Po filmie “Tylko nie mów nikomu” pojawiły się – choć nie posypały – głosy również z wewnątrz Kościoła, które mocno podkreślają potrzebę zmian w tej instytucji. I szczerze mówiąc, po tych głosach czuję jeszcze większą niechęć, zażenowanie i złość. To, co otwarły w debacie publicznej takie filmy jak “Kler” czy “Tylko nie mów nikomu”, ma wiele aspektów. Od tego, że cierpienie ofiar ludzi Kościoła jest na pierwszym miejscu; że zwłaszcza poza Kościołem byli i są ludzie starający się im pomóc i jednocześnie, że ta pomoc jest niewystarczająca; że duchowni te cierpienia i ich sprawców ukrywali, a świeccy na to w ogromnej większości pozwalali. Z tego wszystkiego najważniejsza jest sprawa ofiar. Ale na tym sprawa się nie kończy, bo otwarte publicznie sprawy mają też szerszy wymiar.
Chcąc i nie chcąc byłem przez wiele lat blisko Kościoła. Już co najmniej piętnaście lat temu słuchałem w czasie konferencyjnych obiadów w refektarzach klasztornych i przytulnych knajpkach krakowskich tego, co sami duchowni mówili o sytuacji w polskim Kościele. O katastrofalnym poziomie nauczania w seminariach duchownych; o rozwiązłym i hulaszczym trybie życia tego i tamtego biskupa; o wygodnej, ale irytującej schedzie, jaką zostawił Jan Paweł II, którego oczkiem w głowie była pozycja i ilość księży; o sytuacji księży popadających w nałogi; o feudalnych stosunkach między kurią, duchownymi a wiernymi; o sytuacji kobiet porzucanych przez księży i tuszowaniu ich ojcostwa. Kiedy coraz większy rozgłos zaczęli zyskiwać księża opętani wręcz nienawiścią do homoseksualistów, słyszałem w rozmowach zażenowanie ich zachowaniem, ale i milczeniem oraz wsparciem, jakie otrzymywali od biskupów.
Mógłbym wymieniać dalej, ale to nie ma sensu – z jednego powodu. O tym wszystkim wiedziano i mówiono, ale niczego nie zrobiono nawet wtedy, gdy ktoś niepublicznie dopominał się o reakcję. Nie reagowali nawet najbardziej uczciwi zakonnicy czy księża, nie reagowali wykładowcy katolickich uczelni, nie reagowali wreszcie świeccy. Niemal wszystkie próby zmierzające do publicznego poruszenia problemów, lub przynajmniej sugestie podjęcia działań spełzały na niczym. Zawsze na pierwszym miejscu stało dobro wspólnoty, dlatego nawet głosy krytyczne wewnątrz Kościoła zawsze ostatecznie pasowały przed biskupami. Lub lenistwem, zajmowaniem się swoimi sprawami i chyba jakimś przekonaniem, że to wszystko samo się poukłada.
Wstrząs?
Kościół hierarchiczny, od papieży po kleryków, zna sytuację od zawsze, a skali przestępstw i nadużyć kościelnych w ostatnich kilkudziesięciu latach nie dało się już zatrzymać w zaciszach kurii. Wiadomo o przekrętach finansowych, o złych sojuszach politycznych, o nadużyciach i przestępstwach seksualnych, w tym również o pedofilskich czynach duchownych. A wiadomo, bo ujawniał je ktoś z zewnątrz, niejako wymuszając na Kościele reakcje. Jedną skruchę, drugą, dziesiątą, setną. Dziś słyszymy kolejne.
Również po filmie braci Sekielskich, w komentarzach z wewnątrz Kościoła, pojawia się słowo “wstrząs”. Po co najmniej dwudziestu latach zamykania oczu i bierności – wstrząs? Kiedy po kilku godzinach od premiery filmu przeczytałem oświadczenie abpa Gądeckiego, który był rzekomo poruszony historiami przedstawionymi w filmie i po raz kolejny przepraszał, pomyślałem sobie, że polski episkopat jest w tym względzie bardzo podobny do Komitetu Centralnego PZPR: oni też po każdych kolejnych błędach i wypaczeniach przepraszali. Po raz kolejny i kolejny, i kolejny. Problem w tym, że realnie nie zmieniali niczego u źródeł problemu, w sercu systemu. I tak, jak komuniści i inni im podobni, polscy duchowni w ogóle zauważają jakieś problemy tylko dlatego, że ktoś za nich robi prawdziwy rachunek sumienia, ktoś pokazuje im, co robią ludzie ich wspólnoty lub wręcz oni sami.
Poza władzami episkopatu reagowali też inni i w inny sposób. Najmocniejsze być może kazanie wygłosił Jacek Prusak, krakowski jezuita, człowiek z którym można się nie zgadzać, ale który nikogo publicznie nie obraża, jest krytyczny i postrzegany jako partner dialogu również przez ludzi niechętnych Kościołowi. W mediach pojawiły się jego słowa o tym, że nadchodzi sąd nad wilkami w koloratkach; pojawiły się słowa o tym, żeby nie mieć złudzeń, że ta zmiana właśnie nadchodzi. Słysząc to, powinienem poczuć jakąś ulgę, jakąś nadzieję, że dzięki takim głosom coś się zmieni. Ale poczułem gorzki smak irytacji. Jestem w stanie uwierzyć w gniew i prawdziwość reakcji jezuity i podobnie do niego myślących i czujących. Ale one tak naprawdę pokazują też coś, przez co nie jestem już w stanie więcej wierzyć Kościołowi i jego ludziom: kompletną i czasami nawet nie do końca chyba uświadomioną obłudę.
Bo tak na serio; gdzie były te głosy wcześniej? Czy to od dziś i nagle nawróciło tych katolików, by wieszczyć punkt przemiany? Gdzie był ich Duch Święty, przez wszystkie lata? Co jest nie tak z jego spostrzegawczością, skoro oświeca sumienia i wzbudza oburzenie niemal zawsze dzięki tym, których sporo katolików nazywa “wrogami Kościoła”? Dziś nagle łuski opadły? A kiedy opadną kolejne? Gdy ktoś zrobi film o innych potwornościach chronionych w zaciszach parafii, klasztorów i kurii?
Schronisko
I to jest problem z Kościołem. Z Kościołem jako takim, nie tylko z jego czarnymi owcami i złymi pasterzami. Bo nie chodzi o to, że pedofilia, złodziejstwo, mobbing, poniewieranie ludźmi, korupcja i inne przestępstwa oraz zło w ogóle zdarza się tylko w w tej wspólnocie – ono zdarza się wszędzie. Ale to w Kościele znalazło bardzo przytulne schronienie, gwarantowane przez bierność lub niemal bierność świeckich katolików i polityków, utrzymujących status quo Kościoła jako szczególnego podmiotu w życiu społeczeństwa. Niestety, co do polityków nie można mieć wielu nadziei w kwestii, bo w większości działają zgodnie z koniunkturą i do konsekwentnego rozwodu z biskupami im niespieszno.
Co gorsza jednak, obawiam się, że nie można liczyć również na świeckich katolików, którzy zamiast wyjść lub zmienić gruntownie strukturę usprawiedliwiającą każde własne zło, uprawomocniają jej istnienie swoim biernym uczestnictwem. Tyle, że każda rozmowa na ten temat rozbija się o aksjomatyczne credo “Kościół jest dobry i ma trwać mimo błędów i wypaczeń”. Nawet Hołownia żachnął się w dyskusji z Gretkowską, że wskazywanie na rolę świeckich w tym wszystkim, co się dzieje, jest wmuszaniem w nich odpowiedzialności zbiorowej. I bardzo się myli, bo tu nie chodzi o prostą współodpowiedzialność za konkretne czyny. Chodzi o współtworzenie (anty)kultury, w której zło ma się dobrze, między innymi przez to właśnie, że jest wspólnotowe. Zazwyczaj dzieje się to bez złej woli, ale przez brak intencji, woli i mocy przeprowadzania zmian w tej wspólnocie. Czasami po prostu należałoby przyzwoicie wyjść z kościoła w czasie kazania, skoro – drodzy katolicy – jesteście tam z własnej woli na ustalonych zasadach, które nie przewidują, że można wyprowadzić księdza. A być może – skoro podobna zasada działa w skali całego Kościoła – to być może trzeba z niego wyjść zachowując przyzwoitość, skoro nie potraficie niczego zmienić sami z siebie, bez nacisku ze strony tego doczesnego i upadłego świata na zewnątrz.
Słyszę o próbach ludzi tej wspólnoty, którzy starają się dziś tworzyć miejsca wsparcia dla ofiar ich braci i sióstr w Chrystusie. Wierzę w ich intencje, znam ich wrażliwość i uczciwość. Ale czasami te próby są groteskowe. Przez ostatnie miesiące w rozmowach ze znajomymi, również ważnymi dla mnie katolikami, aktywnymi publicznie zresztą na różny sposób, słyszałem o dwóch czy trzech takich próbach. A potem w filmie “Tylko nie mów nikomu” oglądam scenę, w której ofiara księdza wybiega po rozmowie z nim na korytarz – i słychać tam po chwili głośny, nagły i niepowstrzymany szloch. Wtedy przypomniałem sobie o tym, jak na ręce Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski – która robi co może, żeby de facto opóźniać zmiany na lepsze – porządni katolicy złożyli braterskie napomnienie. Szloch ofiary w obcym korytarzu i braterskie napomnienie zawarte w liście do instytucji, o którym wiedzieli sygnatariusze i ich znajomi. Do tego odpowiedź na ten list, której szkoda komentować, bo brzmi jak zacinająca się katarynka w szczelnie zamkniętym pokoju. Polska, inteligentni wrażliwi ludzie, Anno Domini 2019. Nawet dobre intencje są odarte z wiarygodności, ale na to zapracowano w samym Kościele.
To nie jest oskarżenie, to jest wyraz bezsilności rodzącej się w spotkaniu z tak bardzo odrealnioną rzeczywistością wewnątrz Kościoła, zamkniętego w kręgu zaklęć i sekretu. Żeby ułatwić zrozumienie niektórym katolikom, przywołam obraz Nazarejczyka, który nie cackał się z tymi, którzy ze świątyni zrobili miejsce dla swoich interesów. Może warto w tej sytuacji wziąć przykład i coś raz a dobrze wywrócić, zamiast zajmować się pisaniem listów, które są jak podania do Godota.
Pojawiają się dziś także inne głosy ze strony wierzących, zwłaszcza dyżurny argument o tym, że w Kościele jest się dla Boga, że Kościół przybliża dobro przez ewangelię i postać Jezusa. Problem w tym, że i poza Kościołem dobro ma się dobrze, a świat jakoś nie ginie bez teologii. W tym świecie poza religią mafie są ścigane, a przede wszystkim nikt ich nie usprawiedliwia (o ile sam w mafii nie jest, lub nie jest od niej zależny). Mówi się także, że w Kościele jest dobro, że dobro on czyni i że to jest jego szczególna cecha. A mnie oburza to zasłanianie dobrem patologii, które są specjalnością Kościoła. To tak, jakby twierdzić, że złodziej może i coś tam kradnie, ale tak w ogóle, to dobrze że istnieje, bo jak ukradnie i nikt nie widzi – to jest tajemnica, której nie rozumiemy; a jeśli ktoś go na złodziejstwie nakryje, to powie, że jest bardzo przeciwko kradzieży, że właściwie to o tym uczy i że bez niego nikt nie wiedziałby, że kradzież jest zła.
Wspólnota
Wszystko to, co dziś mówi się o współodpowiedzialności za stan Kościoła i jego działania nie tylko hierarchii, ale i świeckich, nie miałoby sensu, gdyby nie jedna rzecz. Otóż to sam Kościół uczył mnie od dziecka po studia o swojej wyjątkowości, o szczególnym związku we wspólnocie ludzi wybranych. Że bracia i siostry, że aby jedno byli, że wspólnota, że wspólnota, że wspólnota. Dziś widać, jak bardzo jest to wspólnotowy durszlak, przez który można sobie przecedzić niewygodne rzeczy. To nie świat wmówił Kościołowi wspólnotowość i jej szczególną, sakramentalną naturę. To nie świat włącza nieświadome niczego dzieci we wspólnotę dzieci Bożych. To nie świat wmówił Kościołowi, że jest wspólnotą świadectwa nie tylko indywidualnego, ale właśnie społecznego. To przecież w dużej mierze liczba jest siłą współczesnego Kościoła, do którego zwracają się kolejni papieże i inni duchowni, mówiąc o szczególnym posłannictwie i wartości świadectwa bycia we wspólnocie. Dlatego nie stawiajcie znaku równości między tym, co dzieje się we wspólnocie Kościoła a grupami zawodowymi czy etnicznymi, bo to zupełnie inna półka. Wy tam jesteście z wyboru na życie, a nie na dniówkę; macie wspólne znamię chrztu, którego podobno nie da się schować do szuflady, jak paszport, jeśli nie lubi się władz kraju czy sąsiada.
Teraz pewnie ktoś zaczyna pisać komentarz, że źle mnie nauczono. Że źle wydrukowano katechizmy. Że nic nie rozumiem z natury wspólnotowości. Otóż rozumiem: durszlakowa wspólnota bardzo lubi o sobie myśleć jako o sile dobra w świecie. I odruchowo cichnie, kiedy musi rozliczyć się z tkwiącego w niej zła (tu małe zauważenie à propos: przeglądam profile znajomych, którzy za każdym razem, kiedy jakiejś części Kościoła dzieje się realna lub rzekoma krzywda, wstawiają lamentujące posty – dziś, kiedy świat słucha ofiar Kościoła, na tych samych profilach widzę wiosenne gałązki, chmurki, pieski i piękny, Boży świat).
Tu naprawdę nie chodzi o prostackie sekowanie katolików i wciskanie im zbiorowej odpowiedzialności. Zdecydowanie też nie chodzi o to, że katolik oznacza złego człowieka! Część moich najbliższych to katolicy, z którymi się przyjaźnię i przyjaźnić się będę, bo to większa wartość od wyznania. Chodzi o to, czy i jak reaguje się na zło będąc – przynajmniej podobno – we wspólnocie świadków. Przez wieki, a dla tych żyjących dziś – przez całe życie, Kościół budował wizerunek szczególnej i bliskiej wspólnoty. Dlatego mamy prawo pytać o odpowiedzialność również jego szeregowych duchownych i świeckich w utrzymywaniu (a w wielu wypadkach także budowania) oraz ukrywania struktury sprzyjającej złu. Jeśli jednak katolicy dziś twierdzą, że nie mają nic wspólnego z tym, w jakim kształcie jest Kościół, to niech już nie zawracają głowy swoją wyjątkowością. I konsekwentnie niech wycofają się z jej praktycznych skutków: od szczególnego wpływu na prawo, po pozycję polityczną. Miejcie swoje stowarzyszenie ludzi lubiących podobne legendy i opowiadajcie o nich innym przy kawie. A wszyscy i tak będziemy na równi robić rzeczy dobre, czasami niestety złe – ale może nie będziemy już żyć w urojonym świecie szczególnie “wybranych” wspólnot, które uzurpują sobie prawo do własnego wymiaru sprawiedliwości, do szczególnej tajemniczości itp, itd.
Skąd i po co?
A być jednak nawet – i nie jest to nieprawdopodobne – coś jest głęboko wrośnięte w istotę tej religii, co zaprasza do kombinowania, ukrywania, zniewalania i krzywdzenia w poczuci bezkarności? Jakiś realny grzech pierworodny tkwiący w jej treści co najmniej od Listów Pawła z Tarsu, grzech dziedziczony od Kościoła-Matki na jej bezwolne dzieci? Proszę, nie bierzcie tego jako złośliwość. Czytam świadectwo wspólnoty katolickiej i trudno jest mi odrzucić te myśli. Zło jest wszędzie, ale niewiele jest miejsc, gdzie tak bardzo jest systemowo chronione i wspierane. To samo zło, które gdzie indziej jest ścigane i widzi świat zza krat – w Kościele oddycha względnym spokojem. Dobro jest wszędzie, ale nigdzie nie jest tak bardzo używane do zasłaniania zła.
Dlatego coraz głośniej brzmi pytanie, które Stephen Fry w świetnej debacie “Czy Kościół jest siłą dobra w świecie?” zadał m.in. abp. Johnowi Onaiyekanowi: Kościół jest bardzo swobodny w postrzeganiu zła. Oskarża ludzi związanych z ideą oświecenia lub empiryzmu o »relatywizm moralny« i uznaje to za rodzaj ohydnego grzechu, choć w istocie oznacza to po prostu zdolność myślenia. Tymczasem sam Kościół uznawał np. niewolnictwo za dopuszczalne, po czym zmienił zdanie, mówiąc: »Przecież nie mogliśmy wiedzieć, że to złe, bo wszyscy tak myśleli«. To po co wy jesteście!?”
Nie wierzę, że wspólnota Kościoła zdolna jest do samooczyszczenia. Tak, Kościół brał i bierze udział w rozwoju świata, w tym w jego niełatwych etycznych rozterkach – i bardzo lubi o tym mówić, zresztą w wielu sprawach słusznie i sam będę bronić prawa głosu Kościoła w tych debatach nawet, jeśli uważam je za błędny, ale mimo to pozwalający dostrzegać różne aspekty. Tyle, że zazwyczaj to tej wspólnocie trzeba było pokazywać, co jest dobre, co złe: od niewolnictwa, poprzez powszechną edukację, prawa człowieka, równouprawnienie, godność pracowników, tolerancję oraz swobodę myśli, w tym nauki i sztuki. A to tylko niektóre z kontekstów, w których ludzie Kościoła nieporadnie zmieniali swoją mentalność pod wpływem nacisków świata, który uznawali za zepsuty. Dziś po raz kolejny świat pokazuje wspólnocie katolickiej lustro i pyta: po co jesteście [katolikami]? Bo widać jak na dłoni, że bez waszego dzisiejszego świadectwa świat da sobie radę. Po co jesteście? To nie jest pytanie złośliwe ani retoryczne.