Jeśli umawiać się na kawę z fajnym człowiekiem, to najlepiej wyłgać się z wyboru miejsca. Wtedy można wpaść we współrzędne, które chciałoby się znać wcześniej. Dobrze jest też spóźnić się na spotkanie o kwadrans, o ile druga osoba, na którą zrzuciło się wysiłek zaproponowania miejsca, spóźnia się o pół godziny. Kto chodził po praskich podwórkach, wie jaki klimat – zwłaszcza po zmroku – może otoczyć człowieka na prawym brzegu Warszawy. Z ulicy przez długą i wysoką bramę, obok małych drzwi i małych schodów na ogromne podwórze z ogromnym, blaszanym szybem od dachu po popękany beton podwórza i graffiti na przeciwległej ścianie. Na widok tego ostatniego za każdym razem krzyczę “słoniooocy!” – nie wiedzieć dlaczego (całkiem jak Lesio z książki Chmielewskiej).
W końcu pokonałem kilka mikro schodków, drzwi otwieram i widzę warsztat. Nawet nie wiem jaki. Koszulki i kilka gratów. No, miała być knajpa, ale tu w koszulkę szarpany warsztat ma miejsce.
“No, to wybrała miejscówkę” – myślę lekko przetrącony.
Za mną chłód i ciemność zimy, wygrało więc ciepłe wnętrze i muzyka, na pierwsze przyłożenie ucha – jakieś stare punkowe granie. Przetoczyłem się między Przedmiotami Niewiadomego Pochodzenia, przeniknąłem przez ciemną kotarę, jak Alicja z Krainy Czarów (a raczej Alice Cooper) i stanąłem przy dziurze. No, dziurze w ściance, za którą wspomniane Przedmioty ożywały na różnych innych przedmiotach. Między tym wszystkim – Cień.
– Dzień dobry, kawy bym… to tu można?
– Kawy? Pewnie, że jest.
Cień zniknął za kolejnymi ściankami, a ja za pomocą telepatii i echolokacji podążałem za nim do kolejnego pokoju. Mikrokanapa, krzesła i antresola, na którą – zamiast schodów – prowadzi jakubowa drabina.
– Jaka będzie kawa?
– Czarna, znaczy jedna… teraz, albo potem… albo… bo jeszcze koleżanka i…
– No, to jedna i potem się zobaczy.
Coś zachrobotało, ja zająłem dwuosobową kanapę. Na wszelki wypadek zawsze wybieram większe meble, bom nie okruszek. Z tego wszystkiego zapomniałem zdjęć kurtkę, więc z ciepła rumieniłem się jak bochenek w foremce. Tymczasem ze ścian zaczęli na mnie spoglądać Zeppelini, Clashe i inni szaleńcy. Z okładek albumów, z posterów, koszulek i innych kątów wychodziły pozerkać na mnie obrazki, a z głośników nadleciały kolorowe, obdarte papugi.
– Kawa. Trochę pewnie pomęczyłem tą muzą, co?
– No, gdzie – odparłem siedząc już nieco oswojony z papugą w glanach na ramieniu. – Co to jest, to co słychać?
– A taki stary, francuski punk. Mogę coś innego.
I zaczął przebierać w winylach przy zwyczajnym gramofonie (no, kiedyś mówiłem na to po prostu adapter i też grało). Nie wiem, ile propozycji wysypało się z przekładanych okładek. Dochodziłem sobie do spożycia, a w głośnikach zaczęła chrobotać gitara, a zaraz za nią wskoczyła stopa z werblem. Tak może zaczynać się tylko“Modern love” Bowiego. Papuga przeleciała irokeza różowym sprayem.
Wyciągnąłem z torby książkę, żeby nie czekać tak z głupio otwartym pyskiem. Serce po dwóch łykach porządnej kawy zsynchronizowało się z rytmem singla pana Bowie z ’83 roku. Większość ludzkości przy tym rytmie schodzi ze świata, ale honor nie pozwalał. Na okładce uwolnionego z torby Hrabala tytuł “Sprzedam dom w którym już nie chcę mieszkać”. Wbiłem wzrok w tytuł, ptaszysko w glanach pofrunęło, żeby zrobić miejsce Kameleonowi Nowoczesnej Miłości.
Naprawdę chyba tak było.
Niby nic szczególnego – nawet ten warsztat nie robiony na stary, tylko normalne miejsce pracy. Pokój ze stolikami jest wielkości dawnych służbówek w bramach, a na antresoli trzeba albo iść zgiętym, albo poturlać się po prostu do wygodnych siedzisk porozrzucanych na deskach. Z głośników płyną różności. Plastiku i cukierków tu chyba nie dostaniecie, ale też nie sugerujcie się moim pierwszym skojarzeniem punkowym. Ale kto lubi starych, złych Brytoli i ich kolegów po gryfie z innych miejsc – będzie zadowolony.
Kawa, herbata, nie najspokojniejsza muza, przez którą jednak nie trzeba przekrzykiwać rozmowy. Ktoś wchodzi, wychodzi. Swojsko. Praga. Najzwyczajniej świetne miejsce. Jeśli kiedyś będziecie szukać czegoś, skąd nie za bardzo będzie chciało się wychodzić – idźcie na Inżynierską. Weźcie książkę, ale jeśli kogoś spotkacie w warsztacie, to pewnie pogadacie. Umówcie się tam z kim fajnym. Ale niech się trochę spóźni. Dajcie sobie czas na papugi w glanach, kameleony i lekkie skrzypienie winylów.
Następnym razem zapytam o The Ramones. Byli tam, widziałem. Jeśli ktoś wybierze się wcześniej niż ja – niech da znać, co mu gdzie usiadło muzycznego.
Punkt 77
Warszawa, Inżynierska 3
[strona na facebooku]