Od dziecka uczyli mnie, żeby zamiast wstawiać się procentami – wstawiać się za słabszymi. Niestety czasami te rady w najmniej odpowiednim momencie zaczepiają się we łbie jak guma z majtek i walą w potylicę. Mnie strzeliły u zbiegu Wrocławskiej, Cieszyńskiej i Śląskiej, na Kleparzu.
Była krakowska wiosna w rozkwicie. Zamiast w cudzych prześcieradłach buszowałem w bibliotekach – i może dlatego jakoś żywiej dostrzegałem pierwsze chodzące oznaki ciepła. Nie ważne, gdzie wtedy szedłem. Ważne, że tamte dwie oznaki szły w przeciwną stronę. Z każdym ich krokiem, pląsem właściwie, świat był piękniejszy. Falował ciepłem, a wszystkie barwy świata to wznosiły się, to opadały. Dla tych widoków Mesjasz zaczął schodzić z nieba, ale widać zeskoczył gdzieś indziej, bo mnie objawił się Józek.
Z Mesjasza nie miał nic. Oczywiście o ile wierzyć ikonom i fantazjom dewotek. Józek był nienachalnego raczej wzrostu oraz aparycji. Sądząc po tej ostatniej to raczej nie on zmieniał wodę w wino, tylko wino zmieniało jego. Jego ostatnia wieczerza musiała zakończyć się potężnym cudem podobnym do tego z Kaany Galilejskiej, bo nadal przejawiał znaczne rozchwianie mistyczne. I nagle, na krawędzi metafizycznej niepewności egzystencji, pojawiła się doczesność – i cudownie zsynchronizowała się z jego chwiejnością. Przez zamglone płynnym sacrum oczęta dostrzegł te wiosenne góry szczęścia, które zafalowały kilka kroków przed nim.
Tonący chwyta się brzytwy, co w Józkowym życiu najczęściej oznaczało liche wino. Ale tego dnia, na Golgocie kaca, Bóg zesłał coś bardziej wzniosłego, żeby nie powiedzieć wypukłego. Najpierw coś w nim zdecydowało, żeby wbić wzrok w te oznaki wiosny. A kiedy ziemski padół pod wpływem konsumpcji cudu usunął mu się spod nóg – ufnymi jak dziecko dłońmi uczepił się obu szczytów Synaju.
Może po prostu się potknął i upadł ręcami na te wyniosłości chcąc nie chcąc. Ich właścicielka doskonale dałaby sobie z Józkiem, ale niestety mnie wtedy w oczach zapłonęły historie o damach i rycerzach. Damy – rzecz jasna – słabsze, rycerze – a jakże – na ratunek damom, choćby to było idiotyczne. Niestety, nie zorientowałem się, że Niosąca Wiosnę już sama uniosła ramię sprawiedliwości, by wymierzyć Józkowi słuszną karę czarną teczką, którą sobie niosła. W świecie idealnym – teczka zabiłaby mistyka etanolu. W świecie pechowym teczka minęłaby go i upadła obok. W moim świecie, jak to w moim świecie – teczka zahaczyła ledwie o Józka i jak armatnia kula raziła mnie w splot słoneczny. Zabolało. Damy miewają moc w rękach.
Józek poczłapał mętnie dalej.
Tymczasem ja z obolałym splotem byłem jak Don Kichot po zderzeniu z rozpędzonym osłem. Przestałem widzieć, czuć, myśleć, opuściła mnie tradycja europejskiego humanizmu i rzymskie reguły cywilizowanego rozwiązywania sporów. Zawładnęła mną jedynie paląca żądza zemsty. Oczy zaszły mi krwią, z chrap poszedł dym i nieproszony ruszyłem z kopyta, by pomścić cześć niewieścią. Bez rozumu dałem w galop za leniwie oddalającym się Józkiem. W paroksyzmach wściekłości, za te czyny jego haniebne na damie, za tę teczkę w moim splocie słonecznym, za lata czekania na sposobność wykazania się rycerstwem – dopadłem wreszcie zbója. Stanąłem nad nim zdyszany, bezrozumny oraz mokry z wściekłości. I oto głos mój straszny powstał z głębi. Z całą elokwencją człowieka, który szedł czytać Sartre’a, Nietzschego i Heideggera wrzasnąłem: “No i co?!”.
Gdzieś w filozoficznych zaświatach Platon jęknął „Jezu…” i ukrył zażenowaną twarz w greckich dłoniach.
“No… co… Południe.” – odrzekł potwór. I z całą nonszalancją marnego jestestwa odwrócił się na pięcie, by znów odejść. Może i to było sensowne, ale mnie wtedy zaczęła mnie dopadać realność. Za mną stała lekko skonfudowana moim imbecylizmem dama i jej wyżyny. Niestety, bez teczki, bo tę trzymałem ja w roztrzęsionej łapie. W głowie zapętlił mi się bogaty stylistycznie dialog z Józkiem sprzed chwili. Była dama, ja, wokół nicość, a przede mną chwiejny okaz mistyka.
I chcąc w desperacji ratować resztki rycerskiego honoru – kopnąłem okaz w dupę.
Wróciłem do świata. Przede mną, z absolutną obojętnością na kopa, oddalał się Józek. Przechodnie obok odwracali głowy i przystawali. A za mną zanosiła się od śmiechu dama. Zamiast rzucać mi się w ramiona i szeptać “dziękuję, luby rycerzu!” – wyżyny dostawały astmy od śmiechu. Bezwiednie dałem sobie odebrać teczkę, przeprosiłem wszystkich za wszystko i stałem tak sam, w samo południe, błagając o jedno celne uderzenie gromu. Ale niebo było bezchmurne.
Gdzieś, za błękitem, do Platona dosiadł się Mesjasz i zrezygnowany wyjął tanie wino.
***