Nie jestem koncertowe zwierzę, raczej dinozaur człapiący tam, gdzie jest gwarantowane dobre żarcie na miejscu, a nie ryzykowanie, że ktoś nagle podrzuci jakieś ciągnący się w nieskończoność rozgotowany makaron czy innego Korteza (jak wiadomo, jedno i drugie jest dobre tylko przez chwilę, potem człowiek szuka żyletek, brzytw lub nawet stępionych brzeszczotów, byle się odciąć). W każdym razie, kiedy już nadarzy się jakaś okazja i ktoś mnie ciągnie przez miasto jak leniwca, żebym posłuchał (“bo to dobre”!), zazwyczaj staję sobie gdzieś, gdzie dobrze słychać i potupuję stopą, o ile jest do czego. I rzadko. Tak, wiem – nie powinno się mnie wypuszczać do ludzi z takim nastawieniem. Ale ten jeden raz…