No, żyję więc sobie w dzielnicy płotów. Ciągle o nich słychać. Miejscy aktywiści psioczą, że zamknięte osiedla mają płoty bardziej szczelne, niż mur chiński, a z drugiej strony mieszkańcy raczej uszczelniają te płoty, niż je zwijają. No, chyba, że muszą przemaszerować kilometr, żeby skręcić z Odkrytej nad Wisłę. Wtedy klną i oni. Poza dziećmi, które znają kody wszystkich furtek w okolicy i przecinają Tarchomin jak chcą.
Dzieci mają swoje powody, by nie brać ogrodzeń do końca na poważnie. Czasami jednak chowają tę wiedzę dla siebie i z dobrze udawanym wysiłkiem szukają najbliższej dróżki, gdzie można między płotami skręcić ku Wiśle. A skręcić warto, bo ten odcinek rzeki, choć coraz bardziej zagospodarowywany, nie traci na urokliwości. Nie tylko dla samej Wisły i kilku niezłych, grillowych knajp – choć to właśnie jedno z takich miejsc okazało się dać płotu inne znaczenie.
Małe i duże wystawy plenerowe cieszą się popularnością i nic dziwnego – to jedna z najprostszych form dotarcia do lokalnych odbiorców. Wybranie płotu na miejsce wystawy również nie jest niczym nowym i na szczęście staje się coraz popularniejsze. Jakiś czas temu, na płoty nieopodal Białołęckiego Ośrodka Kultury, zawitała wystawa zdjęć o Tarchominie lat osiemdziesiątych. Tym razem zaś galerię ze swojego ogrodzenia postanowił uczynić Szuwarek, jedna z popularnych tu knajp na świeżym powietrzu. Jeśli chodzi o tematykę i autorkę tej niewielkiej wystawy – lepiej trafić nie można było.
Kilka średnioformatowych fotografii to impresje tarchomińskie, związane z Wisłą i zagajnikami na jej brzegu. No, powiedzmy, że określenie “tarchomińskie” rozciągam niemal jak deweloperzy, którzy niebawem zaczną widzieć granice tej części Warszawy gdzieś w okolicach Pułtuska. Fotograficzne spacery docierają tu aż do Żerania, gdzie ostatnio oddano do użytku pieszo-rowerową kładkę, jedno z must see weekendowych eskapad. Proste, nieoblepione efektami zdjęcia nie są wielką opowieścią o miejscach, ale raczej zaproszeniem do ich odszukania i odwiedzenia. Pokazują okolice tutejszej Wisły takimi, jakimi są na co dzień, z bogactwem zmian aury i pór roku. A z innej strony kuszą, by odwiedzić większą wystawę tych prac, bo aż się prosi, by taka zaistniała. Zdjęcia uwolnione z ram galerii: tych wirtualnych, w smartfonach, ale i tych zamkniętych w jasnych ścianach i nabożnej ciszy. Jest coś naturalnego i zwyczajnego w spotkaniu z fotografią pod tym samym słońcem, które oświetla kadry.
Autorką zdjęć jest Dorota Winczewska, która poza prywatną pasją fotografowania jest założycielką i liderką świetnie działającej grupy sąsiedzkiego wsparcia. Być może to po prostu coś, co człowiek obdarzony talentem uwalnia z siebie przy różnych okazjach: zdolność do otwierania innych na krajobrazy, na miejsca i ludzi. A przy tym wszystkim pomaga wyzwolić się z przymusu zegarka, który ciągle gdzieś popycha – i po prostu przystanąć na te kilka chwil. Ktoś może powiedziałby – niemal po nic. Ja powiem – po prosty, zaciekawiony uśmiech.
A wszystko to na zaledwie kilku kadrach zawieszonych na nienachalnie prostym płocie. Jego prototyp wymyślił zapewne jakiś pradawny Pawlak, któremu prehistoryczna kura praszczura Kargula zdziobała trawnik przed jaskinią. Potem z tych płotów rosły mury i twierdze. Te z twardej cegły i te ze słów i myśli. Do dziś zresztą mamy amatorów trwania po jedynie słusznej stronie płota. Ale na szczęście są i tacy, którzy z drewnianych palików i siatki potrafią tworzyć miejsca, w których wszyscy są po tej samej, ładniejszej stronie świata. Dlatego polecam – póki trwa! – spacer nad Wisłą i zatrzymanie się przy przyjaznej, szuwarkowej mikrogalerii. Z nadzieją, że to dopiero zapowiedź kolejnych.
***artykuł ukazał się pierwotnie w serwisie Radia Białołęka