Na imię ma Ju…. i podrzuca bilety na koncerty, które potem zostają w uszach i w oczach, choć są na tyle radiowe, że oczy powinny milczeć. Tym razem – Lutosławski na jazzowo. Projekt Szymona Klimy (klarnet), Piotra Wyleżoła (fortepian) i Adama Kowalewskiego (kontrabas) został zrealizowany w 2015 roku i poza koncertami można go posłuchać z płyty „Lutosławski Retuned”. Szkoda tylko, że na płycie nie czuć upału w czerwcowe popołudnie i ulgi, jaką przynosi chłód studia koncertowego. Nie słychać śmiechów, nie można liczyć ile z głów chłonie i przetwarza nuty, a ile kiwa się w takty kolejnych tematów. Już choćby tylko dlatego warto było być na tym koncercie.
Pomysł na jazzowe opracowanie muzyki klasycznej nie jest ani nowy, ani nie wnosi szokująco świeżych wartości do świata wykonań. Ale to dzięki tym opracowaniom można podejrzeć, jak wygląda warsztat muzyków, którzy podejmują się rozłożenia pięciolinii na linie, z których te czarne kropki i szlaczki szyderczo zerkają na laików: nigdy się dowiesz się, o co nam chodzi.
Muzycy są różni, gdyż – ku zgorszeniu części z nich – pozostają ludźmi nawet, kiedy niosą ich najsubtelniejsze pasaże i harmonie. Znam nawet takich, którzy samo wykonanie uważają za niemal zbrodnię, bo skażone jest nieteoretycznością. Kiedy jednak tych trzech, niewyszukanie odzianych mężczyzn przed kwieciem wieku weszło na scenę, moje dawno nieużywane przeczucie muzyczne podpowiedziało mi, że salonu tu nie będzie.
I rzeczywiście, rozsiedliśmy się jak w kuchni. A tam, o czym wie każdy, kto lubi się sycić, a nie tylko przełykać, nie zawsze od początku wszystko smakuje. Tu, mam wrażenie, trzeba było czasu, żeby oswoić słuch i znaleźć sobie nim drogę do dźwięków. Wszystkie instrumenty na scenie miały to w naturze, że lubią subtelności, a żeby je usłyszeć, trzeba trochę dostroić ucho. Z kilku Preludiów tanecznych, które miały wypełnić większość wieczoru, pierwsze było jak strojenie całej orkiestry przed koncertem. Trzeba tej chwili, która pozwoli przełączyć zmysły i znaleźć w sobie odpowiednie częstotliwości, na których najlepiej zabrzmią.
Oparcie utworów Lutosławskiego na trio może zapewne dawać różne efekty. Spodziewałbym się laboratoryjnego stołu, przeglądu biblioteczki muzykologicznej lub – w drugą stronę – ledwo zauważalnych odniesień do patrona studia nagraniowego przy Modzelewskiego w Warszawie. Kiedy jednak daliśmy sobie wzajemnie szansę na dostrojenie, z każdym kolejnym preludium – a także z kończącymi koncert dwoma utworami rozrywkowymi z lat ’50, które Lutosławski pisał pod pseudonimem Derwid – ta muzyczna kuchnia zapełniała się swobodą. To właśnie cenię sobie w wykonaniach, niezależnie od tego, czy siedzę z Mahlerem, grajkami ulicznymi z Nowego Orleanu, czy trójką świetnych instrumentalistów cieszących się graniem.
To był wieczór, na który warto byłoby czekać, jeśli wiedziałoby się, że nastąpi. Pozwalał nieco rozeprzeć się na fotelu, przymknąć oczy lub otwierać je na kolejnych partiach solowych. Wyśmienity czas i dla tych, którzy przyszli tu ze względu na Lutosławskiego, i dla zarażonych jazzem, i nawet dla tych, których wychowały rockowe riffy. Trio świetnych instrumentalistów grało muzykę, która zapraszała do zaangażowania, ale też nieobrażona pozwalała odpływać w skojarzenia i obrazy.
Kiedy słuchałem, co Szymon Klima wygrywa na klarnecie, na chwilę przeniosłem się w czasie i przestrzeni.
Dawno temu byłem studentem i przez kilka lat dzieliłem studenckie mieszkanie Grześkiem. Miał być architektem, ale mocniej wołała muzyka i za nią poszedł. Pokazał mi jak oddycha klarnet, na którym grywał we wspólnych czterech ścianach. Słyszałem te klarnetowe posapywania, prychnięcia, popykiwania, cykania, szumienia, czkawki i szelesty między czystymi dźwiękami. Słyszałem zmęczenie, radość, tęsknoty i błądzenie po bezdrożach. Uczyłem się dźwięków zamiast nut i podpatrywałem fizjologię instrumentów. Oswajałem się ze zbawienną niesterylnością muzyki. I wszystko to przyfrunęło do mnie na koncercie dzięki nieszczelnościom drewnianego instrumentu dętego.
Jednak to nie tylko klarnet zatrzymuje mnie do teraz w tamtym wieczorze. Szymon Klima otworzył mi na nowo uszy, które już nieco zapomniały, jaką przyjemnością może być słuchanie klarnetu.
Piotr Wyleżoł na fortepianie wypełniał przestrzenie, czasami jakby chował się w cieniu, by pozwolić pozostałym wybrzmiewać bez przepychania się. Trudno było nie zauważyć głów kołyszących się w czasie jego popisów solowych.
I jeszcze Adam Kowalewski – przygarbiony, pochylony, odchylony, przechylony. Gdyby zabrać mu kontrabas, przez który się wychylał, wyglądałby może jak pszczoła w tańcu godowym. Ale niech nikt nigdy nie zabiera mu instrumentu. Mógłbym się tu nieumiejętnie rozwodzić, co zrobił mi partiami solowymi i mruczeniem, które z tej kształtnej, opasłej i niemałej rzeczy wydobywał. Powiem tylko tyle: po takim koncercie kobieta mogłaby mnie zainteresować tylko owinięta wokół brzęczącego kontrabasu. Bez kontrabasu nie ma świata.
Lutosławski retuned …me. Polecam!