczułem zapach kawy, do uszu docierały urywki rozmów dusz przy stolikach skrytych za półkami. Kluczyki do samochodu paliły w kieszeni, a przed moimi oczami majaczyli Miłosz, Szymborska, jacyś piszący Francuzi i inne literackie ośmiornice, których macki spadały z kojejnych półek. I wtedy piekło postanowiło mnie dobić: tu i tam, bez pastosu i wrzasku stały sobie, wisiały i leżały rzeczy, kawałki spraw i myśli Kornela Filipowicza. Kawa przy kornelowej maszynie do pisania? Dlaczego nie. Popołudnie pod zdjęciami i papierami? Proszę bardzo. To już było za dużo. Resztkami woli dowlokłem się do baru i zacząłem błagać o litość. Przecie nie mogłem się rozsiąść! Niech wypuszczą z zawiązanymi oczami, żebym już nic więcej nie widział, nie czuł, nie czytał! Ale że to miejsce widać litości nie zna, zaczęli ze mną, przybłędą warszawskim, jeszcze rozmawiać. W końcu wypadłem na chodnik. I teraz mogę już grzeszyć, rabować i łajdaczyć – swoje piekło przeżyłem: wyszedłem w swojej głupocie bez kawy i książki od “Kornela i Przyjaciół”. Ale wiem, że nastanie dzień, kiedy stanę tam w drzwiach, zdejmę zegarek i odegram się kawą, trunkiem i książką. Tymczasem przebiegłem pod farą i boczkiem, z miną turysty marnotrawnego, wyjechałem spóźniony na północ, gdzie język twardszy, a rzeki płyną dołem, przez kopalnie. Teraz, kiedy siedzę w Warszawie, skąd tak samo daleko i blisko do każdego miejsca w Polsce, myślę sobie, że może przesadziłem z tą szarością na początku tekstu. Może to nie miasto było kiedyś szare, tylko pamięć mojej wyobraźni. A może Cieszyn, tak po prostu, tak potrafi cieszyć barwami, kształtami i domysłami opowieści. A te siedzą w bramach i wypatrują z okien przy stromych uliczkach. I nawet, jeśli jest się w tym miejscu tylko chwilę, a brak gorącej kawy kornelowej parzy do teraz, to wystarczy chcieć zauważyć kilka drobiazgów, żeby zarazić się miastem i chcieć móc o nim opowiedzieć więcej. O wiele więcej!

Artykuł Cieszyński express pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Przez miasta powinno się przejeżdżać powoli. Tymczasem nawet tam, gdzie chciałoby się pozaglądać w różne zakamarki, wpada się czasami na moment, jak pociąg ekspresowy, który ma tylko kilka chwil na złapanie oddechu na stacji. O tym mieście powstały i wiersze i obrazy, a Jaromír Nohavica siedzi gdzieś na peronie i śpiewa “Těšínską”, o dziwnym stuleciu. Bo i samo miejsce nie jest niedziwne.

To właściwie nie było odległe miasto. Ostatecznie, co to było, te siedem minut na peron i jakaś godzina niebiesko-żółtą gąsienicą, prosto na peron nad małą Bobrówką. Tyle, że właściwie nie za bardzo się tam jeździło, bo ileż można było oglądać okolicę z wielkiej wieży? Czechy zaś były za granicą, a na dodatek były jeszcze pożenione ze Słowacją. Przejścia do Krainy Škody strzegła nie tylko rzeka, ale i wojaki, których mundury znałem na szczęście nie z ‘68 – bo mnie wtedy nie było nawet w planach – ale z różnych seriali, gdzie od czasu do czasu musieli się widać pojawiać. Nie wiem, może armia czechosłowacka dorabiała na honorariach za występy w telewizji. Tak więc do – niech mi czeskie siostry i bracia wybaczą – Pepików nie było jak, ani po co jechać. Liczenie z wieży Piastów, ile Škód i Tatr dyszało po tamtej stronie w końcu się nudziło. Przede wszystkim jednak, po naszej stronie nie było jakoś bardzo kolorowo. A do dziecka sama wartość architektury Starówki jakoś nie przemawiała, trzeba było jeszcze czegoś.

Zamiast więc do Cieszyna jeździło się rodzinnie do Pszczyny, która miała swój Zamek i Starówkę, ale nie trzeba było się wspinać i były l o d y, za które nawet najbardziej zaciekły weganin, brahmista i pacyfista był w stanie strzelać do pszczyńskich żubrów w rezerwacie, jeśliby ktoś takiej ceny za nie zażądał. Zwłaszcza, że z niezrozumiałych powodów lody te nie cieszyły się wysokim stężeniem salmonelli na jednego liza. Może im salmonelli nie dowieźli, może była tam na kartki. Wszędzie była – u nich nie. A może jakiś sanepidowy eksperyment wprowadzili nasi ówcześnie generałowie – i tak zostało do dziś. Ale o Pszczynie kiedy indziej. Wracamy do Cieszyna.

Tym razem już nie pociągiem, który zresztą już chyba nie kursuje z mojego rodzinnego peronu, ale – odpukać – niezawodną zieloną strzałą. Jak na sweet little sixsteen jest może nieco rdzawa, ale ostatecznie niejedna szesnastka po solariach wychodzi z równie rdzawym odcieniem na twarzy, więc nie ma co narzekać. W drodze z Warszawy do komunizującego się właśnie w ten weekend mojego siostrzeńca, japońska kuzynka Škody postanowiła się tak rozpędzić, że minęła moje rodzinne miasta i zatrzymała się dopiero tuż u bram cieszyńskiego Rynku. na nic prośby i błagania, że nie ma czasu, że tam już komuniści ruszają w procesji do kościelnych naw. Zielona szesnastka wypuściła z siebie odpoczynkowy dymek, rzuciła:

– “Godzina. No, z kawałkiem. Potem w drogę” – i przeszła w stan parkingowej drzemki.

​I oto (tak przecież zaczynają się zdania o odkrywaniu w każdym podręczniku “jak zostać pisarzem”) – stanąłem na ziemi cieszyńskiej pierwszy raz po chyba dwudziestu latach.

Ježíšmarjá!, jak mawiał dobry wojak Szwejk. Zostaw miasto na te ledwie-przeszło ćwierć wieku, a zrobią z niego mały cud. Te sakralne skojarzenia nie są bez powodu. Na Rynek prowadził śpiew. Mnie, człowieka pechowego, wołał ze sceny w to pochmurne popołudnie jakiś kościelny, jakby nic ciekawszego nie było. Na przykład braku chóru. Ale to był jedyna złośliwość cieszyńskiego nieba, które jednak postanowiło wstrzymać na chwilę mżawkę i od czasu do czasu pozwalało przez wełniane chmury przebijać się promieniom słońca, jak reflektorom w teatrze. Co tu wiele mówić. Rynek mnie objął, jak dobry znajomy po wielu latach. Kiedyś szary jak inni znajomi, zalewał tym obojętnym kolorem kamienice, ludzi i podcienie, pod którymi chowali się przed słońcem i deszczem. Teraz to, co zostało mi w pamięci, czy te zacienione przyziemia kamienic wołały i szeptały, jakby chciały wciągnąć w swoje historie i oddać na własność swój punkt patrzenia na Rynek. Kamienice i kamieniczki, gadające a to ze sobą, a to ze św. Florianem, tutejszym dawnym nosiwodą. Bo kto, jak nie patron strażaków znał się na tym, jak na tę górę wodę wciągnąć?

A potem uliczkami zupełnie bez planu – w dół, w górę, na ukos. Takie uliczki mają to do siebie, że na ich końcu zawsze kusi albo jakaś pieczęć krajobrazu, albo kolejny zakręt. Nie wiem, może powinien powstać osobny gatunek w przyrodzie: stradis pulchris (ulicznia pięknista). Cieszyn miałby kilka podgatunków i to na różnych wysokościach nad poziomem Olzy, a wszystkie powinny być pod czynną ochroną. Niby nic wielkiego, ot – taki Stary Targ. Trochę szersza ulica, na której pewnie kiedyś było można spotkać bogatszych i biednych kramarzy i ich fury (teraz ostały się tylko fury, tyle że jakby mniej malownicze). Ale kiedy spaceruje się tam w stronę Domu Niemieckiego przy Głębokiej, trzeba oderwać od niego wzrok, by zerknąć, czym kusi wąziutka ulica Fredry. I tak zawsze: albo boczne przejścia, uliczki czy szyldy łamią ludziom charaktery, bo zamiast dotrzeć do końca tej drogi – spływamy inną. Ledwo się oko zwiąże z fasadą teatru, już niesie gdzieś dalej. Na Menniczej niemal człowiek wzbogaciłby się o kolejne skrzyżowanie, ale coś go strąca w Stromą, diabelsko niewinnie zaczepiając otwartą bramą. W końcu – już niemal w panice, bo ile można dawać się podrywać ulicom i drukarzom, którzy postanowili sobie tu otworzyć swoje muzeum – wpada człek z połamanym kręgosłupem planowania na stopy zamkowego wzgórza. ​

I nic nie poradzę. Może to przez oglądanie Cieszyna z perspektywy pieszego ekspresu, może z jakiegoś nastawienia – ale widziałem miasto uśmiechniętej kultury. Znam ludzi, którzy studiowali tu kierunki artystyczne, a teraz po weekendowych uliczkach przemykali pewnie młodsi znajomi tamtych znajomych: z tubami i trochę inaczej ubranych, chodzących swoimi szlakami, jakby domalowywali swoje kreski na tych kolorowych obrazach, które miały mi potem zostać w głowie.

Na zamku wystawy, między innymi ta o śląskim designie, którego jestem fanem, wokół zamku park, fantastyczna, kamienna rotunda św. Mikołaja i Wieża Piastowska. Na tę nie wchodziłem, bo gdzie tam będę się wspinał z moim lękiem wysokości. Zresztą, można podejść parę kroków, by z murów oglądać panoramę wzgórz, między którymi schował się Český Těšín. Jak zmęczona kula armatnia toczyłem się potem z zamku w dół, aż do byłej strażnicy, w której swoją świetlicę “Na Granicy” tworzy “Krytyka Polityczna”. Granica przyciąga od zawsze chyba tych, którzy działają granicom wbrew (a nawet w obie brwi! – jak pisał Tuwim). Nieopodal przecież swoje ekrany rozpościera festiwal “Kino Na Granicy”, a sceny rozstawia Międzynarodowy Festiwal Teatralny “Bez Granic”.

Kiedyś za mostem na Olzie rozpoczynały się Czechy – teraz Azja Town. Cała ulica, niemal do dworca, zapełniona dalekowschodnimi sklepami, tyle, że asortyment w charakterze zachodni. Pewnie jakby nieco tańszy. I tu właściwie trzeba się przyznać do zdrady: Czeski Cieszyn, który ma swoje urokliwe i ciekawe miejsca, zdradziłem, sprzedałem bezczelnie za kilka studenckich czekolad, lentilky i kofolę. Tak, zasługuję na baty za sprowadzenie niższej siostry Cieszyna do składu z łakociami. Nawet nie tłumaczę się brakiem czasu. Ale powiem, że kto nie chodził na spacery bulwarami nad Olzą, pod czeskimi drzewami – żywot prowadzi nudny i podły. Wiem to po sobie i wiem, że pojadę tam kiedyś tylko po to, by przeleniuchować po pół dnia na obu brzegach rzeki tak płytkiej, jak sens granic między ludźmi.

A że Cieszyn nie jest miastem niedziwnym, w drodze powrotnej, w połowie miejskiej góry, człowiek natyka się na rzekę. No, trochę déjà vu, bo przecie rzekę zostawiłem na dole. Ale nie, to właściwie nie rzeka i zdecydowanie wcześniej tego nie widziałem. Wenecja – mówią. No, Wenecyjka, a być może bardziej Amsterdam. Pod kamieniczkami, jak chodnik dla wodników, płynie sobie woda. Suchą nogą z ulicy ludzie przechodzą mostkami pod same drzwi, a niektóre z nich zapraszają kawą i piwem. Jedno z najbardziej pięknie zwyczajnych miejsc, jakie widziałem. Włoskiej Wenecji nie da się oswoić, a jeśli się da, to trwa to tyle, że zaraz potem człek umiera ze starości – tu zaś przechodzisz z ulicą i wodą “na ty” po powitaniu. A że do znajomych się powraca – ta zacieszona, swojska Wenecja może się mnie spodziewać. Nawet, jeśli do pobliskiej Studni Trzech Braci niczego nie wrzuciłem (zresztą, gdybym nie musiał prowadzić zielonej strzały, prędzej zanurkowałbym tam po parę groszy na piwo. Gdyż jestem drab).

I kiedy już niemal na odległość odpalałem silnik, kolejny diabeł podkusił mnie zerknąć na kolejną witrynę. “Antykwariat”, napisały te czorty beztrosko. Jako człek wybitnie naiwny – wlazłem, bo co mi cieszyński antykwariacik, kiedy bywam w warszawskich, krakowskich, ba – nawet tych dwudziestopierwszowiecznych z internetu. Zapewniam, że Twardowski miał lżej, kiedy usłyszał “ta karczma Rzym się nazywa”, niż ja, kiedy zdałem sobie sprawę, w co popadłem. Piekło nie jest wielkie, ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych i antresolę dla dusz kuszonych bardziej. Ściany ma obłożone książkami, co gorsza prawdziwymi, a co jeszcze gorsza – nie najgorszymi. Miałem minutę, na słaniających się nogach poczułem zapach kawy, do uszu docierały urywki rozmów dusz przy stolikach skrytych za półkami. Kluczyki do samochodu paliły w kieszeni, a przed moimi oczami majaczyli Miłosz, Szymborska, jacyś piszący Francuzi i inne literackie ośmiornice, których macki spadały z kojejnych półek. I wtedy piekło postanowiło mnie dobić: tu i tam, bez pastosu i wrzasku stały sobie, wisiały i leżały rzeczy, kawałki spraw i myśli Kornela Filipowicza. Kawa przy kornelowej maszynie do pisania? Dlaczego nie. Popołudnie pod zdjęciami i papierami? Proszę bardzo. To już było za dużo. Resztkami woli dowlokłem się do baru i zacząłem błagać o litość. Przecie nie mogłem się rozsiąść! Niech wypuszczą z zawiązanymi oczami, żebym już nic więcej nie widział, nie czuł, nie czytał! Ale że to miejsce widać litości nie zna, zaczęli ze mną, przybłędą warszawskim, jeszcze rozmawiać. W końcu wypadłem na chodnik. I teraz mogę już grzeszyć, rabować i łajdaczyć – swoje piekło przeżyłem: wyszedłem w swojej głupocie bez kawy i książki od “Kornela i Przyjaciół”. Ale wiem, że nastanie dzień, kiedy stanę tam w drzwiach, zdejmę zegarek i odegram się kawą, trunkiem i książką.

Tymczasem przebiegłem pod farą i boczkiem, z miną turysty marnotrawnego, wyjechałem spóźniony na północ, gdzie język twardszy, a rzeki płyną dołem, przez kopalnie.

Teraz, kiedy siedzę w Warszawie, skąd tak samo daleko i blisko do każdego miejsca w Polsce, myślę sobie, że może przesadziłem z tą szarością na początku tekstu. Może to nie miasto było kiedyś szare, tylko pamięć mojej wyobraźni. A może Cieszyn, tak po prostu, tak potrafi cieszyć barwami, kształtami i domysłami opowieści. A te siedzą w bramach i wypatrują z okien przy stromych uliczkach. I nawet, jeśli jest się w tym miejscu tylko chwilę, a brak gorącej kawy kornelowej parzy do teraz, to wystarczy chcieć zauważyć kilka drobiazgów, żeby zarazić się miastem i chcieć móc o nim opowiedzieć więcej.

O wiele więcej!

Artykuł Cieszyński express pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/cieszynski-express/feed/ 0 192
Białołęka przy płocie http://dawidzmuda.pl/bialoleka-przy-plocie/ http://dawidzmuda.pl/bialoleka-przy-plocie/#respond Mon, 19 Jun 2017 20:14:01 +0000 http://dawidzmuda.pl/?p=758 No, żyję więc sobie w dzielnicy płotów. Ciągle o nich słychać. Miejscy aktywiści psioczą, że zamknięte osiedla mają płoty bardziej szczelne, niż mur chiński, a z drugiej strony mieszkańcy raczej uszczelniają te płoty, niż je zwijają. No, chyba, że muszą przemaszerować kilometr, żeby skręcić z Odkrytej nad Wisłę. Wtedy klną i oni. Poza dziećmi, które znają kody wszystkich furtek w okolicy i przecinają Tarchomin jak chcą. ​Dzieci mają swoje powody, by nie brać ogrodzeń do końca na poważnie. Czasami jednak chowają tę wiedzę dla siebie i z dobrze udawanym wysiłkiem szukają najbliższej dróżki, gdzie można między płotami skręcić ku Wiśle. A skręcić warto, bo ten odcinek rzeki, choć coraz bardziej zagospodarowywany, nie traci na urokliwości. Nie tylko dla samej Wisły i kilku niezłych, grillowych knajp – choć to właśnie jedno z takich miejsc okazało się dać płotu inne znaczenie. Małe i duże wystawy plenerowe cieszą się popularnością i nic dziwnego – to jedna z najprostszych form dotarcia do lokalnych odbiorców. Wybranie płotu na miejsce wystawy również nie jest niczym nowym i na szczęście staje się coraz popularniejsze. Jakiś czas temu, na płoty nieopodal Białołęckiego Ośrodka Kultury, zawitała wystawa zdjęć o Tarchominie lat osiemdziesiątych. Tym razem zaś galerię ze swojego ogrodzenia postanowił uczynić Szuwarek, jedna z popularnych tu knajp na świeżym powietrzu. Jeśli chodzi o tematykę i autorkę tej niewielkiej wystawy – lepiej trafić nie można było. Kilka średnioformatowych fotografii to impresje tarchomińskie, związane z Wisłą i zagajnikami na jej brzegu. No, powiedzmy, że określenie “tarchomińskie” rozciągam niemal jak deweloperzy, którzy niebawem zaczną widzieć granice tej części Warszawy gdzieś w okolicach Pułtuska. Fotograficzne spacery docierają tu aż do Żerania, gdzie ostatnio oddano do użytku pieszo-rowerową kładkę, jedno z must see weekendowych eskapad. Proste, nieoblepione efektami zdjęcia nie są wielką opowieścią o miejscach, ale raczej zaproszeniem do ich odszukania i odwiedzenia. Pokazują okolice tutejszej Wisły takimi, jakimi są na co dzień, z bogactwem zmian aury i pór roku. A z innej strony kuszą, by odwiedzić większą wystawę tych prac, bo aż się prosi, by taka zaistniała. Zdjęcia uwolnione z ram galerii: tych wirtualnych, w smartfonach, ale i tych zamkniętych w jasnych ścianach i nabożnej ciszy. Jest coś naturalnego i zwyczajnego w spotkaniu z fotografią pod tym samym słońcem, które oświetla kadry. Autorką zdjęć jest Dorota Winczewska, która poza prywatną pasją fotografowania jest założycielką i liderką świetnie działającej grupy sąsiedzkiego wsparcia. Być może to po prostu coś, co człowiek obdarzony talentem uwalnia z siebie przy różnych okazjach: zdolność do otwierania innych na krajobrazy, na miejsca i ludzi. A przy tym wszystkim pomaga wyzwolić się z przymusu zegarka, który ciągle gdzieś popycha – i po prostu przystanąć na te kilka chwil. Ktoś może powiedziałby – niemal po nic. Ja powiem – po prosty, zaciekawiony uśmiech. A wszystko to na zaledwie kilku kadrach zawieszonych na nienachalnie prostym płocie. Jego prototyp wymyślił zapewne jakiś pradawny Pawlak, któremu prehistoryczna kura praszczura Kargula zdziobała trawnik przed jaskinią. Potem z tych płotów rosły mury i twierdze. Te z twardej cegły i te ze słów i myśli. Do dziś zresztą mamy amatorów trwania po jedynie słusznej stronie płota. Ale na szczęście są i tacy, którzy z drewnianych palików i siatki potrafią tworzyć miejsca, w których wszyscy są po tej samej, ładniejszej stronie świata. Dlatego polecam – póki trwa! – spacer nad Wisłą i zatrzymanie się przy przyjaznej, szuwarkowej mikrogalerii. Z nadzieją, że to dopiero zapowiedź kolejnych. ***artykuł ukazał się pierwotnie w serwisie Radia Białołęka

Artykuł Białołęka przy płocie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
No, żyję więc sobie w dzielnicy płotów. Ciągle o nich słychać. Miejscy aktywiści psioczą, że zamknięte osiedla mają płoty bardziej szczelne, niż mur chiński, a z drugiej strony mieszkańcy raczej uszczelniają te płoty, niż je zwijają. No, chyba, że muszą przemaszerować kilometr, żeby skręcić z Odkrytej nad Wisłę. Wtedy klną i oni. Poza dziećmi, które znają kody wszystkich furtek w okolicy i przecinają Tarchomin jak chcą. 
​Dzieci mają swoje powody, by nie brać ogrodzeń do końca na poważnie. Czasami jednak chowają tę wiedzę dla siebie i z dobrze udawanym wysiłkiem szukają najbliższej dróżki, gdzie można między płotami skręcić ku Wiśle. A skręcić warto, bo ten odcinek rzeki, choć coraz bardziej zagospodarowywany, nie traci na urokliwości. Nie tylko dla samej Wisły i kilku niezłych, grillowych knajp – choć to właśnie jedno z takich miejsc okazało się dać płotu inne znaczenie.

Małe i duże wystawy plenerowe cieszą się popularnością i nic dziwnego – to jedna z najprostszych form dotarcia do lokalnych odbiorców. Wybranie płotu na miejsce wystawy również nie jest niczym nowym i na szczęście staje się coraz popularniejsze. Jakiś czas temu, na płoty nieopodal Białołęckiego Ośrodka Kultury, zawitała wystawa zdjęć o Tarchominie lat osiemdziesiątych. Tym razem zaś galerię ze swojego ogrodzenia postanowił uczynić Szuwarek, jedna z popularnych tu knajp na świeżym powietrzu. Jeśli chodzi o tematykę i autorkę tej niewielkiej wystawy – lepiej trafić nie można było.

Kilka średnioformatowych fotografii to impresje tarchomińskie, związane z Wisłą i zagajnikami na jej brzegu. No, powiedzmy, że określenie “tarchomińskie” rozciągam niemal jak deweloperzy, którzy niebawem zaczną widzieć granice tej części Warszawy gdzieś w okolicach Pułtuska. Fotograficzne spacery docierają tu aż do Żerania, gdzie ostatnio oddano do użytku pieszo-rowerową kładkę, jedno z must see weekendowych eskapad. Proste, nieoblepione efektami zdjęcia nie są wielką opowieścią o miejscach, ale raczej zaproszeniem do ich odszukania i odwiedzenia. Pokazują okolice tutejszej Wisły takimi, jakimi są na co dzień, z bogactwem zmian aury i pór roku. A z innej strony kuszą, by odwiedzić większą wystawę tych prac, bo aż się prosi, by taka zaistniała. Zdjęcia uwolnione z ram galerii: tych wirtualnych, w smartfonach, ale i tych zamkniętych w jasnych ścianach i nabożnej ciszy. Jest coś naturalnego i zwyczajnego w spotkaniu z fotografią pod tym samym słońcem, które oświetla kadry.

Autorką zdjęć jest Dorota Winczewska, która poza prywatną pasją fotografowania jest założycielką i liderką świetnie działającej grupy sąsiedzkiego wsparcia. Być może to po prostu coś, co człowiek obdarzony talentem uwalnia z siebie przy różnych okazjach: zdolność do otwierania innych na krajobrazy, na miejsca i ludzi. A przy tym wszystkim pomaga wyzwolić się z przymusu zegarka, który ciągle gdzieś popycha – i po prostu przystanąć na te kilka chwil. Ktoś może powiedziałby – niemal po nic. Ja powiem – po prosty, zaciekawiony uśmiech.

A wszystko to na zaledwie kilku kadrach zawieszonych na nienachalnie prostym płocie. Jego prototyp wymyślił zapewne jakiś pradawny Pawlak, któremu prehistoryczna kura praszczura Kargula zdziobała trawnik przed jaskinią. Potem z tych płotów rosły mury i twierdze. Te z twardej cegły i te ze słów i myśli. Do dziś zresztą mamy amatorów trwania po jedynie słusznej stronie płota. Ale na szczęście są i tacy, którzy z drewnianych palików i siatki potrafią tworzyć miejsca, w których wszyscy są po tej samej, ładniejszej stronie świata. Dlatego polecam – póki trwa! – spacer nad Wisłą i zatrzymanie się przy przyjaznej, szuwarkowej mikrogalerii. Z nadzieją, że to dopiero zapowiedź kolejnych.

***artykuł ukazał się pierwotnie w serwisie Radia Białołęka

Artykuł Białołęka przy płocie pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/bialoleka-przy-plocie/feed/ 0 758
Kto dręczy śląskie koty? http://dawidzmuda.pl/kto-dreczy-slaskie-koty/ http://dawidzmuda.pl/kto-dreczy-slaskie-koty/#respond Mon, 03 Apr 2017 11:57:48 +0000 http://serwer1894345.home.pl/autoinstalator/wordpress2/?p=283 Z okien familoków widać pomalowane czerwoną farbą okna innych familoków, widać kopalniane szyby, czuć unoszący się wszędzie czarny pył, a po zaułkach górniczych osiedli niezdarnie kryje się bieda. Zza drzwi słychać twardą mowę zbyt niemiecką, żeby była polska, zbyt czeską, żeby była niemiecka. Brakuje wśród tego szorstkiego głosu ojców i mężów, którzy zapewne ruszają na stolicę z łańcuchami w rękach. W gmatwaninie tramwajowych aglomeracji, w rozpadlinach szkód górniczych, w całym tym ceglano-szaro-zielonym zgiełku ludzie jeśli żyją – to w tych familokach, kultura, jeśli jest – to filmy Kutza, jeśli muzyka – to blues, jeśli kot – to węgloczarny. Tak, w badaniach i rozmowach, nauczono się widzieć Górny Śląsk. I niby czemu tu się dziwić. Przecież to wszystko jest …tyle, że inaczej. Powszechny w Polsce obraz Górnego Śląska to krajobraz kopalń, kominów i hut, wielkich fabryk, które zdeterminowały wizerunek tego regionu na dziesięciolecia. Infrastruktura, upadająca w hałasie gniewnych demonstracji wygnanych z nierentownych hal ludzi, stała się w latach dziewięćdziesiątych wizytówką regionu. Dla ludzi spoza niego rysował się bardzo jasny obraz miejsc i ludzi zniszczonych, wojujących i przegranych. Obcych i innych, wciąż wysuwających roszczenia i jakby niepojmujących konieczności przemian po ’89 roku. Wizerunek ziemi przegranej i beznadziejnej do dziś karmi część stereotypów pokazujących region w jego ciemnych barwach. Uzależnieni od uproszczeń Stereotypy mają to do siebie, że coraz bardziej odrywają się od faktów i od przestrzeni, której dotyczą. Stereotypy nie lubią czasu i zmiany, a zwłaszcza uważności. Kto woli żyć w świecie podległym własnym wyobrażeniom, najchętniej stosuje się do zasady pars pro toto: widzę umorusanych górników i ich staromodne mieszkania, w komentarzu newsów słyszę o Górnym Śląsku, więc myślę sobie, że tak wygląda ten świat. Stereotyp jednak nie tylko zakłamuje rzeczywistość, lecz od razu szuka dróg między wyobrażeniem a emocjami, budząc te, które łatwo przykleją się do wyimaginowanego obrazu świata. Stąd, z połączenia skojarzeń o brudzie, o ciężkiej pracy nieangażującej jednak intelektu, o jednostajności krajobrazu, wzmocnione medialnymi migawkami z groźnych manifestacji, rodził się współczesny stereotyp Górnego Śląska i jego mieszkańców: miejsca nierozumianego i bez wdzięku. Twarda mowa, twarda praca, twarda czerń. I koty miauczące zapewne po niemiecku. Negatywne stereotypy śląskie z ogromną siłą wybuchały w pierwszych latach powojennych, kiedy w ten szczególny biosystem ludzkich relacji i wartości zaczęli masowo włączać się ludzie spoza, nierzadko przybywający z negatywnym nastawieniem, potęgowanym tu i ówdzie przez przywiązanie autochtonów do niemieckiego ordnungu i kultury innej niż ogólnopolska. Śląsk nie znał dotąd tak ogromnych migracji i ciężko przeżył lata nauki nowego świata. Rozgrywanie stosunków etnicznych w czasach PRL-u, zakłamywanie historii, odcinanie żywych wspomnień z czasów Powstań Śląskich i autonomii międzywojennej, oskarżanie o postawy proniemieckie z czasów wojny, umniejszanie kulturotwórczej roli Ślązaków – wszystko to i więcej musiało doprowadzić do okopywania się Hanysów i sprzyjało postawom obronnym. A te były i są chętnie podchwytywane przez tych, którzy w małych ojczyznach widzą zagrożenie: o, patrzcie jak ci ze Śląska bronią się przed polskością i jak marzą o izolowaniu się. Wejrzyj do zrzadła Oczywiście, stereotypy śląskie nie rodzą się ani z jednego tylko niechętnego komentarza, ani jedynie z przekazów medialnych. Chcąc nie chcąc, przyczyniają się do tego dziś również sami Ślązacy, nie zawsze skutecznie budujący wizję własnej tożsamości, nazbyt często tkwiący we wspomnieniach i poczuciu izolacji. Stąd marnej jakości próby promocji śląskości za pomocą żenujących filmików o Śląsku prezentowanych w internecie, pokazywanie gwary jako czegoś rechotliwego, i sprowadzanie kultury śląskiej do poziomu disco polo z wodzionką w roli głównej. Kilkanaście lat temu można by jeszcze lekceważyć takie działania – teraz to one w dużej mierze współdecydują o wizerunku regionu. Bo to one są ogólnodostępne, łatwe do rozpowszechnianie i wzmacniające nieszczęsne uogólnienia, które skazują Górnoślązaków na wizerunek mało inteligentnych wielbicieli wody z chlebem i czosnkiem. Z politycznych debat do większości ludzi trafiają tylko slogany, świadomość historyczna niemal nie istnieje. Zostają śląskie szlagiery, wszechobecna wodzionka i krupnioki. Dużo można by pisać o źródłach i skutkach tworzonej przez lata siatki negatywnych stereotypów. Ale nie taki dioboł straszny. Z gorszymi problemami niż czarne stereotypy trzeba sobie było na tej ziemi radzić, a jeśli chodzi o gotowość do mocowania się z przeciwnościami losu, Ślązacy mają i spore doświadczenie. I charakter. Jak w tej przyśpiewce:  My som chopcy, co się niy boimyKaj zońdymy, krykom dostanymy. Ta kryka nad Górnym Śląskiem wisi od wieków i choć nadwyrężyła skuteczność w walce o swoje (o śląskiej dupowatości pisał i mówił Kutz) – nie ubiła ani upartości, ani wyobraźni. Bo się niy boimy. Jest na tej ziemi zbyt wiele kolorów i melodii, jest zbyt wiele poczucia humoru i rozsądku, żeby miało się nie udać czegoś pozytywnego z tych pokładów czarnych opinii wyfedrować. Dejcie se pozór na nowe Górny Śląsk dziś odradza się, na przekór pesymistycznym prognozom lat dziewięćdziesiątych, wbrew wróżbom o zaniku kultury regionalnej i wbrew ewidentnej niechęci części środowisk politycznych. Odradza się gospodarczo, zmieniając zupełnie obowiązujący od dziewiętnastego wieku profil zatrudnienia i kierunków rozwoju poszczególnych obszarów przedsiębiorczości. Rośnie znaczenie współpracy międzysektorowej, wzrasta współpraca naukowo-biznesowa. Zmienia się wreszcie krajobraz miast uważanych do niedawna – a w głowach zakażonych stereotypami, do dziś – za gniazda ciężkiego przemysłu i jeszcze cięższego powietrza. Dwadzieścia lat po dominie przewracających się zakładów i powszechnej niechęci do ich brudnych budynków – dziś deweloperzy i organizacje pozarządowe (z zupełnie różnych powodów) starają się zapobiec rujnowaniu architektury poprzemysłowej. To, co jeszcze niedawno postrzegane było jako skaza, dziś staje się modnym sposobem na życie i przywracaną wartością okolic poprzemysłowego Śląska. I to jedno z niewielu miejsc, gdzie historia materialna tak szybko daje się tak szybko i twórczo wykorzystać. Secesja i modernizm próbują odnaleźć swoje miejsce w wielu miastach. Tu tworzą nową przestrzeń z loftami i zielenią, którą ostatnio znów bardziej widać. I tak, jak miasta odnajdują swoją nową tożsamość, na nowo – w ogromnym trudzie i z wieloma niepowodzeniami – definiują jednak ulice i podwórka, tak południe Górnego Śląska, od krainy pszczyńskich żubrów po Szyndzielnię, pagórkowate okolice Rybnika czy Wodzisławia mogą od kilkunastu lat prowadzić własne życie, pozbawione narzucanej im wcześniej roli satelitów miast przemysłowych. Zielony Śląsk, wioski i miasteczka, gdzie gwara i obyczaje miały szansę przetrwać w najmniej skażonej formie, dziś odzyskują świadomość wspólnoty regionalnej. To tam odżywa społeczeństwo niezależne, skupione w organizacjach pozarządowych promujących kulturę lokalną jako żywą i od nowa podejmowaną. Zielone płuca Śląska to dziś nie tylko biologiczne paliwo dla całego regionu, to również ogromny i coraz częściej sprawnie wykorzystywany potencjał edukacyjny, turystyczny i …wizerunkowy. To często z tych terenów wywodzą się inicjatywy promujące gwarę i kulturę, z dala od wielkich instytucji, odczytywana jest na nowo śląska aksjologia: przywiązania do rodziny i sąsiadów, poczucia humoru, swoistej filozofii dobrej roboty. To nie ogólniki – to konkretne projekty, przekazywane współczesnymi środkami i językiem ludzi stąd. Skądkolwiek by do tej krainy przybyli. Sam je placu dlo kożdego Poza tym, a dla wielu środowisk zwłaszcza, nowy obraz Górnego Ślaska to ludzie tworzący kulturę i związani z regionem. Artur Rojek, Hajle Silesia / Pogodno, Mumio, kojarzeni ze Śląskiem aktorzy i aktorki, oczywiście Rawa Blues od lat wydobywana z dusz muzyków wszelkich stron świata przez szyb Ireneusza Dudka. Poza nimi – ogromna ilość niezależnych projektów teatralnych, muzycznych i innych, tworzonych przez artystów na Śląsku lub stąd się wywodzących. Oni wszyscy, związani w różny sposób z Górnym Śląskiem, stają się jego ambasadorkami i konsulami. Czy to wystarczy? Czy przełamywanie stereotypów uda się przez odwołania do związków ze Śląskiem? Nie, to w pewnym sensie może być skuteczne dopiero jako zakończenie podstawowych procesów, zaniedbanych i dziś dopiero raczkujących. Aby promować region, warto mieć ludzi, którzy swoją marką zaświadczają o swojej małej ojczyźnie. Ale trzeba najpierw trzeba odkrywać w sobie realne zakorzenienia. Powiedzieć o Górnym Śląsku, że może stać się ważnym polskim i europejskim regionem, to nie powiedzieć nic. Region ma wartość tylko wtedy, gdy żyje – a nie tylko sięga pamięcią – swoją mową i obyczajem, gdy zmienia się po swojemu, gdy ceni swoją odrębność i oryginalność. Bez tego niczym ciekawym byłaby współczesna Alzacja, Tyrol, Kraj Basków czy Katalonia, bez smaku byłaby Toskania, bez uroku byłyby Kaszuby i bez melodii Kresy. Górny Śląsk, jeśli ma być atrakcyjnym, nowoczesnym regionem – musi być swój. Musi mieć możliwość wychodzenia od siebie do innych, ze swoimi zaletami i wadami. Musi być sobą – a do tego ma i niełatwą historię, i wnuczki powstańców śląskich, i wnuków tych, którzy zjechali tu za pracą. To kraina pograniczy, rzek i ulic, które miały rozdzielać sąsiadów, dzielnic i miasteczek, kraina gdzie dawniej migrowały bardziej linie demarkacyjne niż ludzie. Dziś ludzie migrują jak wszędzie, mają jednak szansę wyruszać stąd w podróże z pełną walizką zapasów własnej kultury. I zapraszać do siebie tych, którzy potrafią te zapasy odkryć i spożytkować. Historie krzyżowania się losów rodzin i języków ustalały rytm relacji na Górnym Śląsku – zwłaszcza w dwudziestym wieku. Najczęściej zostawiały blizny, ale dziś mają szansę stać się źródłem żywego dziedzictwa. Szkat Niełatwe jest to dziedzictwo. To tu stary Pon Bóg i wcale niewiele młodszy Dioboł od zawsze grali w szkata o los ludzi, którzy musieli nauczyć się łapać równowagę stojąc na płotach granicznych. To tu władca, który łapał za bryłę węgla w jedną rękę, w drugiej garści chciał trzymać tego, kto miał ją mu wydobywać. Tu wstrzykiwano jad niezrozumienia i zawiści. To też nie dziwota, że wokół górnośląskiego TU zawsze kręciło się sporo łobuzów, którzy na tym bałaganie chcieli skorzystać. Raz czynem, raz słowem. I nie wiadomo, kto zaczął malować te krzywe obrazki Ślązaków, kto zaczął mieszać i psuć. W każdym razie – jak mówił mądry Karlik Habryka z filmu Kutza – to był jakiś chachor. A chacharów momy dużo. Bez nich świat byłby plaskaty jak przejechany kot. Stereotypy zawsze mówiły więcej o ograniczeniach tych, którzy je nadmuchiwali, niż o tych, których rzekomo miały dotyczyć. I będą zawsze, jak długo będą chachary. Chodzi jednak o to, żeby było ich jak najmniej, co nie tylko zrobi dobrze Górnemu Śląskowi, ale i tutejszym kotom. [wpis jest rozszerzoną wersją artykułu drukowanego w magazynie „Hilda” (1/2014)].

Artykuł Kto dręczy śląskie koty? pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
Z okien familoków widać pomalowane czerwoną farbą okna innych familoków, widać kopalniane szyby, czuć unoszący się wszędzie czarny pył, a po zaułkach górniczych osiedli niezdarnie kryje się bieda. Zza drzwi słychać twardą mowę zbyt niemiecką, żeby była polska, zbyt czeską, żeby była niemiecka. Brakuje wśród tego szorstkiego głosu ojców i mężów, którzy zapewne ruszają na stolicę z łańcuchami w rękach. W gmatwaninie tramwajowych aglomeracji, w rozpadlinach szkód górniczych, w całym tym ceglano-szaro-zielonym zgiełku ludzie jeśli żyją – to w tych familokach, kultura, jeśli jest – to filmy Kutza, jeśli muzyka – to blues, jeśli kot – to węgloczarny. Tak, w badaniach i rozmowach, nauczono się widzieć Górny Śląsk. I niby czemu tu się dziwić. Przecież to wszystko jest …tyle, że inaczej.

Powszechny w Polsce obraz Górnego Śląska to krajobraz kopalń, kominów i hut, wielkich fabryk, które zdeterminowały wizerunek tego regionu na dziesięciolecia. Infrastruktura, upadająca w hałasie gniewnych demonstracji wygnanych z nierentownych hal ludzi, stała się w latach dziewięćdziesiątych wizytówką regionu. Dla ludzi spoza niego rysował się bardzo jasny obraz miejsc i ludzi zniszczonych, wojujących i przegranych. Obcych i innych, wciąż wysuwających roszczenia i jakby niepojmujących konieczności przemian po ’89 roku. Wizerunek ziemi przegranej i beznadziejnej do dziś karmi część stereotypów pokazujących region w jego ciemnych barwach.

Uzależnieni od uproszczeń

Stereotypy mają to do siebie, że coraz bardziej odrywają się od faktów i od przestrzeni, której dotyczą. Stereotypy nie lubią czasu i zmiany, a zwłaszcza uważności. Kto woli żyć w świecie podległym własnym wyobrażeniom, najchętniej stosuje się do zasady pars pro toto: widzę umorusanych górników i ich staromodne mieszkania, w komentarzu newsów słyszę o Górnym Śląsku, więc myślę sobie, że tak wygląda ten świat. Stereotyp jednak nie tylko zakłamuje rzeczywistość, lecz od razu szuka dróg między wyobrażeniem a emocjami, budząc te, które łatwo przykleją się do wyimaginowanego obrazu świata. Stąd, z połączenia skojarzeń o brudzie, o ciężkiej pracy nieangażującej jednak intelektu, o jednostajności krajobrazu, wzmocnione medialnymi migawkami z groźnych manifestacji, rodził się współczesny stereotyp Górnego Śląska i jego mieszkańców: miejsca nierozumianego i bez wdzięku. Twarda mowa, twarda praca, twarda czerń. I koty miauczące zapewne po niemiecku.

Negatywne stereotypy śląskie z ogromną siłą wybuchały w pierwszych latach powojennych, kiedy w ten szczególny biosystem ludzkich relacji i wartości zaczęli masowo włączać się ludzie spoza, nierzadko przybywający z negatywnym nastawieniem, potęgowanym tu i ówdzie przez przywiązanie autochtonów do niemieckiego ordnungu i kultury innej niż ogólnopolska. Śląsk nie znał dotąd tak ogromnych migracji i ciężko przeżył lata nauki nowego świata.

Rozgrywanie stosunków etnicznych w czasach PRL-u, zakłamywanie historii, odcinanie żywych wspomnień z czasów Powstań Śląskich i autonomii międzywojennej, oskarżanie o postawy proniemieckie z czasów wojny, umniejszanie kulturotwórczej roli Ślązaków – wszystko to i więcej musiało doprowadzić do okopywania się Hanysów i sprzyjało postawom obronnym. A te były i są chętnie podchwytywane przez tych, którzy w małych ojczyznach widzą zagrożenie: o, patrzcie jak ci ze Śląska bronią się przed polskością i jak marzą o izolowaniu się.

Wejrzyj do zrzadła

Oczywiście, stereotypy śląskie nie rodzą się ani z jednego tylko niechętnego komentarza, ani jedynie z przekazów medialnych. Chcąc nie chcąc, przyczyniają się do tego dziś również sami Ślązacy, nie zawsze skutecznie budujący wizję własnej tożsamości, nazbyt często tkwiący we wspomnieniach i poczuciu izolacji. Stąd marnej jakości próby promocji śląskości za pomocą żenujących filmików o Śląsku prezentowanych w internecie, pokazywanie gwary jako czegoś rechotliwego, i sprowadzanie kultury śląskiej do poziomu disco polo z wodzionką w roli głównej. Kilkanaście lat temu można by jeszcze lekceważyć takie działania – teraz to one w dużej mierze współdecydują o wizerunku regionu. Bo to one są ogólnodostępne, łatwe do rozpowszechnianie i wzmacniające nieszczęsne uogólnienia, które skazują Górnoślązaków na wizerunek mało inteligentnych wielbicieli wody z chlebem i czosnkiem. Z politycznych debat do większości ludzi trafiają tylko slogany, świadomość historyczna niemal nie istnieje. Zostają śląskie szlagiery, wszechobecna wodzionka i krupnioki.

Dużo można by pisać o źródłach i skutkach tworzonej przez lata siatki negatywnych stereotypów. Ale nie taki dioboł straszny. Z gorszymi problemami niż czarne stereotypy trzeba sobie było na tej ziemi radzić, a jeśli chodzi o gotowość do mocowania się z przeciwnościami losu, Ślązacy mają i spore doświadczenie. I charakter. Jak w tej przyśpiewce: 

My som chopcy, co się niy boimy
Kaj zońdymy, krykom dostanymy.

Ta kryka nad Górnym Śląskiem wisi od wieków i choć nadwyrężyła skuteczność w walce o swoje (o śląskiej dupowatości pisał i mówił Kutz) – nie ubiła ani upartości, ani wyobraźni. Bo się niy boimy. Jest na tej ziemi zbyt wiele kolorów i melodii, jest zbyt wiele poczucia humoru i rozsądku, żeby miało się nie udać czegoś pozytywnego z tych pokładów czarnych opinii wyfedrować.

Dejcie se pozór na nowe

Górny Śląsk, Katowice

Górny Śląsk dziś odradza się, na przekór pesymistycznym prognozom lat dziewięćdziesiątych, wbrew wróżbom o zaniku kultury regionalnej i wbrew ewidentnej niechęci części środowisk politycznych. Odradza się gospodarczo, zmieniając zupełnie obowiązujący od dziewiętnastego wieku profil zatrudnienia i kierunków rozwoju poszczególnych obszarów przedsiębiorczości. Rośnie znaczenie współpracy międzysektorowej, wzrasta współpraca naukowo-biznesowa. Zmienia się wreszcie krajobraz miast uważanych do niedawna – a w głowach zakażonych stereotypami, do dziś – za gniazda ciężkiego przemysłu i jeszcze cięższego powietrza. Dwadzieścia lat po dominie przewracających się zakładów i powszechnej niechęci do ich brudnych budynków – dziś deweloperzy i organizacje pozarządowe (z zupełnie różnych powodów) starają się zapobiec rujnowaniu architektury poprzemysłowej. To, co jeszcze niedawno postrzegane było jako skaza, dziś staje się modnym sposobem na życie i przywracaną wartością okolic poprzemysłowego Śląska. I to jedno z niewielu miejsc, gdzie historia materialna tak szybko daje się tak szybko i twórczo wykorzystać. Secesja i modernizm próbują odnaleźć swoje miejsce w wielu miastach. Tu tworzą nową przestrzeń z loftami i zielenią, którą ostatnio znów bardziej widać.

I tak, jak miasta odnajdują swoją nową tożsamość, na nowo – w ogromnym trudzie i z wieloma niepowodzeniami – definiują jednak ulice i podwórka, tak południe Górnego Śląska, od krainy pszczyńskich żubrów po Szyndzielnię, pagórkowate okolice Rybnika czy Wodzisławia mogą od kilkunastu lat prowadzić własne życie, pozbawione narzucanej im wcześniej roli satelitów miast przemysłowych. Zielony Śląsk, wioski i miasteczka, gdzie gwara i obyczaje miały szansę przetrwać w najmniej skażonej formie, dziś odzyskują świadomość wspólnoty regionalnej. To tam odżywa społeczeństwo niezależne, skupione w organizacjach pozarządowych promujących kulturę lokalną jako żywą i od nowa podejmowaną. Zielone płuca Śląska to dziś nie tylko biologiczne paliwo dla całego regionu, to również ogromny i coraz częściej sprawnie wykorzystywany potencjał edukacyjny, turystyczny i …wizerunkowy. To często z tych terenów wywodzą się inicjatywy promujące gwarę i kulturę, z dala od wielkich instytucji, odczytywana jest na nowo śląska aksjologia: przywiązania do rodziny i sąsiadów, poczucia humoru, swoistej filozofii dobrej roboty. To nie ogólniki – to konkretne projekty, przekazywane współczesnymi środkami i językiem ludzi stąd. Skądkolwiek by do tej krainy przybyli.

Sam je placu dlo kożdego

Poza tym, a dla wielu środowisk zwłaszcza, nowy obraz Górnego Ślaska to ludzie tworzący kulturę i związani z regionem. Artur Rojek, Hajle Silesia / Pogodno, Mumio, kojarzeni ze Śląskiem aktorzy i aktorki, oczywiście Rawa Blues od lat wydobywana z dusz muzyków wszelkich stron świata przez szyb Ireneusza Dudka. Poza nimi – ogromna ilość niezależnych projektów teatralnych, muzycznych i innych, tworzonych przez artystów na Śląsku lub stąd się wywodzących. Oni wszyscy, związani w różny sposób z Górnym Śląskiem, stają się jego ambasadorkami i konsulami. Czy to wystarczy? Czy przełamywanie stereotypów uda się przez odwołania do związków ze Śląskiem? Nie, to w pewnym sensie może być skuteczne dopiero jako zakończenie podstawowych procesów, zaniedbanych i dziś dopiero raczkujących.

Aby promować region, warto mieć ludzi, którzy swoją marką zaświadczają o swojej małej ojczyźnie. Ale trzeba najpierw trzeba odkrywać w sobie realne zakorzenienia. Powiedzieć o Górnym Śląsku, że może stać się ważnym polskim i europejskim regionem, to nie powiedzieć nic. Region ma wartość tylko wtedy, gdy żyje – a nie tylko sięga pamięcią – swoją mową i obyczajem, gdy zmienia się po swojemu, gdy ceni swoją odrębność i oryginalność. Bez tego niczym ciekawym byłaby współczesna Alzacja, Tyrol, Kraj Basków czy Katalonia, bez smaku byłaby Toskania, bez uroku byłyby Kaszuby i bez melodii Kresy. Górny Śląsk, jeśli ma być atrakcyjnym, nowoczesnym regionem – musi być swój. Musi mieć możliwość wychodzenia od siebie do innych, ze swoimi zaletami i wadami. Musi być sobą – a do tego ma i niełatwą historię, i wnuczki powstańców śląskich, i wnuków tych, którzy zjechali tu za pracą. To kraina pograniczy, rzek i ulic, które miały rozdzielać sąsiadów, dzielnic i miasteczek, kraina gdzie dawniej migrowały bardziej linie demarkacyjne niż ludzie. Dziś ludzie migrują jak wszędzie, mają jednak szansę wyruszać stąd w podróże z pełną walizką zapasów własnej kultury. I zapraszać do siebie tych, którzy potrafią te zapasy odkryć i spożytkować.

Historie krzyżowania się losów rodzin i języków ustalały rytm relacji na Górnym Śląsku – zwłaszcza w dwudziestym wieku. Najczęściej zostawiały blizny, ale dziś mają szansę stać się źródłem żywego dziedzictwa.

Szkat

Niełatwe jest to dziedzictwo. To tu stary Pon Bóg i wcale niewiele młodszy Dioboł od zawsze grali w szkata o los ludzi, którzy musieli nauczyć się łapać równowagę stojąc na płotach granicznych. To tu władca, który łapał za bryłę węgla w jedną rękę, w drugiej garści chciał trzymać tego, kto miał ją mu wydobywać. Tu wstrzykiwano jad niezrozumienia i zawiści. To też nie dziwota, że wokół górnośląskiego TU zawsze kręciło się sporo łobuzów, którzy na tym bałaganie chcieli skorzystać. Raz czynem, raz słowem. I nie wiadomo, kto zaczął malować te krzywe obrazki Ślązaków, kto zaczął mieszać i psuć. W każdym razie – jak mówił mądry Karlik Habryka z filmu Kutza – to był jakiś chachor. A chacharów momy dużo. Bez nich świat byłby plaskaty jak przejechany kot.

Stereotypy zawsze mówiły więcej o ograniczeniach tych, którzy je nadmuchiwali, niż o tych, których rzekomo miały dotyczyć. I będą zawsze, jak długo będą chachary. Chodzi jednak o to, żeby było ich jak najmniej, co nie tylko zrobi dobrze Górnemu Śląskowi, ale i tutejszym kotom.

[wpis jest rozszerzoną wersją artykułu drukowanego w magazynie „Hilda” (1/2014)].

Artykuł Kto dręczy śląskie koty? pochodzi z serwisu Dawid Zmuda.

]]>
http://dawidzmuda.pl/kto-dreczy-slaskie-koty/feed/ 0 283