Miał pięć lat i dostał swoją pierwszą, nieco jakby drewnianą perkusję, przenoszoną z salonu niewielkiego mieszkania do innych pokojów. Od tego czasu grał ze wszystkimi: najpierw do muzyki z płyt, radia i telewizji, dopiero potem z ludźmi. Trochę to trwało, ale od tamtego czasu mikrozestaw perkusyjny nieco mu się rozrósł: najpierw przestał się mieścić w niewielkiej walizce, z której przeszedł do kilku sporych pudeł, by w końcu mieścić się dopiero w samolotach i ciężarówkach, przewożących po całym świecie osiem sporych bębnów, pięć talerzy i hi-hat i resztę sprzętu. Te bębny przyniosły mu sławę, kiedy trzymał rytm i doprowadziły niemal do ruiny, kiedy wyszedł na chwilę z własnego rytmu.
Wychował się nie tak daleko rzeki. Później ktoś dopisał legendę, że jego najbardziej znana piosenka mówi o poczuciu winy po tym, kiedy widział, jak ktoś mu bliski tonął w Tamizie. Taaaa… Ale rzeka faktycznie wryła się w jego wspomnienia z dzieciństwa, które właściwie od samego początku było związane z perkusją i aktorstwem. Między tymi dwoma pasjami miało potem biec jego życie, a od kiedy stanął za mikrofonem obie stopił w jedną. Kiedy od późnych lat siedemdziesiątych czasami oddawał prowadzenie rytmu innym perkusistom, żeby pośpiewać na przodzie sceny, trochę tego talentu aktorskiego tam ujawniał. A potem wracał za bębny, by zagrać “In The Air Tonight”, która naprawdę nie miała nic wspólnego z tym wspomnianym tonięciem, a po nagraniu której dla perkusistów świat nie był taki sam.
Phil Collins od zawsze był nieco zbyt aktywny – nawet kiedy prawie umarł, to właśnie tylko prawie. Za ruchliwy na byle jakie umieranie. Może dlatego jego autobiografia nosi ten przewrotny tytuł, który zwłaszcza po angielsku nawet brzmi specyficznie: “Not Dead Yet” – “Jeszcze nie umarłem”. Rzadko kiedy czyta się tak prosto opowiedzianą historię, która tak naprawdę jest materiałem na kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, kilkanaście fabularnych, a zostałoby jeszcze na seriale.
Phila rzeczywiście było dużo. Jako uczeń grał z kim popadło jako perkusista, marząc o robocie bębniarza w dobrym big bandzie. O robocie, nie tylko sławie. Muzyka miała dać robotę, dzięki której mógłby normalnie zarabiać. Dlatego łapał różne okazje do grania z mniej lub bardziej poważnie podchodzącymi do sprawy zespołami. Trafił do teatru i musicalu, gdzie całkiem na poważnie i za kasę grał niekoniecznie bardzo dziecięcy repertuar. Na domiar złego, zamiast wagarować – jak przystało na perkusistę i młodocianego aktora – uczył się w zasadzie jakby nie do końca źle. W końcu zagrał na planie filmu “A Hard Day’s Night”, choć akurat ujęcie z nim przepadło i jeszcze wtedy nie pojawił się na jednym ekranie z Beatlesami. Dopiero po latach grał z nimi na scenach i w studiach nagraniowych.
To pojawianie się z sukcesem w różnych miejscach jednocześnie weszło mu w krew. Kiedy w 1985 roku światem zakołysał Live Aid, Phil prosto ze sceny w Londynie poleciał za Atlantyk, żeby zdążyć zagrać tego samego wieczoru w Filadelfii, na amerykańskiej scenie jednego z największych wydarzeń dwudziestego wieku. Tak, w erze Concordów to było możliwe. Poza graniem z każdym i wszędzie, poza notorycznym pojawianiem się na szczytach list przebojów i sprzedaży, Collins występował w filmach, złożył swój własny, jazzowy big band, był nominowany i zdobywał chyba wszystkie najważniejsze nagrody muzyczne, z Oscarem za piosenkę do filmu włącznie.
Jego kariera, ta dorosła, to przede wszystkim Genesis, które przeplata się przez całą książkę. Potem jego własna kariera solowa i swojego rodzaju siłowanie z bagażem Genesis oraz granie ze wszystkimi, którzy potrzebują jego bębnów: od wschodzących gwiazdek po członków Zeppelinów z jednej, a Abby z drugiej strony. To wszystko poprzerastane kolejnymi małżeństwami, romansami, bitwami ze swoim zegarkiem o dzieci. Trudno rozrysować tak sobie ot, po prostu kardiologię autora miłosnych ballad, które pisał po swoich kolejnych rozstaniach, żeby inni ludzie mogli przy nich spędzać swoje pierwsze wspólne noce. Być może dlatego ten wesołkowaty facet uśmiecha się czasem smutno. Może – jak to mają ludzie ze sporym poczuciem humoru – czuje tę odwrotną stronę tym mocniej, że ma ją blisko po wewnętrznej stronie mięsa?
Ale i krytyka nie była dla niego zbyt łaskawa, zwłaszcza od lat dziewięćdziesiątych – “Jeeezuuuu, znowu Collins z tymi jego balladkami”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia w miarę równy rytm kariery przecinany mocnymi uderzeniami miłosnymi zaczął się nieco potykać. Bębny przyniosły mu sławę, by w końcu zamęczyć mu zdrowie. Ile dziesięcioleci można aż tak doginać kręgosłup, ścięgna i resztę mięsa? W ostatniej dekadzie nagrał płytę “Going Back” z utworami epoki Motown. Oczywiście chciał sam zagrać wszystkie partie perkusyjne, ale ciało odmówiło posłuszeństwa i trzeba było pałeczki przylepiać szerokimi plastrami do dłoni – inaczej palce nie chciały ich porządnie utrzymać. Swoje “nie” z czasem dorzucały a to plecy, a to ucho, a to nogi, a to żona. Ta, która miał być do końca.
Z pęcherzami trzeba działać wytrwale. Pęcherz pęka, potem robi się krwawy pęcherz, on także pęka i pracujesz z coraz bardziej zmaltretowanym mięsem – pisał Phil, ale już nie pamiętam, czy o graniu na perkusji, czy swoim życiu.
Człowiekowi, któremu wcześniej wszystko mówi “tak”, potem “nie” zaproszenia wysyłają pocieszycielki, terapeuci i barek. A że zazwyczaj ten ostatni jest najbliżej, to i najmocniej się z nim człowiek zaprzyjaźnia. Czasami bardzo szybko staje się to przyjaźń na śmierć i życie, a tym że raczej na śmierć. Kiedy po zapaści lekarz zapytał asystentkę Collinsa, czy ten ma uporządkowane papiery, coś jednak kliknęło w głowie. O nawiązywaniu i zrywaniu tej przyjaźni z dość bogatym barkiem też warto poczytać.
Zresztą, warto poczytać wszystko. O tym, jak Phil grał i nie grał na “All Things Must Pass”. O basenie, z którego wyszedł, by dołączyć do Genesis, by aranżować atmosferę. O tym, że na koncertach z nimi za czasów Petera Gabriela nie mógł się doszukać depilacji. O tym, że można podobno wciągnąć prochy własnego ojca jak Keith Richards (jak uparcie twierdzą niektórzy), ale można je też beztrosko zgubić. O balangach z kakao. O momencie, kiedy w nagrywaniu strzępów ktoś ważny zobaczył jego pierwszą solową płytę. O tym, że rozbawił Johna Cleesa i o tym, że prywatnie był dupkiem. O tym, że na stadionowych scenach się ślepnie i niekoniecznie tylko przez światła.
I o tym, że kiedyś na koncertach odkrył, że ludzie nie tylko przychodzą poszaleć: o kurwa, oni nas słuchają! I o tym, że faktycznie, kurwa, słuchać będą pewnie za każdym razem, kiedy Phil solo lub z chłopakami z Genesis, a pewnie i z kimkolwiek innym zagra – będą słuchać. Jak wtedy, gdy przyjechał z Genesis zagrać koncert na Stadionie Śląskim i przywiózł ze sobą ulewę i burzę, którą odwołał po Carpet Crowlers.
Musielibyście przeżyć moje życie, żeby w to uwierzyć – mówi Phil. Tylko kto, do cholery, ma tyle żyć w zapasie? Jedno, no może dwa. Jezus miał łatwo, cztery spisane ewangelie i tyle. Gdyby to Phil był mesjaszem, do dziś byłyby wydawane kolejne tomu z przypisami. Ale Phil nie jest mesjaszem. Jest chłopakiem z powojennej Anglii, który chciał dobrze pracować jako perkusista i miał może trochę za dużo uczuć i pasji, jak na jednego porządnego faceta. Może dlatego musiał grać ich kilku. Teraz chyba jakoś się stopił znów w jednego. Spokojniejszy, z bliznami i o wiele starszy, niż jego własna metryka. Do samolotów i tirów musiałby pakować nie tylko sprzęt muzyczny, ale i doświadczenia. I o tym pisze. Tyle, że ze swojej perspektywy i bez cienia patosu, za to ze sporą dawką autoironii. Świat oczami Phila to nie wielkie światła i dźwięki bijące z głośników, ale to, co jest za nimi. To świat po drugie stronie dźwięku i świateł, gdzie rzeczy się dzieją z dnia na dzień, z roku na rok, przedzielane tylko lekturami o sobie samym.
“Jeszcze nie umarłem, nauczyłem się dobrze wykorzystywać okazje”. Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, niech czyta. Jeśli wie – niech czyta tym bardziej, bo zobaczy, ile jeszcze do przeżycia.
Na koniec jeszcze ukłony dla tłumaczki, Anny Gralak, która against all odds, jakich nastręczają idiomy i mało znane konteksty, przetłumaczyła nie tylko tekst, ale naprawdę sporą część Phila. Trochę tak, jakby dała mu polską wizę językową. Miejmy nadzieję, że z niej skorzysta w realu i stanie choćby za samym mikrofonem w kraju, w którym wywołał i uciszył pioruny.
PHIL COLLINS, JESZCZE NIE UMARŁEM. AUTOBIOGRAFIA,
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE 2016.
276 STRON