#czarnyprotest, niezależnie od tego, jakie realne skutki może przynieść, pokazał po raz kolejny, do jakiej beznadziei doszliśmy nad Wisłą. Kilkadziesiąt milionów osób – ze swoimi historiami, wyborami, przecinającymi się drogami, zaułkami dobra i zła, polami neutralności, przekonaniami, wiarami i niewiarami, nadziejami i żałobami po nich, wiedzą i ignorancją, z kolorami uczuć i tęsknot, instynktów i idei – dały się wepchnąć na warsztat demiurgów absolutnego kontrastu. Ze wszystkich kolorów na tym pięknym (nawet jeśli nierzadko tragicznym) świecie, mają zostać tylko braku barw: czerń i biel. A rozumienie delikatności tematu ciąży i jej konsekwencji jest w środowiskach “prolife” tak samo obecne, jak czułość w obieraniu jajka młotem.
Cała debata, która toczy się w Polsce od ćwierćwiecza, była jednak dotąd jakąś próbą spotkania różnych zdań i przekonań. W miarę oczywiste rozwiązanie konfliktu sumień wokół aborcji było nazwane “kompromisem”, co dla nikogo nie ma osobistego sensu, opierało się jednak na wielu przesłankach. Można mieć różne zastrzeżenia do wypracowanego wtedy prawa, ale jednego nie można mu odmówić próby pogodzenia przesłanek: etycznych, moralnych, medycznych, prawnych i światopoglądowych.
Teraz dajemy się coraz głębiej wciągać w pseudodebatę, której tezy i granice są ustalane przez środowiska, których już dawno nie interesuje ani to, czym jest społeczny wymiar prawa, ani to, czego prawo ma dotyczyć. Zamiast tego mamy prawo, które ma mieć wymiar tylko i wyłącznie polityczny, czyli związany z władzą rozumianą jako “kto kogo”. A już z pewnością nie dotyczy sprawy, o którą tak rzekomo zawzięcie walczy: życia. Bo mowa tu nie o życiu, ale idei życia, a ta nie ma imienia, płci, wieku ani ciała. Ma za to narzucony światopogląd i tożsamość ograniczoną do niego. I nie ma ciała, tylko szczątki tkanek, których zdjęcia bez żadnego szacunku dla życia, śmierci, żałoby i ludzkich dramatów wyrzucane są dziś przez naszych konserwatystów na płoty, jak reklamy proszków czy kłamstwa wyborcze.
Bezkompromisowym obrońcom nienarodzonych nie chodzi ani o ochronę życia, ani o kobietę, ani o matkę, ani o dziecko, ani o rodzicielstwo. Chodzi jednak o ochronę dla ignorancji społecznej, ochronę dla obskurantyzmu, ochronę dla ideologii, ochronę dla buty i niewrażliwości. Władza w ich wizji nie ma być zarządzaniem wielością, tylko siłą wymuszania jedności. Państwo ma być ochronką dla tych, którym nie mieści się w głowie ani to, że inny niż ich system wartości nadal pozostaje system wartości, ani to, że dramaty i tragedie innych nie są wymierzone przeciwko komukolwiek.
Życie nie jest wartością absolutną, skoro można je oddać za idee, odebrać – nie zawsze słusznie – osądzonym, albo godzić się na konieczność ratowania jednego życia pośród wielu w sytuacjach katastrof. Nawet chrześcijańscy rycerze nie tylko godzili się na własną śmierć, ale i na używanie mizerykordii. Niezależnie jednak od tego, jak kto umieści fakt życia na mapie etycznej, ono zawsze jest czyjeś i od kogoś zależy. Niezależnie od tego, czy pradawcą życia jest energia kosmiczna, Bóg czy kto tam w co wierzyć zechce, sprawcami życia są konkretni ludzie. To kobieta bierze je na swoją kruchą (bo nie do końca od jej woli tu coś zależy) odpowiedzialność. I to ona ma prawo się z tej odpowiedzialności zwolnić, bo nie jest zakładnikiem życia, tylko jego dobrowolną dawczynią.
Ciężko zrozumieć to komuś, kto potrafi odcedzić życie od konkretnej twarzy. Dla części konserwatystów nieznośne jest przypominanie o tym, że za każdym poczętym życiem nie tylko ktoś stoi, ale że od kogoś bardzo realnego to życie zależy. A jeszcze bardziej nieznośna jest świadomość, że część ciąż była, jest i będzie przerywana. I bardziej niż pytanie, czy to dobrze czy źle, warte jest zastanowienie się, co oznacza życie, kiedy połączy się je w relacje i zobaczy wszystkie jego zależności.
Narzucany przez konserwatystów światopogląd ma za nic człowieka, a w szczególny sposób – kobietę. Ponieważ najważniejsza jest idea, nie tylko wszystko, ale i wszyscy są jej podporządkowani. Życie ma być i kropka. Nie ważne jest nic. Ani to, że to rodzice, a zwłaszcza kobieta, mają prawo decydować o tym, czy życie z nich jest chciane; ani to, że właśnie ze względu na wrażliwość i system wartości, można odmówić życia, które przyniesie cierpienie dziecku lub rodzicom; ani to, że kobieta może albo nie czuć się gotowa, albo po prostu nie chcieć brać odpowiedzialności za nowe życie. Tego nie złamały i nie złamią żadne argumentacje, bo to jest, była i będzie wola kobiety.
Jeśli ktoś, choćby i ze szlachetnych pobudek, chce zrobić z kobiety inkubator, jakiś kokon, z którego ma się powić dziecko, które ktoś potem zaadoptuje – ma za nic nie tylko jej wolność wyboru. Zamyka się także oczy na to, że po urodzeniu matka oddająca żywe dziecko przeżyje głębszą traumę, niż zakończenie niechcianej ciąży, która nie uruchamia w sekundę takich samych instynktów, jakie pojawiają się w trakcie chcianej ciąży i po urodzeniu.
Nie jesteśmy – ani kobiety, ani mężczyźni – laboratoriami na użytek tego czy innego światopoglądu czy interesów.
I tu właśnie widać tragiczny absurd: rozmowa o prawie aborcyjnym staje się dla jednych okazją do walki o jednowładzwo prawa i dusz, dla innych koniecznością obrony rozsądnych praw i zwykłej godności ludzi. W tym wypadku w centrum rozmowy powinna stać Polka. Jednak zasłania się ją Polską. A jeśli ktoś Polskę stawia nad Polką, niech się zastanowi, jak ten piękny kraj wyglądałby bez kobiet, które teraz chce się znieważyć i złamać przemocowym prawem. Otóż dupa. W ogóle by nie wyglądał.
Jeszcze jedna sprawa: czy naprawdę te konserwatywne poglądy są narzucane? Pytanie już niemal retoryczne. Są! Dopuszczenie przerywania ciąży, choćby i było bez ograniczeń, nie zmusza nikogo do niczego. Zakazy mają dziś nie tylko za zadanie podporządkowanie prawa jednemu światopoglądowi, ale również są jednym z symboli łamania ludzi o innych przekonaniach.
Wmawianie, że dopuszczenie aborcji oznacza otwarcie prawa na każde zło jest tak samo sensowne, jak stwierdzenie, że dopuszczenie żywienia się ludźmi spowoduje zeżarcie się ludzkości. Wmawianie, że aborcja jest równa nazistowskiej eugenice jest tylko dowodem na ignorancję historyczną.
Człowiek nie żyje, by cierpieć, lecz by żyć po prostu. Znam i mam ogromny szacunek dla kobiet, które podjęły trud urodzenia chorego dziecka. Ale mam też szacunek dla tych, które zdecydowały się na przerwanie ciąży ze względu na swoje i dziecka dobro. Ze względu na to, że nikt nie zasługuje na cierpienie. Niezależnie od tego, czy wynikałoby z choroby, niedojrzałości czy warunków materialnych. Dobro uwalniające się w cierpieniu jest poruszające, ale nie uzasadnia konieczności jego przyjęcia.
Sprawa prawa aborcyjnego dotyczy nie tylko kobiet. Nieurodzonych dzieci nie dotyczy tak naprawdę wcale. Dotyczy społeczeństwa, bo pokazuje, jak szybko może dojść do totalizacji prawa pod batutę ideologii, do której już nawet część Episkopatu nie chce palca przykładać. Pokazuje jasno, że nie liczy się prawo, wartości ani ludzie – urodzeni czy nie. Chodzi o ideologię. A ta, żeby żyć, musi niweczyć wszystko na drodze. A że nie stać jej na subtelności rozumu, wrażliwości nie zna innej niż na samą siebie, musi ogłosić, że sama jest biała i lać czarną smołę piekielną na wszystko inne.
Happy endu nie będzie. Bo to właśnie ideologia łączy ludzi bardziej – nomen omen – zwarcie, niż wolność. I dopóki energia ludzi rozumiejących wielowarstwowość sprawy życia będzie powodowała marsze, akcje i apele – nic na dłuższą metę się nie wydarzy. Dopóki politycy i środowiska aktywistów nie oprą się jawnie na innym niż skrajnie katolickim czy konserwatywnym systemie wartości, którego miejsce w prawie skutecznie zagwarantują – będziemy wciąż pod butem lub wprost wdeptani w nie swoje życie.