Proza

Jak nie rwać na zęba

Próbowałem stać na głowie, nurkować łbem w gorącej lub zimnej wodzie, wlewałem w siebie wrzątek albo wciągałem lód. Tradycyjne sposoby babek, od papierosa, przez trawkę po szprycowanie się prochami nie dawały ulgi, tak samo, jak dożylne wlewy płynu do mycia naczyń oraz próby własnoręcznego wyrywania tego stomatologicznego ciula. Kiedy w końcu kot sąsiadki odrapał mi policzki od wewnątrz, broniąc się przed rolą doraźnego okładu – poddałem się. Zamówiłem wizytę u dentystki płci obojętnej. Łatwo powiedzieć.

Było piękne, czerwcowe popołudnie i spacerem przez Kazimierz dotarłem do kamienicy witającej przyjazną tablicą “Stomatologia – protetyka. Wypełnienia, ekstrakcje, leczenie kanałowe”. Trzy kamienice dalej było słynne krakowskie prosektorium, które miało tę urodę, że w temperaturze powyżej 25 stopni Celsjusza wypuszczało na świat swoich podopiecznych, którzy najwyraźniej latem robili się jacyś bardziej wonni i przez to pewnie ruchliwi. Rtęć w termometrze dobiegała sobie pod kreskę z cyfrą 30, więc preludium do koncertu wierteł zapowiadało się dobrze. Owiany słodkawym zapachem, sprawdzając dokładnie, czy to rzeczywiście “protetyka”, a nie “prosektorium”, wszedłem na pierwsze piętro. W drzwiach minął mnie ogromny chomik policzkami wypchanymi czymś włochatym i białym. Ledwo obejmując głowę łapami, pisnął ostrzegawczo i z przerażeniem w oczach stoczył się po schodach. Pomyślałem, że to przez upał i wszedłem do poczekalni. Przez tego chomika chyba poczułem się alternatywnie jakby.

Podobno cucili mnie dość długo. Posadzili na fotelu i kazali czekać. Nie wiem, czy dali mi zamiast soli trzeźwiących jakiś środek zwiotczający, ale uciekać nie miałem jak. Błagałem wszystkich bogów, żeby zwiotczenie jak najszybciej przeszło, jeśliby rzeczywiście ktoś wszedł do gabinetu i trzeba było uciekać. Opracowałem już wszystkie trasy ucieczki, wliczając w to eskapadę przez okno, ale zwiotczenie nie dawało za wygraną. I wtedy weszła ona. Zakochanie zajęło mi mniej czasu, niż pociągnięcie za nitkę, kiedy w przedszkolu wyrywałem sobie mleczaka. Słońce pełzało po wszystkim wokół, po ścianach, po mnie, a przede po jej włosach i całej reszcie. Zwłaszcza po reszcie. Zanim podeszła do fotela, oddałem jej już duszę z pełną gotowością do oddania ciała. Gdzież ta istota o kształtnym nosie i wyraźnie uśmiechających się – mój widok oczywiście – oczach, mogłaby przypominać wszystkie dotychczasowe dentystki? Ba, któraż z słusznie porzuconych, dozgonnych miłości, mogłaby się z nią równać?

– O, a pan pierwszy raz?

Gdzie pierwszy raz, no gdzie! Ale proszę bardzo, udawajmy, że to pierwszy raz. Prowadź mnie, jak chcesz, cudzie wszechświata, pokaż mi jak powinny wyglądać wszystkie kolejne razy, bądź mi nianią, przedszkolanką, bądź nauczycielką, guwernantką. Bądź mi panią dyrektor świetlicy albo bibliotekarką, kiedy przychodzę z przetrzymanymi książkami!

– No, to otwieramy buzię.

Z nieba zaczęły wyglądać anioły. Oczywiście, że otwieramy. Może zwyczaj każe zacząć od małego cmoka, ale proszę bardzo, mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Rozchyliłem drżące wargi i rozkosznie przymknąłem oczęta. Zanim domknąłem powieki zobaczyłem, jak zakłada lateksowe rękawiczki. Anioły zostały przegonione przez świętych prześladowanych – nacierpieli się za życia, to teraz chcieli sobie przynajmniej popatrzeć.

– Sprawdzimy teraz, co my tutaj mamy, hm?

“A proszę bardzo, sprawdzajmy, a owszem!” – pomyślałem. I w tym momencie przypomniało mi się, że coraz bardziej działa ten cholerny środek zwiotczający. “Aaaa, to może jeszcze nie sprawdzajmy, może jeszcze coś mów do mnie w tych rękawiczkach, póki zwiotczenie trzyma” – przeszło mi przez głowę.

Przytomność przywrócił mi mój własny wrzask. Kobieta, która za kilkadziesiąt lat miała zostać wdową po mnie, wbiła mi w zęba jakiś hak. Naturalnie, przez nieprzemyślany odruch zachowania życia chciałem jej go wyrwać, przy czym zacisnąłem szczękę. Przyznaję, pomysł do udanych nie należał. Ocucił mnie jakiś barbarzyńca z włochatymi palcami. Chciałem zejść, ale na szczęście, tuż obok stała wybranka mych dziąseł – niestety, z kolejnym hakiem w lateksowych palcach. Zaczęła mi wpychać w usta jakieś włochate papierki, po czym zza pleców wyciągnęła strzykawkę. Przed otwartymi oczyma nastała znów ciemność. Ocuciły mnie znane już łaskotkie włochatych paluchów.

– Pan to chyba nie lubi igieł, hm?
– Fłoche fani a ię oje, a ie chę… ichochhi, chuagam…
– Pan się nie boi, ja panu znieczulę znieczulenie.

I wepchnęła mi igłę przez podniebienie do mózgu. Fajnie się zrobiło. Moje ciało zaczęło doświadczać stanów, których nie przewidziała ewolucja. Jedyny niezwisający po zwiotczeniu organ, w postaci dolnej wargi, zaczął się po zastrzyku osuwać coraz niżej. Bezwolny kawałek narządu mowy sunął jak wąż po ramieniu na oparcie fotela i niżej, aż usłyszeliśmy ciche “plask”. Gdybym cokolwiek czuł, smakowałbym teraz podłogę. Ale nic nie czułem. Warga wylegiwała się na płytkach PCV, a drugi urlopowany, znaczy język, jak leniwiec zwisał sobie nad moim własnym mostkiem. Resztkami przytomności starałem się nie psuć romantycznego nastroju – jaki moim zdaniem – uparcie tworzyliśmy w tym przytulnym niebywale pokoiku, z którego było widać wychylające się z niebos kolejne rzędy skrzydlatych chórów.

– No, to bierzmy się do…

Nie usłyszałem, do czego, bo rozległo się warczenie wiertła. Było mi wszystko jedno, do czego będziemy się brać, albowiem przyszła współwłaścicielka moich piżam właśnie zaczęła przysuwać się coraz bliżej, by złapać wygodną pozycję. Cóż ona we mnie widziała (skoro łapała pozycję – musiała widzieć cokolwiek przecie)? Z mordy wystawała mi lignina i jakaś rura ssąca, a co jakiś czas spod wiertła wydobywał się dym.

Wyglądałem jak Warszawa po powstaniu. Ale skoro stolica trwała – trwałem i ja. Może to właśnie królowa wierteł lubiła? Proszę bardzo!

Opierała się czym mogła o moje zmaltretowane, ale rozanielone ciało, dłonie zaś – przypominam – miała zajęte odgruzowywaniem szczęki. Na skraju śmierci i życia modliłem się, żeby znalazła sobie coś do wiercenia daleko we mnie, choćby i w środku duszy. Byle tylko polegiwała sobie tak na mnie, byle opierała się o mój tors tym swoim wykształconym – nie tylko stomatologicznie – ciałem. Bezlitośnie rozwiercała moją wyobraźnię po samo szkliwo.

I wtedy zorientowałem się, że zadane przy wejściu środki zwiotczające przestają tu i tam działać. Od szyi w górę byłem faktycznie jak wypompowana dętka, ale widać nie przeszkadzało jej to (alleluja!). Problem w tym, że im bardziej od szyi w dół, tym bardziej moje doczesne szczątki postanowiły się ożywić. “Zamkną mnie za pasywne, ale jednak napastowanie” – pomyślałem przerażony.

Tymczasem niezrażony niczym wzorzec piękna przybliżył swe oblicze ku mojemu i już wiedziałem – to teraz! Teraz właśnie przylgnie swoimi wargami do moich. Na ile jeszcze trwały przy znieczulonej twarzy i nie wspinały się po nim jeszcze gronkowce z podłogi. Za moment, za sekundę wydarzy się to, na co tyle czekaliśmy pewnie całe życie (a w każdym razie ostatnie pół godziny)! Złączymy swoje żywoty, które niepotrzebnie trawiliśmy na spotykanie przypadkowych miłostek. Z nieba zwisali ledwo żywi z wrażenia święty Piotr i Ponbóg, choć przecie nie jedno już widzieli.

​Przymknąłem oczy.

I w tym momencie rura ssąca zrobiła swoje. Zabulgotała jak jakaś szambiarka, wprawiając moje zwiotczenia w żenujące wibracje. Wysysała ze mnie z bezczelną obojętością dumę, męskość, pragnienia, a w końcu i ledwo co narodzoną, dozgonną miłość. Miałem wszystkiego dość i chciałem już tylko iść uzupełnić swoją znieważoną postacią prosektoryjne braki. Osunąłem się w fotelu jeszcze bardziej. Język trzepotał bezwiednie się w ssącej rurze, a moja była przyszła miłość mieszała jakiś biały gips, którym chciała mi oblepić braki w uzębieniu. Nie mogłem zejść z fotela, bo nadepnąłbym sobie na wargę. Ze świata nie mogłem zejść, bo święty Piotr zamiast stać u bram raju, leżał złożony śmiechem na parapecie za oknem. Obok niego spadł z nieba i ryczał ze śmiechu święty Juda Tadeusz, patron spraw beznadziejnych.

Podaj dalej