Moja pierwsza wychowawczyni, Jolanta Myszor, ale dla nas albo “pani” („…bo będziesz u pani!”), albo po prostu “Myszorka”. Starotyszanka, co zawsze we mnie wzbudzało jakieś naturalne poczucie swojskości. Niewiele wspomnień pozostało mi z tych pierwszych trzech lat nauki w szkole podstawowej, ale pamiętam jej uśmiech …i zapach perfum na lekko pierzastym swetrze koloru dojrzewających węgierek. Pewnie powinienem pamiętać naukę czytania albo liczenia, ale to już chyba umiałem w przedszkolu. Pani Myszor była chyba bardziej opiekunką niż nauczycielką – nie pamiętam na przykład, żeby stawiała stopnie, a z pewnością je przecież stawiała. Pod tym względem uzupełniała się ze swoją – jak sadziliśmy – najlepszą przyjaciółką, Popielową. Popielowa bywała bardziej nauczycielką – ale jaką!
Była dwa razy większa od Myszorki, a głos miała donośniejszy do sześcianu. Była wychowawczynią równoległej klasy, ale i w późniejszych klasach miewała z nami zastępstwa – jak wtedy to jedno, z plastyki. Coś tam mieliśmy malować i rzeczywiście paćkaliśmy po kartkach plakatówkami czy innymi akwarelami. Dyżurny przyniósł z łazienki miskę z czystą wodą, którą postawił pod tablicą obok drugiej, pustej, do której zlewaliśmy brudną po maczaniu pędzli. Nie wiem, czego nie umiałem malować, ale mimo to malowałem – i w końcu poszedłem wymienić pełny kubek brudnej wody na czystą. Niestety, kiedy byłem już tuż tuż, dwa kroki od tablicy, Popielowa najwyraźniej postanowiła wprowadzić w otaczającą nas dziecięco-artystyczną rzeczywistość nieco pedagogicznego porządku. Ciche skupienie klasy IV b znienacka rozsadziła eksplozja karzącego głosu Popielowej, która dostrzegła jednego z moich koleżków, próbującego dźgać pędzlem sąsiada. Popielowa potrafiła nie tyle wywołać nazwisko ucznia, co raczej wysadzić je w powietrze, jakby każda sylaba naładowana była trotylem. Niestety, to pirotechniczne napomnienie jedynie odbiło się od bandyty z pędzlem w ostatniej ławce, a najbardziej trafiło mnie, dreptającego pod tablicą tuż obok epicentrum słusznego, pedagogicznego gniewu. Kubek z brudną wodą wystrzelił mi z dłoni, rozbryzgał burą ciecz na suficie i spadł na podłogę, gdzie czekałem już ja – padnięty z wystraszenia. I wtedy zza biurka huknęła kolejna eksplozja – tym razem śmiechu. Było po lekcji, bo Popielową tak rozbawił efekt jej wybuchu, że zaprowadziła powszechną amnestię i chichotała aż do przerwy.
Opowiadam tę anegdotę, bo odtąd jakoś instynktownie szukałem w nauczycielach i innych przełożonych tego pęknięcia w roli, przez które było widać prywatnego człowieka. Tam, gdzie je dostrzegałem – udawało mi się nawiązywać kontakt trwalszy niż oficjalne sytuacje, w jakie byliśmy wrzuceni. Spotykałem także nauczycieli z lubością oblepiających się swoją rolą. Przeważnie byli nudni jak flaki z olejem i przeróżne braki zalepiali belferstwem. Na szczęście jednak spotykałem też tych, dzięki którym uczyłem się czegoś więcej niż czytanie, pisanie i wymiana wody po plakatówkach. Czegoś więcej niż to, za co im niezmiennie za mało płacą.
Jako dziecko widziałem więcej tajemniczości w świecie i szczerze mówiąc – całkiem to lubiłem. I właśnie te dwie nauczycielki – jedna z sali 17, druga z 20 – pozostały mi w głowie jako obraz czegoś, co łamało rutynę szkolnych dzwonków. Czasami widzieliśmy przez uchylone drzwi, jak już po dzwonku na pustym korytarzu jeszcze o czymś sobie opowiadały półgłosem, trzymając w dłoniach szklanki z kawą czy herbatą. Jedna niewielka i cichsza, druga duża i głośniejsza. Dziś myślę, że lubiłem je obserwować, jak aktorów przed wejściem na scenę, kiedy stały tuż za progiem klasy, na pół minuty przed wejściem w rolę. Myszorka była zresztą w swojej roli dość łagodna, choć na jej biurku leżał stary jak świat bambusowy kijaszek, którego użyła raz – na dłoni jednego z nas. Nie pamiętam, co takiego się wydarzyło, ale z próby starodawnego dyscyplinowania uczniów metodą trzcinki na dłoń nic nie wyszło, bo bambusowa trzcinka po pierwszej próbie zamieniła się w coś przypominającego pędzel. Tyle wyszło z najgroźniejszej sceny wychowawczej w sali numer 17. A w nas ten obrazek pozostawił poczucie rozbawionego zażenowania próbami wychowywania trzcinką. Może dlatego trudniej mi w ogóle przyjmować, że można w ogóle wpływać na innych trzcinką, pałą czy armatą.
Niedługo po wypuszczeniu nas do czwartej klasy przeszła na emeryturę. Spotkałem ją dużo później, już jako student, gdzieś na Starych Tychach. Staliśmy ucieszeni przypadkowym spotkaniem. Przypomniałem jej wtedy, że to dzięki niej nabawiłem się alergii na głupie kłamstwa. To było w trzeciej klasie i usłyszałem od niej coś, uderzyło mnie jak pieron z jasnego nieba: “Do szkoły ma przyjść któreś z rodziców”. Było mi tak wstyd i tak bardzo nie wiedziałem, czym sobie zasłużyłem na to pohańbienie, że przez trzy tygodnie w domu nie pisnąłem o tym wezwaniu słowa. A coraz bardziej zadziwionej wychowawczyni zmyślałem coraz mniej wiarygodne usprawiedliwienia niepojawiania się u niej moich rodzicieli. W końcu jednak poddałem się i powiedziałem ojcu, że ma przyjść do szkoły. Wieść ta zaskoczyła go nie tylko dlatego, że synalek do tej pory był raczej grzeczny wręcz do znudzenia, ale może zwłaszcza po temu, że przekazałem mu to “zaproszenie” za pięć ósma rano, kiedy starym maluchem podwiózł nas z siostrą do szkoły. Miał do pracy na popołudnie, więc rano trochę leniuchował i bywało, że jeśli nas zawoził, to robił to w piżamie i szlafroku. Ponieważ postanowiłem już zrezygnować z krętactw i tego rana na zniecierpliwione pytanie Myszorki „Kiedy przyjdą rodzice?”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że owszem, ojciec był pod szkołą, ale w szlafroku i piżamie. I że wróci, jak się przebierze. Nie wiem dlaczego, ale wersja szlafrokowa nie zmieściła się w wyobraźni mojej ukochanej wychowawczyni, która zapowiedziała mi straszne rzeczy za opowiadanie bzdur. Tymczasem ojciec faktycznie wrócił mniej więcej przebrany i ku zdumieniu Myszorki potwierdził moją wersję wydarzeń porannych. Niestety dla mnie, dalsza ich rozmowa była już tylko odsłanianiem kolejnych kłamstewek, jakimi chciałem się wywinąć od wizyty rodziców w szkole. Okazało się, że nie zrobiłem nic złego, po prostu prosiła kolejnych rodziców na rozmowy. Nigdy w życiu nie czułem się takim durniem, jak w tamto przedpołudnie. A to, że również nigdy w późniejszym życiu – to już zasługa Myszorki, która po wszystkim wzięła mnie na bok i patrząc mi w oczy, zapytała z jakimś współczuciem: “I na co to było?”. Pewnie przeczuwała, że czeka mnie w domu przeprawa z wściekniętym rodzicielem. Najbardziej jednak pamiętam to, że tym jednym pytaniem zamknęła całą niemiłą sytuację i wróciliśmy do normalności, a mnie zostawiła z tym, żebym poradził sobie z własnym poczuciem winy i głupoty. Tyle, że nie zostawiła mnie samemu sobie – a to spora różnica. Nie skazała mnie, jak to czasami się dzieje, na odwrócone niechętnie oczy. Nadal tak samo była.
Kiedy jej o tym wszystkim opowiadałem uśmiechała się, jakby pamiętała tamtą sytuację i przypominała inne. Pomyślałem, że to miłe zostać w pamięci człowieka, przez którego klasę przewinęły się wcześniej przynajmniej dwa pokolenia uczniów. Staliśmy jak starzy znajomi, bez cienia niezręczności po latach bez kontaktu. Niedługo po tym spotkaniu wróciłem do siebie, do Krakowa, a stamtąd na jeziora. Któregoś dnia na łódkę dołączył znajomy ze Śląska i przywiózł do poczytania trochę gazet. W jednej z nich zobaczyłem czarną ramkę z jej nazwiskiem. Kiedy nazajutrz trzymałem liny żagla, myślałem o tym, ile szczęścia miałem, że zdążyłem ją znów spotkać, zanim wokół jej imienia zamknęła się czarna linia klepsydry.
Dziś myślę, że dobry wychowawca nie trzyma za nas wszystkich lin, nie głaszcze za pakowanie się na mielizny, ale też nie zostawia nas samym sobie na pokładzie, na który ledwo co weszliśmy. I choć to może brzmi cukierkowo, wciąż czasami czuję gdzieś niedaleko wzrok Myszorki, która wolałaby, żebym i dziś nie oszukiwał wiatru, który próbuję łapać w żagle.