Ta rzeczka miała swoją nazwę, szerokość na pół długości dorosłego chłopa, zapach wazonu po kwiatach. Normalny ciek wodny, z czasem wpadający w ściek i z czasem z niego wypadający. Ale tak już jest, że rze(cz)ki stają się historyczne. A to Jagiełło z wojskiem dokonał inżynieryjnego cudu nad Wisłą w drodze na Grunwald, a to ktoś kości rzucał nad Rubikonem, a to chłopaki rozpędzili się o jeden most za daleko. Bo czy słyszał ktoś o rzece, której nie chciano przekroczyć? Nie. Stąd niemal na każdej rzece choć jeden most, żeby można stopę po drugiej stronie postawić bez robienia ciaplity. Tam, gdzie mnie mama rodziła, nawet mała rzeczka miała przy samym rynku aż dwa mostki od południowej strony.
Słowniczek gwarowy pod tekstem
I na jednym z tych mostków napadli mi Babcię (tę od kapuśniaku na żeberkach, które obgryzało się przy wielkim, białym byfyju pod oknem, gadając z wróblami na parapecie).
Babcia jednak nie po to z robót od Niemca samowolny urlop sobie zrobiła, żeby byle jakim oprychom dawać się poniewierać. Odwinęła się tą rabowaną, małą torebką w kolorze kości słoniowej tak, jakby chciała łupnąć właścicielowi koloru. Nie wiedziała, że tak się to nazywa, ale zrobiła facepuk jednemu rzezimieszkowi, drugiego spotifaliła z góry na dół wokalnie. I poszła dalej, ocaliwszy niezbyt bogatą zawartość torebki oraz ową trudno wytłumaczalną dziecięcość, jaką nosiła w sobie całe życie. A tamci i tak mieli szczęście, bo jeśli spotkaliby Prababcię, zamiast lekkiej nauczki od córki, dostaliby wpierdol od matki. Co robić, Prababcia miała w sobie jakby ciut więcej chłopskiego entuzjazmu w wyrażaniu emocji i nie ma co tego inaczej ujmować. Pradziadek zajmował się składaniem prania w kostkę, a Prababcia wolała być ławniczką, działaczką i życiowo kołczować sąsiadki na ławce przy drodze. Tak, tak – u mnie gender miał na imię Bronka i nie czekał na XXI wiek. Tyle, że Bronka żyła nad zupełnie inną rzeczką, gdzie straszyły świeczki. O tym kiedy indziej. W każdym razie, rzeki w mojej familii robiły swoje.
Również ta, która po wielkiej wojnie rozcięła miasto, zanim było moje.
Łatwo powiedzieć: moje. A przecież mogłem spaść zupełnie gdzie indziej na ziemię. Albo na tamtą, nową stronę brzegu. Wypadło na tę, gdzie wszystko było stare, czyli lepsze. Domy zamiast bloków, godka zamiast języka i moczka na wilijo zamiast uszek. Nawet najlepszy golorz był po tej stronie, a to nie byle co, bo Starzik do niego właśnie chodził się raz w tygodniu golić, a raz w miesiącu podcinać przerzedzone włosy. I może utknąłbym między górką a rzeczką, gdzie zamykał się cały stary-dobry świat, gdyby nie to, że Babcia Od Mostku przyjechała tu znad innej rzeczki, gdzie nawet golarza nie było.
Przyjechali za pracą i domem. Pięknie nie było, bo nowa część miasta budowała się tak, że błoto z lutego zgarniano dopiero w październiku. Niby bloki, ale jeszcze ceglane i bez gazu, za to z węglowymi piecykami. Oczywiście po starej stronie rzeczki piece były lepsze, bo murowane, a tam żeliwne i stawiane jak grube kozy na czterech nogach. W nie do końca jeszcze umeblowanych kwaterach zaczęły się poniedziałki i soboty, a nad rzeczkę z dwóch stron spływały inne zapachy z garnków, choć w jednych i drugich niewiele było. Pracowali, spali, jedli, jeździli na swoje wsie. A kiedy zgłodnieli – zaczęli się bić. Tutejsi, bo to oni tu tutejsi. Tamtejsi, bo ich tam stało się już tutaj. Ci mieli swoją godkę i pogardę dla tamtych, którzy gardzili wszystkim, co nie było językiem. Mieli oddzielne parafie i powszechność Kościoła topili, kiedy tylko zbliżyła się do rzeczki, która spławiała zęby i pourywane rękawy. Gruchotali się zupełnie na poważnie, choć wyrośnięci nie byli.
Po tych wojenkach rzeczka była jak blizna po tkankach, którym urzędowo kazano się zrastać.
Czas jednak wygładza blizny, a że jednocześnie pcha ludzi ku dorosłości, to po bliznach zaczął wygładzać wymięte na wspólnych prywatkach bluzki i prześcieradła. Od tego czasu już na dobre zagościło w moim mieście hasło “gorol, ale łod nos”. Gorol dalej był “tym obcym”, co niektórzy mylili z “gorszym”, ale przecież gorszy ani obcy do łóżka by nie wlazł. Trzeba było to nagle pomieszanie gatunków jakoś zalegalizować. I tu pomogło dawne przywiązanie do sąsiedztwa. A ten za ścianą czy płotem może być różny, ale – jak godała mądro Pielorzowo – dobry sąsiad to najlepszy krewny.
Wreszcie te wymięte prześcieradła wieszano na sznurach z pieluchami po obu stronach rzeczki, której było to najzupełniej obojętne. Po starej stronie miasta gorolki uwiedzione przez tych nieprzejednanych strażników heimatu, zaczynały gotować moczki i rolady po swojemu. Po nowej stronie, zamiast krwi, lała się przy urodzinach gorzołka kupowana przez hanysów, a chłodzona przez ich szwagrów, którym matki zdążyły poprzyszywać rękawy.
Stary Kinstler w targowe środy jednymu śtyry żymły, a drugiej cztery bułki sprzedał.
Babcia na żeliwnym piecu gotowała zupy, których zazdrościła ta, co w murowanym piekaroku robiła kołocze. A te sam nosiłem za mostek. I mogłem zostać po tej czy tamtej stronie, ale co to za wybór: żyć samym obiadem albo tylko deserem?
Słyszę od zawsze takich, którzy fanzolom o jakimś “tutaj tylko dla tutejszych” i myślę, że chyba nie dojedli i głodno godajom. Czasami to jakieś zwykłe soronie, a czasami chachary wybrane na urzędy. Mnie to jakoś nigdy nie groziło, bo dawali mi się najeść, nasłuchać i nażyć.
Wystarczyło przejść przez rzeczkę. W obie strony.
***
[przeczytaj również: Krojcok, czyli multiślązok]
Słowniczek:
ciaplita – cud inżynierii przedszkolnej, która jest w stanie wszystko sobie wyobrazić łącząc ziemię lub piasek z wodą. Niby błoto, ale jednak z podwyższoną dawką wyobraźni
chachar – zachowuje się gorzej, niż soroń
soroń – trochę dziwniejszy od chachara
moczka – zupa wigilijna. Tego się nie da wytłumaczyć, to trzeba zjeść
byfyj – mebel do trzymania różnych rzeczy, zależy gdzie stoi. Znany w kulturze z frazy: “W antryju na byfyju stoi szolka tyju”
godka – niby to samo, co język, ale bliższe
golorz – taki, co goli, strzyże (nie uszami), ostrzy brzytwę na skórzanym pasku i bierze za to fajne pięniądze
gorol – nie hanys
hanys – nie gorol
fanzolenie – to, czym hobbystycznie zajmują się ignoranci, a niektórzy politycy – zawodowo