Był jakiś listopad. Chyba. Nie było nikogo w niebieskim prochowcu, zresztą nie wiem, może stanął na chwilę pod oknami małej galerii Miriam. E., niewiele starsza, ale już wtedy mądra bibliotekarka, zupełnie prywatnie zabrała mnie na wieczór z Cohenem, granym przez paru lokalnych bardzo bardów. Miałem czternaście lat, lekki trądzik i jeszcze nie wiedziałem, co robić z ciałem, które interesowało się dziewczętami na szkolnych dyskotekach wcześniej niż rozum. Być może tamten wieczór był moim prawdziwym bierzmowaniem do życia. Było kiczowato, mdło od świec i wzdychania studentek polonistyki, tanich perfum, swędziało od niedostrojonych gitar. Pięknie było.
Potem były płyty winylowe i CD, było granie na ogniskach Cohena w tłumaczeniach Zembatego, był lekki szpan na śpiewanie po angielsku, nad ranem, nad kaszubskimi jeziorami z przepalonymi gardłami i nieprzepalonymi słuchaczkami. A potem było w końcu słuchanie, o czym właściwie się śpiewało.
Zapominało się i wracało. Kiedy było beztrosko – z głośników zeskakiwała “Tonight will be fine”, kiedy było źle – wracał “Famous Blue Raincoat”. Z czasem, po kolejnych radosnych ucztach miłosnych i rozstrzaskiwanych złudzeniach, słowa piosenek stawały się jak stary koc, który rozumie. Kiedy było miłośnie, grzał obietnicami i baśniami. Kiedy zostawało się z zimnymi stopami, zasłaniał przed własnymi gorzkimi słowami. Pozwalał słuchać jakby się mówiło. Jak na mszy, czasami żałobnej, czasami chwalebnej.
Bóg, którego nie ma, daje zazwyczaj złych kapłanów. Czasami jednak, dla zabawy może, zsyła takich, których słowa niemal na pewno nie oszukują. Nie obiecują, nie błogosławią, nie dają nadziei. Bo prawdziwi kapłani nie uleczą złamanych dusz. Oni podrzucają proste słowa, które odsłaniają do końca pragnienia, obnażają uczucia, spalają kadzidła w tęsknotach i krzyżują na skrzyżowanych belkach zazdrości i bezsilności. By pozwolić poczuć do końca.
A kapłani, zwłaszcza ci właśnie, co chodzą po brzegach prawdy i złudzeń, miewają swoje trzódki. Ten akapit dopisuję trzy lata później tylko po to, żeby dorzucić ten chór, bo piękny ukłon złożył uśmiechom i łzom:
Kapłani złamanych dusz nigdy nie mówią, że się nie boją, czasami drżą w nocy, gdy gorące listy na stoliku odsłaniają pusty fotel. Dlatego wznoszą bezbożne wersy modlitw o taniec do końca miłości, o wspomnienia, o mały dom na pustyni, by o czwartej nad ranem uratować się od beznadziei. A w końcu zanurzają się w bezbolesnej ciszy.
Dziś w nocy kapłan z pokolenia królów odłożył kapelusz.
Tak się nie odchodzi, Maleńka… / Twoje listy mówią mi, że ciągle tu jesteś, więc dlaczego tak tu samotnie? Panie Cohen, czy można dobrze odejść i nie zostawić po sobie samotności? ..
Podobno w każdym słowie płonie światło, wszystko jedno, czy będzie święte czy złamane. Panie Cohen, świętymi słowami zajmuje się już zbyt wielu zarozumialców. Pan pozwoli, panie Cohen, że te złamane będą tu jeszcze brzmiały dla tych z przełamanymi duszami. Będą mieli swój prywatny konfesjonał, z którego nie usłyszą może rozgrzeszenia, ale ciepły, niski głos niedbale mądrego człowieka, który nie każe wiedzieć wszystkiego.