Przez miasta powinno się przejeżdżać powoli. Tymczasem nawet tam, gdzie chciałoby się pozaglądać w różne zakamarki, wpada się czasami na moment, jak pociąg ekspresowy, który ma tylko kilka chwil na złapanie oddechu na stacji. O tym mieście powstały i wiersze i obrazy, a Jaromír Nohavica siedzi gdzieś na peronie i śpiewa “Těšínską”, o dziwnym stuleciu. Bo i samo miejsce nie jest niedziwne.
To właściwie nie było odległe miasto. Ostatecznie, co to było, te siedem minut na peron i jakaś godzina niebiesko-żółtą gąsienicą, prosto na peron nad małą Bobrówką. Tyle, że właściwie nie za bardzo się tam jeździło, bo ileż można było oglądać okolicę z wielkiej wieży? Czechy zaś były za granicą, a na dodatek były jeszcze pożenione ze Słowacją. Przejścia do Krainy Škody strzegła nie tylko rzeka, ale i wojaki, których mundury znałem na szczęście nie z ‘68 – bo mnie wtedy nie było nawet w planach – ale z różnych seriali, gdzie od czasu do czasu musieli się widać pojawiać. Nie wiem, może armia czechosłowacka dorabiała na honorariach za występy w telewizji. Tak więc do – niech mi czeskie siostry i bracia wybaczą – Pepików nie było jak, ani po co jechać. Liczenie z wieży Piastów, ile Škód i Tatr dyszało po tamtej stronie w końcu się nudziło. Przede wszystkim jednak, po naszej stronie nie było jakoś bardzo kolorowo. A do dziecka sama wartość architektury Starówki jakoś nie przemawiała, trzeba było jeszcze czegoś.
Zamiast więc do Cieszyna jeździło się rodzinnie do Pszczyny, która miała swój Zamek i Starówkę, ale nie trzeba było się wspinać i były l o d y, za które nawet najbardziej zaciekły weganin, brahmista i pacyfista był w stanie strzelać do pszczyńskich żubrów w rezerwacie, jeśliby ktoś takiej ceny za nie zażądał. Zwłaszcza, że z niezrozumiałych powodów lody te nie cieszyły się wysokim stężeniem salmonelli na jednego liza. Może im salmonelli nie dowieźli, może była tam na kartki. Wszędzie była – u nich nie. A może jakiś sanepidowy eksperyment wprowadzili nasi ówcześnie generałowie – i tak zostało do dziś. Ale o Pszczynie kiedy indziej. Wracamy do Cieszyna.
Tym razem już nie pociągiem, który zresztą już chyba nie kursuje z mojego rodzinnego peronu, ale – odpukać – niezawodną zieloną strzałą. Jak na sweet little sixsteen jest może nieco rdzawa, ale ostatecznie niejedna szesnastka po solariach wychodzi z równie rdzawym odcieniem na twarzy, więc nie ma co narzekać. W drodze z Warszawy do komunizującego się właśnie w ten weekend mojego siostrzeńca, japońska kuzynka Škody postanowiła się tak rozpędzić, że minęła moje rodzinne miasta i zatrzymała się dopiero tuż u bram cieszyńskiego Rynku. na nic prośby i błagania, że nie ma czasu, że tam już komuniści ruszają w procesji do kościelnych naw. Zielona szesnastka wypuściła z siebie odpoczynkowy dymek, rzuciła:
– “Godzina. No, z kawałkiem. Potem w drogę” – i przeszła w stan parkingowej drzemki.
I oto (tak przecież zaczynają się zdania o odkrywaniu w każdym podręczniku “jak zostać pisarzem”) – stanąłem na ziemi cieszyńskiej pierwszy raz po chyba dwudziestu latach.
Ježíšmarjá!, jak mawiał dobry wojak Szwejk. Zostaw miasto na te ledwie-przeszło ćwierć wieku, a zrobią z niego mały cud. Te sakralne skojarzenia nie są bez powodu. Na Rynek prowadził śpiew. Mnie, człowieka pechowego, wołał ze sceny w to pochmurne popołudnie jakiś kościelny, jakby nic ciekawszego nie było. Na przykład braku chóru. Ale to był jedyna złośliwość cieszyńskiego nieba, które jednak postanowiło wstrzymać na chwilę mżawkę i od czasu do czasu pozwalało przez wełniane chmury przebijać się promieniom słońca, jak reflektorom w teatrze. Co tu wiele mówić. Rynek mnie objął, jak dobry znajomy po wielu latach. Kiedyś szary jak inni znajomi, zalewał tym obojętnym kolorem kamienice, ludzi i podcienie, pod którymi chowali się przed słońcem i deszczem. Teraz to, co zostało mi w pamięci, czy te zacienione przyziemia kamienic wołały i szeptały, jakby chciały wciągnąć w swoje historie i oddać na własność swój punkt patrzenia na Rynek. Kamienice i kamieniczki, gadające a to ze sobą, a to ze św. Florianem, tutejszym dawnym nosiwodą. Bo kto, jak nie patron strażaków znał się na tym, jak na tę górę wodę wciągnąć?
A potem uliczkami zupełnie bez planu – w dół, w górę, na ukos. Takie uliczki mają to do siebie, że na ich końcu zawsze kusi albo jakaś pieczęć krajobrazu, albo kolejny zakręt. Nie wiem, może powinien powstać osobny gatunek w przyrodzie: stradis pulchris (ulicznia pięknista). Cieszyn miałby kilka podgatunków i to na różnych wysokościach nad poziomem Olzy, a wszystkie powinny być pod czynną ochroną. Niby nic wielkiego, ot – taki Stary Targ. Trochę szersza ulica, na której pewnie kiedyś było można spotkać bogatszych i biednych kramarzy i ich fury (teraz ostały się tylko fury, tyle że jakby mniej malownicze). Ale kiedy spaceruje się tam w stronę Domu Niemieckiego przy Głębokiej, trzeba oderwać od niego wzrok, by zerknąć, czym kusi wąziutka ulica Fredry. I tak zawsze: albo boczne przejścia, uliczki czy szyldy łamią ludziom charaktery, bo zamiast dotrzeć do końca tej drogi – spływamy inną. Ledwo się oko zwiąże z fasadą teatru, już niesie gdzieś dalej. Na Menniczej niemal człowiek wzbogaciłby się o kolejne skrzyżowanie, ale coś go strąca w Stromą, diabelsko niewinnie zaczepiając otwartą bramą. W końcu – już niemal w panice, bo ile można dawać się podrywać ulicom i drukarzom, którzy postanowili sobie tu otworzyć swoje muzeum – wpada człek z połamanym kręgosłupem planowania na stopy zamkowego wzgórza.
I nic nie poradzę. Może to przez oglądanie Cieszyna z perspektywy pieszego ekspresu, może z jakiegoś nastawienia – ale widziałem miasto uśmiechniętej kultury. Znam ludzi, którzy studiowali tu kierunki artystyczne, a teraz po weekendowych uliczkach przemykali pewnie młodsi znajomi tamtych znajomych: z tubami i trochę inaczej ubranych, chodzących swoimi szlakami, jakby domalowywali swoje kreski na tych kolorowych obrazach, które miały mi potem zostać w głowie.
Na zamku wystawy, między innymi ta o śląskim designie, którego jestem fanem, wokół zamku park, fantastyczna, kamienna rotunda św. Mikołaja i Wieża Piastowska. Na tę nie wchodziłem, bo gdzie tam będę się wspinał z moim lękiem wysokości. Zresztą, można podejść parę kroków, by z murów oglądać panoramę wzgórz, między którymi schował się Český Těšín. Jak zmęczona kula armatnia toczyłem się potem z zamku w dół, aż do byłej strażnicy, w której swoją świetlicę “Na Granicy” tworzy “Krytyka Polityczna”. Granica przyciąga od zawsze chyba tych, którzy działają granicom wbrew (a nawet w obie brwi! – jak pisał Tuwim). Nieopodal przecież swoje ekrany rozpościera festiwal “Kino Na Granicy”, a sceny rozstawia Międzynarodowy Festiwal Teatralny “Bez Granic”.
Kiedyś za mostem na Olzie rozpoczynały się Czechy – teraz Azja Town. Cała ulica, niemal do dworca, zapełniona dalekowschodnimi sklepami, tyle, że asortyment w charakterze zachodni. Pewnie jakby nieco tańszy. I tu właściwie trzeba się przyznać do zdrady: Czeski Cieszyn, który ma swoje urokliwe i ciekawe miejsca, zdradziłem, sprzedałem bezczelnie za kilka studenckich czekolad, lentilky i kofolę. Tak, zasługuję na baty za sprowadzenie niższej siostry Cieszyna do składu z łakociami. Nawet nie tłumaczę się brakiem czasu. Ale powiem, że kto nie chodził na spacery bulwarami nad Olzą, pod czeskimi drzewami – żywot prowadzi nudny i podły. Wiem to po sobie i wiem, że pojadę tam kiedyś tylko po to, by przeleniuchować po pół dnia na obu brzegach rzeki tak płytkiej, jak sens granic między ludźmi.
A że Cieszyn nie jest miastem niedziwnym, w drodze powrotnej, w połowie miejskiej góry, człowiek natyka się na rzekę. No, trochę déjà vu, bo przecie rzekę zostawiłem na dole. Ale nie, to właściwie nie rzeka i zdecydowanie wcześniej tego nie widziałem. Wenecja – mówią. No, Wenecyjka, a być może bardziej Amsterdam. Pod kamieniczkami, jak chodnik dla wodników, płynie sobie woda. Suchą nogą z ulicy ludzie przechodzą mostkami pod same drzwi, a niektóre z nich zapraszają kawą i piwem. Jedno z najbardziej pięknie zwyczajnych miejsc, jakie widziałem. Włoskiej Wenecji nie da się oswoić, a jeśli się da, to trwa to tyle, że zaraz potem człek umiera ze starości – tu zaś przechodzisz z ulicą i wodą “na ty” po powitaniu. A że do znajomych się powraca – ta zacieszona, swojska Wenecja może się mnie spodziewać. Nawet, jeśli do pobliskiej Studni Trzech Braci niczego nie wrzuciłem (zresztą, gdybym nie musiał prowadzić zielonej strzały, prędzej zanurkowałbym tam po parę groszy na piwo. Gdyż jestem drab).
I kiedy już niemal na odległość odpalałem silnik, kolejny diabeł podkusił mnie zerknąć na kolejną witrynę. “Antykwariat”, napisały te czorty beztrosko. Jako człek wybitnie naiwny – wlazłem, bo co mi cieszyński antykwariacik, kiedy bywam w warszawskich, krakowskich, ba – nawet tych dwudziestopierwszowiecznych z internetu. Zapewniam, że Twardowski miał lżej, kiedy usłyszał “ta karczma Rzym się nazywa”, niż ja, kiedy zdałem sobie sprawę, w co popadłem. Piekło nie jest wielkie, ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych i antresolę dla dusz kuszonych bardziej. Ściany ma obłożone książkami, co gorsza prawdziwymi, a co jeszcze gorsza – nie najgorszymi. Miałem minutę, na słaniających się nogach poczułem zapach kawy, do uszu docierały urywki rozmów dusz przy stolikach skrytych za półkami. Kluczyki do samochodu paliły w kieszeni, a przed moimi oczami majaczyli Miłosz, Szymborska, jacyś piszący Francuzi i inne literackie ośmiornice, których macki spadały z kojejnych półek. I wtedy piekło postanowiło mnie dobić: tu i tam, bez pastosu i wrzasku stały sobie, wisiały i leżały rzeczy, kawałki spraw i myśli Kornela Filipowicza. Kawa przy kornelowej maszynie do pisania? Dlaczego nie. Popołudnie pod zdjęciami i papierami? Proszę bardzo. To już było za dużo. Resztkami woli dowlokłem się do baru i zacząłem błagać o litość. Przecie nie mogłem się rozsiąść! Niech wypuszczą z zawiązanymi oczami, żebym już nic więcej nie widział, nie czuł, nie czytał! Ale że to miejsce widać litości nie zna, zaczęli ze mną, przybłędą warszawskim, jeszcze rozmawiać. W końcu wypadłem na chodnik. I teraz mogę już grzeszyć, rabować i łajdaczyć – swoje piekło przeżyłem: wyszedłem w swojej głupocie bez kawy i książki od “Kornela i Przyjaciół”. Ale wiem, że nastanie dzień, kiedy stanę tam w drzwiach, zdejmę zegarek i odegram się kawą, trunkiem i książką.
Tymczasem przebiegłem pod farą i boczkiem, z miną turysty marnotrawnego, wyjechałem spóźniony na północ, gdzie język twardszy, a rzeki płyną dołem, przez kopalnie.
Teraz, kiedy siedzę w Warszawie, skąd tak samo daleko i blisko do każdego miejsca w Polsce, myślę sobie, że może przesadziłem z tą szarością na początku tekstu. Może to nie miasto było kiedyś szare, tylko pamięć mojej wyobraźni. A może Cieszyn, tak po prostu, tak potrafi cieszyć barwami, kształtami i domysłami opowieści. A te siedzą w bramach i wypatrują z okien przy stromych uliczkach. I nawet, jeśli jest się w tym miejscu tylko chwilę, a brak gorącej kawy kornelowej parzy do teraz, to wystarczy chcieć zauważyć kilka drobiazgów, żeby zarazić się miastem i chcieć móc o nim opowiedzieć więcej.
O wiele więcej!