Proza

Dwie strony witraża

Jędrek się urodził, Baca chodził po świecie. Takie mu przezwisko dali, choć ani owiec już w rodzinie nie mieli, ani tym bardziej majątku wielkiego. Od dziecka jednak miał poważanie u ludzi. Bacował w niewielkiej szkole, bacował na podwórkach. A kiedy podrósł, na tańcach nikt inny do co ładniejszych turystek nie śmiał pierwszy podchodzić. W końcu i w rodzinie, kiedy ojca zabrakło, musiał przejąć to i owo, tu i tam powiedzieć to tak, to nie, to wstrzymać siostrę, to ruszyć brata. A że okolica słynęła z ciesiołki, to i on się na majstra postanowił wyuczyć, by fach mieć w sprawnych dłoniach pewny. Co jednak zrobić, kiedy za co się nie zabrał – krzyże stawiał. A to pod dach belki krzyżował, a to na krzyż kładł deski pod dno łódek.

W końcu krzyżem się położył i mocne, wyrzeźbione uczciwą robotą ciało okrył gładką sutanną.  Za mundurem panny sznurem, a Baca ciągnął za sobą panien jak sztab generalny na pierwszą wiosnę po wygranej wojnie. Żadnej z nich posługi duchowej nie odmówił, ale też żadnej nawet myślą nie tknął. Na noc zaciągał zasłony w samotnym pokoju i to tylko między nim a Duchem Świętym sprawa, na czym składał ręce przed pacierzem. Brewiarz odmawiał sumiennie, choć chętniej na łące, skąd mógł wędrować do nieba po wschodniej ścianie odległych Tatr. Mszę znał na pamięć, za to kazania za każdym razem uczył się na nowo. A uczniem był pilnym.

Po nauki chodził na chłopskie podwórka i do poczekalni niezdrowej przychodni. Robił notatki w konfesjonale i wdychał opary opowieści na chrzcinach i pogrzebach. Wędrował daleko, do Cyganów pod las, gdzie w rzece ktoś po wojnie porzucił w pośpiechu macewy i po nich suchą nogą wracał do wsi. Język wychowywał jak krnąbrnego dzieciaka, gesty mocnej wciąż dłoni podpatrywał u matek karmiących. Tak w kuchniach parafian wyuczył dłonie, że przy podniesieniu zdawało się, jakby wyrabiał ten wspólny chleb, a nie tylko podnosił leciutki opłatek. Do kieliszka nie zaglądał, kielicha nikomu nie odmawiał.

Upodobał go sobie biskup. Sam nieuczony bardzo, ale że pod piuską nie widać, czy co w głowie, dał dekret i bilet. Baca z wysokich hal trafił na wysokie aule. Jak dawniej, nauki brał gdzie mógł. A że tu mógł tylko po katedrach i bibliotekach, to i towarzystwo zmienić musiał. Śniadania z Erazmem czy Orygenesem jadł, choć obaj ci akurat jedli dość tłusto od rana. Kuzańczyk zabierał go do mensy na lancz i kawę. Lubił go, bo opowiadał o świecie, polityce, ekonomii nawet i wojnie, ale zwięźle i syto. Obiady wspólne z innymi alumnami, z tymi wszystkimi arystotelikami i platonikami, nominalistami i idealistami, którzy siadali jakby kluby sportowe przy osobnych stołach. Starą modą i tu jedzono w ciszy, ale przy lekturze.

Kiedy czytali trydeńczycy, jeść się odechciewało, bo samo czytanie już było tak bogate i ciężkie, że refektarz tył na potęgę. Kiedy czytali charyzmatycy było pewne, że wszyscy głodni wyjdą, bo lektorzy wpadali w ekstazy i zrzucali ze stołów co mogli, w świętych pląsach i uniesieniach kończyn. Po kolacji, na którą tu mówili „wieczerza”, choćby dawali tylko skumbrie w oleju, ogłaszano silentium sacrum. Ciszę lubił tam, u siebie – tu mniej. Dostojne mury nie szumiały na wietrze, kamienne posadzki nie szemrały, a blaszane rzygacze pod dachami nie śpiewały jak ptaki nad zbożem.

Kiedyś zaszedł do katedry, która nie tyle wkorzeniała się w ziemię, co w pamięć o grobach tych pobożnych mężów, którzy tu mieczem i piórem zasłużyli sobie wieczny spokój. Chciał czy nie chciał, przesiąkał dymem kadzidła i drogich świec, lekturami i równym śpiewem chórów. Stanął na skrzyżowaniu naw, kiedy słońce zalało mury najjaśniejszym światłem. Tu jednak wpadało tylko tyle, ile pozwolili święci na witrażach. Tysiące szybek, jak biblioteka barw, przesiewały łaski i prawdę. Poczuł, jak porywają go wieki tradycji, jak wiruje w sporach teologów i filozofów. Kiedy w uniesieniu patrzył przez witraże, wierzył w błyszczące kolorami niebo tak bogate, że nie sposób było mu się oprzeć ani przeciwstawić. On sam jeden, w czarnej sutannie przed wszystkimi barwami światła wiekuistego. Sam jeden wobec nieskończoności odcieni stworzenia. Niebo, które widział, onieśmielało i odbierało mowę. Mówiło: patrz wciąż na mnie, patrz przez witraże świętych, to przez nich rozświecam się złotem i czerwienią, fioletem i bielą.

Tymczasem z łąki pod lasem, gdzie siadał z brewiarzem,  niebo trwało błękitne i spływało łaskami za góry. Na jego czystym tle zjawiał się co dzień  ludzki świat, który czasami Bóg nawiedzał ogniem pioruna.

Podaj dalej